{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Surya Bonaly. Od adopcji do zakazanego salta w tył podczas igrzysk olimpijskich w Nagano [WYWIAD]
Mateusz Górecki /
Choć pięć razy zdobywała mistrzostwo Europy i była dwukrotną wicemistrzynią świata, wszyscy pamiętają ją z salta w tył, które wbrew regulaminom wykonała 24 lata temu podczas igrzysk olimpijskich w Nagano. Skok zyskał na tyle dużą sławę, że powstał o nim nawet film na Netfliksie. Specjalnie dla TVPSPORT.PL Surya Bonaly opowiedziała o swojej adopcji i byciu jedną z pierwszych czarnoskórych łyżwiarek w elicie. Przypominamy archiwalną rozmowę z kwietnia 2020 roku.
Tonya Harding vs. Nancy Kerrigan. Historia wielkiej rywalizacji
Czytaj też:

Mariusz Siudek: na treningach dla syna jesteśmy "panem Mariuszem" i "panią Dorotą" [WYWIAD]
Mateusz Górecki, TVPSPORT.PL: – Podobno swój debiut na międzynarodowej arenie miałaś w Polsce.
Surya Bonaly: – Faktycznie tak było, pierwszy raz wystartowałam w Gdańsku. Miałam wtedy dwanaście lat. Dwa tygodnie wcześniej wygrałam juniorskie mistrzostwa Francji i jako złota medalistka otrzymałam prawo startu w cyklu Junior Grand Prix. Jeśli dobrze pamiętam, byłam najlepsza w tych zawodach. W nagrodę dostałam piękną porcelanową wazę z kwiatowym motywem.
– To cenna pamiątka?
– Minęło chyba ze sto lat, a ja nadal ją mam (śmiech). Stoi na komodzie w salonie, gdzie spędzamy z moim narzeczonym większość czasu. Jako łyżwiarka zawsze zabierałam ze sobą na zawody masę bagażu, a do tego doszło jeszcze trofeum, które musiałam przetransportować do Francji. Często zdarza się, że takie nagrody gubi się na lotniskach, albo roztrzaskują się w trakcie powrotu do domu. Na szczęście waza przetrwała nie tylko tę podróż, ale też przelot z Francji do USA, gdzie później się przeprowadziłam.
– Jakie wspomnienia przychodzą ci na myśl, gdy myślisz o Polsce?
– Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką, pojechałam na pierwsze w karierze zawody za granicą. Dodatkowo byłam bez rodziców, bo wyjazd został zaplanowany dosłownie w ostatniej chwili. W zasadzie odebrałam paszport i poleciałam do Polski. Kochałam Francję, mój dom, ale chciałam zobaczyć inny kraj. Byłam bardzo podekscytowana i myślę, że nie zapomnę tego do końca życia. Wszystkim opowiadam też o jednej zabawnej sytuacji. To był marzec, a przy naszym hotelu znajdowało się jezioro, które zamarzło. Pierwszy raz w życiu miałam okazję spacerować po takiej tafli. Nasz team leader, który opiekował się grupą i był też jednym z trenerów, nie miał tyle szczęścia i wpadł do wody. Trafił akurat na miejsce, gdzie lód był cieńszy. Do tej pory śmiejemy się z tego wypadku.
– Miałaś okazję spróbować lokalnego jedzenia?
– Pamiętam, że zawody w Gdańsku odbyły się niedługo po katastrofie w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. W całym kraju obowiązywał zakaz dotykania wody i picia jej z kranu. Mogliśmy spożywać jedynie butelkowane napoje. Jako dziecko przejmowałam się tą sytuacją i bałam się nawet mycia zębów. Wiedziałam, że trzeba zachować ostrożność, ale starałam się czerpać przyjemność z wyjazdu. W sumie był to dla mnie tydzień wakacji. Mogłam pić oranżadę i soki owocowe, a po powrocie do domu została już tylko woda. Było zatem całkiem przyjemnie. Z polskich dań najbardziej polubiłam pierogi. Nawet teraz kupuję je, kiedy widzę gdzieś w sklepie.
– Nigdy nie ukrywałaś faktu, że jako małe dziecko zostałaś adoptowana.
