Bundesliga jest na tle Europy specyficzna pod wieloma względami. Nie ma między innymi drugiego takiego kraju w czołówce piłkarskiej na Starym Kontynencie, w którym wielkie ośrodki miejskie byłyby równie mocno zaniedbane sportowo.
NIEMIECKI RODZYNEK
Gdyby przyjrzeć się mapie Europy, dość sprawnie wychwycilibyśmy pewną analogię – duże miasta mogą się zazwyczaj poszczycić wizytówką w postaci grającej na wysokim poziomie drużyny. We Włoszech najliczniejsze są Rzym, Mediolan, Neapol i Turyn i to odzwierciedla tabela Serie A – w pierwszej siódemce jest miejsce tylko dla jednego rodzynka, czyli Atalany pochodzącej z oddalonego o godzinę jazdy od Mediolanu Bergamo. W pierwszej dziesiątce są też Genua (dwa kluby na poziomie pierwszoligowym), Bologna oraz Florencja (po jednym). Jak jest z kolei w Hiszpanii? Największą liczbą ludności może poszczycić się Madryt, kolejne są Barcelona, Walencja oraz Sewilla. Łącznie w tych czterech miastach gra niespełna połowa drużyn z La Liga (9 z 20), z czego wyjątkiem w czołówce jest Real Sociedad. Bilbao jednak, które jest dziesiątym co do wielkości miastem w tym kraju, w najwyższej klasie rozgrywkowej ma również przedstawiciela w postaci Athleticu. A jest przecież jeszcze RCD Mallorca – z nieco liczniejszej wyspy położonej na Morzu Śródziemnym.
Zajrzyjmy do Anglii, gdzie spotykamy się z sytuacją dość specyficzną – aż cztery kluby z pierwszej dziesiątki Premier League pochodzą z jednego miasta, czyli z Londynu. Jest też Sheffield (trzecie co do wielkości), Liverpool (piąty), Manchester (siódmy), a stawkę uzupełniają znacznie skromniejsze Leicester, Wolverhampton oraz Burnley. Większość ośrodków na Wyspach może zatem pochwalić się mocnymi drużynami, choć w sporych Birmingham, Bradford i Leeds jest też wiele do poprawy. Dość logicznie akcenty piłkarskie rozkładają się również we Francji. Od lat hegemonem jest Paris Saint-Germain z najliczniejszego Paryża (choć, co ciekawe, terytorialnie mniejszego od... Radomia), wiele do powiedzenia mają piłkarze z drugiej w klasyfikacji Marsylii, trzeciego Lyonu, w Ligue 1 grają też drużyny z kolejnych w hierarchii Tuluzy, Nicei, Nantes, Montpellier, Strasburga oraz Bordeaux.
Nawet te nieco mniej, ale liczące się na arenie europejskiej kraje, zachowują tę analogię. Portugalia to przede wszystkim Porto i Lizbona (co ma odzwierciedlenie w futbolu), Holandia to Amsterdam, Rotterdam, Haga, Utrecht i Eindhoven (wyraźnie odstaje tylko ta trzecia), a Belgia to Antwerpia, Gandawa, Charleroi, Liege i Bruksela (drużyny z tych miast, wsparte Mechelen, wypełniają pierwszą dziewiątkę w lidze). Jaskrawym wyjątkiem są zatem Niemcy.
ZANIEDBANE POTĘGI
Lampka ostrzegawcza zapala się w głowie, gdy spoglądamy na to, jak kiepska piłkarsko jest stolica naszych zachodnich sąsiadów. Berlin może się co prawda poszczycić dwoma klubami na pierwszoligowym poziomie, z czego jednak oba są w drugiej dziesiątce i nie odgrywają istotnej roli w Bundeslidze. Owszem, Hertha ma nieposkromione ambicje i chce wkrótce stać się godnym rywalem dla Bayernu, Borussii czy Lipska, ale to na razie melodia przyszłości. Przyszłości zresztą, która może nigdy nie nadejść, bo patrząc na to, jak zabierają się tam za tworzenie wielkiej piłki, w oczekiwaniu na efekty należy uzbroić się w cierpliwość.