– Miałam farta, tak jakbym wyciągnęła dobry los na loterii. Rodzice zrobili wszystko, abym po opuszczeniu domu dziecka była szczęśliwa. Bardzo mnie kochali, dbali o mój rozwój i edukację, chcieli, żebym uprawiała sporty. Byłam naprawdę aktywna, trenowałam gimnastykę, skoki na trampolinie, szermierkę, łyżwiarstwo figurowe, skoki do wody i taniec. Od zawsze wiedziałam, że jestem adoptowana, bo mama i tata w przeciwieństwie do mnie mieli biały kolor skóry. Nie trzeba kończyć Harvardu, żeby w takiej sytuacji wiedzieć, że coś jest inaczej, niż powinno. Nie było to dla mnie żadnym problemem, zachowałam spokój.
– Nie wszyscy wyciągają ten dobry los.
– Nawet jeśli wychowują cię twoi biologiczni rodzice, nie zawsze jesteś szczęśliwy. Nie mamy prawa wyboru jeśli chodzi o naszych bliskich. Dziecko nie może powiedzieć, że podoba jej się dana osoba i to ją chce mieć za mamę albo tatę. Znam osoby, które zostały adoptowane, ale ich życie nie jest wymarzone. Nigdy nie ma więc pewności, co się wydarzy. Czasami dzieci trafiają do rodzin adopcyjnych i jest jeszcze gorzej, niż w ich prawdziwych domach.
– Na temat twojego pochodzenia przewijało się już wiele teorii. Chciałaś poznać miejsce, gdzie się urodziłaś?
– Nie miałam potrzeby szukania moich korzeni i biologicznej rodziny. Wiem, że wiele osób próbuje to robić, ale wtedy wszystko się zmienia. Można w ten osób sposób zepsuć atmosferę, niepotrzebnie namieszać w życiach wielu ludzi. Nie interesowało mnie, dlaczego zostałam odrzucona. Byłam szczęśliwa i nie chciałam stwarzać problemów. Zależało mi po prostu na normalnym życiu.
– Pamiętasz swoje pierwsze kroki w łyżwach?
– Kiedy po raz pierwszy stanęłam na lodzie, miałam półtora roku. Moja mama była trenerką, uczyła dzieci w lokalnym klubie i zawsze zabierała mnie za sobą. Łyżwiarstwo było dla mnie jak przedszkole. W hali czułam się jak w drugim domu, przebywałam tam kilka godzin dziennie. Poznałam sporo ludzi, z którymi rozmawiałam i spędzałam czas. Dzięki temu, że trenerzy mieli darmowy dostęp do lodu, mogłam jeździć do woli. Byłam coraz lepsza i w końcu zaczęłam profesjonalnie trenować.
– Od początku widziałaś się z medalami na szyi?
– Nigdy nie myślałam w takich kategoriach. Bardzo chciałam trenować, uczyć się nowych rzeczy i poprawiać z dnia na dzień. Taki był plan – sprawdzić samą siebie, wystartować w zawodach i pokonywać kolejne stopnie. Nigdy nie myślałam jednak o byciu najlepszą na świecie. Dopiero kiedy miałam 14-15 lat zdecydowałam się w pełni poświęcić jeździe na łyżwach. Wtedy poczułam, że zaczynam prezentować wysoki poziom i narodziła się myśl, że może uda się zakwalifikować na igrzyska. Nigdy nie był to jednak cel numer jeden, bo w życiu zdarzają się różne sytuacje i niczego nie możemy być pewni. Myślę, że w ten sposób nałożyłabym na siebie niepotrzebną presję. Jeśli nie osiągnęłabym założonych planów, mogłabym myśleć, że jestem najgorszą zawodniczką świata i do niczego się nie nadaję.
– Obecnie ludzie bardzo szybko się zniechęcają.
– Młodzi, którzy zaczynają przygodę ze sportem, od razu stawiają sobie cel bycia mistrzem w danej dyscyplinie. To samo dotyczy innych pasji – chcą być gwiazdami filmu albo występować na największych scenach. Poznałam sporą grupę dzieci, które trenują ze mną na lodowisku i które już teraz marzą o wyjeździe na igrzyska olimpijskie. Zupełnie tego nie rozumiem. Uważam, że powinno się podchodzić do wszystkiego krok po kroku, a nie myśleć o tym, co będzie za 15-20 lat. Najpierw należy sprawdzić, czy w ogóle jest się w stanie codziennie trenować, zobaczyć jak organizm reaguje na obciążenia i ból. Sport, zwłaszcza na najwyższym poziomie, to ciężki kawałek chleba. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak to trudne. Oglądają sportowców w telewizji i wydaje im się, że są w stanie to powtórzyć, osiągnąć podobny poziom. Łyżwiarstwo figurowe to nie tylko piękne programy i błyszczące kostiumy. Za tym wszystkim stoi codzienna harówka na treningach, liczne wyjazdy.
– Zaczynając treningi łyżwiarskie nie bałaś się upadków? To dyscyplina w której trzeba się "poobijać", by osiągnąć sukces.
– Przez to, że byłam bardzo usportowionym dzieckiem, było mi łatwiej. Uważałam, że jestem odporna na wszystko i nie czułam strachu. Na pewno pomogło mi trenowanie skoków do wody. Na początku, stojąc na dziesięciometrowej platformie, bardzo się bałam. Powtarzałam jednak tę czynność codziennie przez wiele lat i w końcu przywykłam do wysokości. Doskonale znałam swoje ciało, wiedziałam jak zachować balans. Miałam też świadomość, że muszę być cierpliwa i skupiona. To duży problem obecnie, bo dzieci szybko się nudzą i nie zawsze potrafią dać z siebie maksimum. Brakuje też dyscypliny, a myślę, że przez sport można stać się lepszym człowiekiem.
– W internecie można wyczytać, że podczas pierwszych treningów złamałaś oba nadgarstki.
– Wszyscy powtarzają tę informację, ale to nie prawda. Potwierdzić mogę jedynie, że zerwałam oba ścięgna Achillesa, najpierw w 1996 roku, a następnie w 2003. Nadgarstek złamałam tylko raz i to zupełnie wystarczająca liczba (śmiech). Trenerka nie zwróciła mi uwagi na to, że skaczę bokiem i lecę krzywo. Kiedy upadałam po pięćdziesiąt razy po błędnie wykonywanych skokach, musiałam wreszcie doznać kontuzji. Początkowo tego wcale nie czułam, ale na treningu gimnastycznym miałam problem z ćwiczeniami na drążku. Nie mogłam go złapać, gdyż czułam ogromny ból. Dopiero badania wykazały, że mam złamany nadgarstek. Po tamtym incydencie nauczyłam się skakać prosto.
– W twoim domu półki uginają się od medali. Który z nich uważasz za najcenniejszy?
– Trudno powiedzieć. Ze wszystkimi wiążą się dobre wspomnienia i są to cenne pamiątki. Każde zawody są bowiem ogromnym wyzwaniem. Jadąc na mistrzostwa świata czy Europy w ciągu tygodnia przeżywa się masę stresu, więc wielką nagrodą jest powrót z trofeum. Miejsce na podium to efekt kolejnego roku treningów, ciężkiej pracy i ogromnego poświęcenia. Myślę, że ostatnie dwa medale ME i MŚ były dla mnie najważniejsze. Byłam wtedy prawdopodobnie w życiowej formie i pokazałam pełnię swoich możliwości. Byłam gotowa, by odnieść sukces.
– Mimo bycia w światowej czołówce, nigdy nie udało ci się wspiąć na to najważniejsze, olimpijskie podium.
– Jeśli jesteś sportowcem i twój bardzo udany start nie daje ci miejsca na podium, to zdecydowanie pojawia się smutek. W 1994 roku byłam bardzo blisko, dosłownie o włos. Czwarte miejsce jest najgorszym, jakie można zająć. To największy koszmar, znaleźć się tak blisko podium na igrzyskach. Nie będę ukrywać i zaprzeczać, że nie odbiło się to na mojej psychice. Życie musiało jednak toczyć się dalej. Podniosłam się, zmotywowałam i przygotowałam na tyle, by miesiąc później zostać wicemistrzynią świata. Sukces powtórzyłam rok później.
– Wiesz, co mogłaś zrobić lepiej?
– To na pewno nie jest kwestia większej liczby treningów. Przed igrzyskami ćwiczy się programy całymi dniami, dopieszczając każdy szczegół. Przed dniem wejścia na lód nie można zrobić nic więcej, tylko pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Po prostu miałam pecha. Na igrzyskach w 2006 roku Sasha Cohen upadła dwa czy nawet trzy razy. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że udało jej się wejść na podium. Myślę, że miała po prostu szczęście, bo nie wiem czy w innym przypadku znalazłaby się w czołówce.
– Byłaś jedną z pierwszych czarnoskórych zawodniczek w światowej czołówce.