Drugi pod względem liczby ludności jest Hamburg, którego piłkarska wizytówka gra na zapleczu. Czwarta Kolonia to oczywiście Kozły – wiecznie krążące między pierwszą a drugą ligą. Spójrzmy dalej – Eintracht przez długi czas poruszał się między poziomami niczym winda, w której od kaprysu wsiadającego zależało, jaki przycisk naciśnie. Teraz sytuacja się już unormowała, choć ten sezon szczęśliwy dla Orłów nie jest – po 26 kolejkach zajmują 12. pozycję. Szósty Stuttgart to drugoligowe VfB, ósma Fortuna Duesseldorf rok temu awansowała po latach do elity, a teraz dramatycznie walczy o utrzymanie, dziewiąte Essen to grające w czwartej lidze Rot-Weiss, zaś dziesiąta Brema – przeżywa kryzys i do bezpiecznej lokaty w tabeli traci aż osiem punktów.
Celowo pominięte w tym zestawieniu zostały tylko dwa miasta – Monachium i Dortmund. Z pierwszej dziesiątki największych ośrodków naszych zachodnich sąsiadów, tylko tam mogą poszczycić się drużyną odpowiadającą poziomem ambicjom lokalnych władz. Stolica Bawarii jest trzecim co do wielkości miastem w kraju, położony w Zagłębiu Ruhry dom piłkarzy BVB – siódmym.
ŻYZNA GLEBA DO MILIARDERÓW
W Niemczech futbol na wysokim poziomie rodzi się, korzystając z hiperboli, na peryferiach. Lipsk akurat jest dość sporym miastem (druga dziesiątka kraju), ale już Moenchengladbach (27. co do wielkości), Leverkusen (49.), Gelsenkirchen (25.), Wolfsburg (62.), Freiburg i Sinsheim (oba poza pierwszą 80-tką) – czyli miejscowości z drużynami w pierwszej dziesiątce Bundesligi – nijak nie mogą równać się z biznesowo-gospodarczymi potęgami. W elicie grają też przecież zawodnicy z Moguncji, Augsburga oraz Paderborn, więc tym samym mamy obraz kraju, w którym proporcje są mocno zachwiane, by nie powiedzieć – wywrócone. Kolejne w pod kątem liczebności Hanower, Drezno, Norymberga, Duisburg oraz Bochum, z wyjątkiem tego przedostatniego (MSV gra w 3. lidze), mają drużyny tylko drugoligowe.
To generuje dość oczywisty wniosek – Niemcy byłyby potencjalnie wymarzonym miejscem dla zamożnych inwestorów, którzy chcieliby zainwestować w piłkę. Wiele pięknych, dużych miast, z ogromnym zapleczem kibicowskim i infrastrukturalnym, pozostaje wydrenowanych z futbolu na odpowiednim poziomie. No właśnie, "byłyby" to słowo-klucz. Tak jak w ostatnich latach miliarderzy chętnie inwestowali w sport w Rzymie, Paryżu, Florencji, Manchesterze, Walencji czy Marsylii, tak pewnie chętnie zainwestowaliby w nadmorskiej Bremie lub Hamburgu, ulokowanym w Bawarii Stuttgarcie czy będącym sporym ośrodkiem biznesowym Duesseldorfie.
Tu jednak wszystko rozbija się o przywiązanie tamtejszego sektora sportowego do tradycji. Zasada 50+1, która potencjalnym inwestorom zabrania przejęcia pakietu większościowego w klubie, właściwie wyklucza takie ruchy i zmusza do radzenia sobie z problemami bez dopływu środków zewnętrznych. I w dużej mierze właśnie dlatego potencjał wielu klubów z dużych miast pozostaje niewykorzystany. Coś jednak za coś, więc jeśli nasi zachodni sąsiedzi chcą pozostać ostatnim bastionem tradycji i konserwatyzmu, to muszę pogodzić się z niedogodnościami w innym sektorze i mozolnym stawieniem na nogi futbolu tam, gdzie powinien być on adekwatny do skali rozwoju miasta.