– Starałam się o tym nie szczególnie nie myśleć. Chciałam jeździć na łyżwach lepiej niż powinnam i nie ustępować umiejętnościami moim konkurentkom. Ludzie akceptowali mnie taką, jaka byłam. Nie dało się bowiem zaprzeczyć, że poprawiam się i osiągam coraz wyższy poziom w tym, co robię. Akceptowałam rzeczywistość i uważałam, że powinni wygrywać najlepsi, bez względu na inne czynniki. Próbowałam skakać wyżej, być szybsza, przygotować lepszą choreografię, by nikt nie miał powodu by wątpić, że mój występ był znacznie lepszy od innych. Nie chciałam żadnych wymówek i tłumaczeń, że przegrywam, bo mam inny kolor skóry. Być może takie rzeczy się działy, ale ja tego nie dostrzegałam. Prędzej widzieli to ludzie spoza mojego otoczenia. Nie chciałam być częścią spiskowych teorii, że ktoś mnie nie lubi lub szkodzi mi, bo jestem czarna.
– Nie słyszałaś obraźliwych komentarzy dotyczących tego, jaka jesteś?
– Nikt nigdy nie podszedł do mnie i nie powiedział mi wprost, że coś mu się we mnie nie podoba. Mogę się domyślać, że jakieś komentarze pojawiały się w szatni czy pokoju sędziów. Nigdy nie usłyszałam tego prosto w twarz. Myślę, że cieszyłam się na tyle dużym szacunkiem, że nikt nie chciał mnie urazić. Cała moja rodzina i kuzyni byli biali, więc tak naprawdę ludzie nie mogli być dla mnie zbyt niemili. Kierując obraźliwe słowa w moją stronę, godziliby też w moich bliskich. Może byłoby inaczej, gdyby moi rodzice byli czarni. Wtedy hejt przyszedłby łatwiej. Oczywiście skóra była moim kompleksem, ale "kolorowi" ludzie mnie uwielbiali.
– Muszę zapytać cię też o to słynne salto. Pamiętasz kiedy po raz pierwszy je wykonałaś?
– Regularnego salta w tył, lądowanego na dwóch nogach, nauczyłam się mając dwanaście lat. Jako gimnastyczka wykonywałam mnóstwo tego typu skoków i w końcu postanowiliśmy przenieść to na lód. Było to dla mnie coś normalnego, bo przecież wiedziałam jak to zrobić. Inspiracją był niemiecki mistrz Europy, Norbert Schramm, który wcześniej wykonał backflipa, a dodatkowo był przyjacielem mojego ówczesnego trenera. Miałam okazję obserwować go na żywo, bo będąc w Paryżu ćwiczył w naszym klubie. Uważałam, że jest najlepszym łyżwiarzem świata. Był bardzo przystojny, świetnie jeździł, a do tego skakał w tył (śmiech). Kilka lat później opracowałam jeszcze trudniejszą formę podwójnego salta, które robiłam też jako gimnastyczka.
– Skąd decyzja, by zaprezentować go podczas igrzysk w Nagano? Miałaś przecież świadomość, że otrzymasz karę za "zakazany element".
– To był mój ostatni występ w karierze i chciałam zakończyć ją w dobrym stylu. Bałam się też, że ktoś zrobi to przede mną. Gdyby tak się stało, byłabym bardzo zawiedziona. Chyba nie pogodziłabym się z faktem, że ktoś wykonał ten element i nie byłam to ja. Wyobrażam sobie, że siedzę na kanapie, czytam gazetę albo oglądam telewizję i widzę, że ktoś wykonał to salto. Mówię: chyba robicie sobie ze mnie jaja (śmiech). To ja byłam pionierką wśród kobiet i cieszę się, że udało mi się zaprezentować ten element, choć już wtedy znajdował się na liście zakazanych.
Myślę, że na dobrą sprawę nie miałam wyboru. Pojechałam na igrzyska z kontuzją. Czułam ogromny ból i wiedziałam, że nie będę w stanie sięgnąć po tytuł. W zasadzie byłam bliska podjęcia decyzji o wycofaniu się i wrócenia do domu. W końcu stwierdziłam, że jeśli mam zająć jedno z ostatnich miejsc, to chcę zostać zapamiętana. To przyszło mi do głowy w trakcie ostatnich minut programu. Miałam świadomość, że z uwagi na uraz nie mogę wykonać potrójnego skoku. Salto było dla mnie w tamtym momencie łatwiejsze. Postanowiłam wylądować na jednej nodze, bo dzięki temu ewolucja wciąż była liczona jako skok i nie dostałam dodatkowej kary punktowej. Trochę zabawiłam się przepisami, bo przecież nikt nie powiedział w którą stronę należy skakać.
– Nie nużą cię pytania o ten jeden moment?
– To zabawne, bo od tego momentu minęło już ponad 20 lat i wszyscy wciąż o tym mówią. Niektórzy pytają mnie: "czy ty zgłupiałaś?", a inni chwalą mój występ. Mam świadomość, że wszyscy kojarzą mnie z tym jednym elementem. Czasami, kiedy ktoś po raz kolejny chce to wspominać, mówię: "ale wiesz, że wykonywałam też wiele innych figur?". Potrafiąc zaprezentować jedynie backflipa, nigdy nie mogłabym pojechać na igrzyska. Musiałam być na najwyższym poziomie, by się zakwalifikować. Nie jestem maszyną od salt, choć pewnie wielu tak uważa.
– Gdybyś mogła cofnąć czas, co chciałabyś zmienić?
– Chciałabym ponownie spróbować swoich sił w igrzyskach olimpijskich w Lillehammer, pojechać oba programy jeszcze raz. Ukrainka Oksana Bajul, która wtedy wygrała, wykonała dwa potrójne skoki w programie krótkim, ale wylądowała na dwóch nogach. Cieszyła się, że udało jej się wszystko wykonać poprawnie, ale wiedziałam, że tak nie było. Nikt nie dostrzegł tego błędu. Gdyby było inaczej, być może teraz miałabym medal olimpijski. Pewnie gdybym startowała dla Stanów Zjednoczonych miałabym większe wsparcie i zostałabym mistrzynią. Kiedy reprezentuje się kraj o bogatych tradycjach, jak USA, Kanada czy Japonia, jest łatwiej, bo ludzie szanują twoją kadrę i od razu wiadomo, że musisz być dobry. Nikt nie dba o słabsze kraje, jak Francja, Belgia, Węgry czy Polska. Ludzie dziwią się, że tam w ogóle jeździ się na łyżwach, nawet nie znają tych miejsc. Kocham być Francuzką, ale w sporcie raczej mi to nie pomogło.
– Obecnie w łyżwiarstwie obserwujemy niepokojący trend. Bardzo młode zawodniczki zostają mistrzyniami, a później kończą kariery.
– Zaczynałam przygodę z łyżwiarstwem w bardzo młodym, prawdopodobnie wcześniej niż koleżanki. Byłam na tyle dobra, że jako piętnastolatka mogłam już startować z seniorkami. By wystartować w mistrzostwach świata musiałam jednak uzyskać specjalną zgodę od Międzynarodowej Unii Łyżwiarskiej. Przez kilka tygodni czekaliśmy na pozwolenie, przepisy były inne. W tamtych czasach mistrzyniami były dorosłe kobiety, jak chociażby Katarina Witt. Myślę, że tak powinno być też obecnie. W tej chwili w czołówce pojawiają się dzieci, a nikt nie szanuje starszych zawodniczek. To może zaburzyć cały sport. 20-latki przegrywają z 13-latkami i decydują się na zakończenie kariery, bo nie mają siły, są wypalone. Fajnie jest być młodym, nie bać się skoków z czterema obrotami i być zdolnym, do wszystkiego. Uważam, że to wszystko powinno zostać jednak w juniorskich zawodach. To smutne, że dorosłe zawodniczki uznaje się za słabe, a podziwia się tylko dzieci. Przecież one trenują równie ciężko i muszą codziennie walczyć o to, by utrzymać się w czołówce. Każdy zasługuje na jak najdłuższe "życie" na lodzie.
– Uważasz, że ISU powinna podjąć kroki w stronę zmiany tej sytuacji?
– Chciałabym, żeby było jak np. w narciarstwie. Tam im starszy jesteś, tym lepsze wyniki osiągasz. Miło patrzeć później na przykład na 40-latka, który zostaje mistrzem olimpijskim. Podziwiam takie osoby, którym wciąż chce się poświęcać czas na treningi. Zdecydowanie przepisy powinny się zmienić. Tak jak wszyscy uwielbiam oglądać poczwórne skoki, wykonywane przez młodszych zawodników, ale nie chcę, żeby przez kontuzje rezygnowali ze sportu jako nastolatkowie. Do dotyczy szczególnie Rosjanek, pojawiają się na dwa sezony, a później znikają, bo robią coś ponad swoje możliwości. Sport powinien przede wszystkim sprawiać przyjemność. Być może powinny powstać różne kategorie, trochę jak w podnoszeniu ciężarów. W jednej zawodnicy mogliby wykonywać elementy, jakie tylko chcą. Nikt na przykład nie chce rywalizować z Nathanem Chenem, który skacze pięć potrójnych skoków. Potrzebujemy też osób, które pięknie interpretują programy i są artystami, ale mają mniejsze umiejętności techniczne. To smutne, że tacy zawodnicy kończą zawody na niskich pozycjach. Serce się łamie, kiedy na to patrzę.