Gdyby na uniwersytetach wykładano na temat zdrowego budowania klubów piłkarskich, studenci kserowaliby notatki na temat FC Heidenheim. Ten sam prezes od 26 lat, ten sam trener od 13 lat, ten sam kapitan zespołu od 12 lat, własny stadion, wsparcie lokalnych sponsorów, kolejne awans będące pokłosiem niesłychanej cierpliwości w działaniu. Wisienka na torcie dopiero jednak przed nimi, bo klub z niewielkiej miejscowości na południu Niemiec dzieli od Bundesligi 180 minut.
FOOTBALL MANAGER NA ŻYWO
To urocze i romantyczne opowiadać w XXI wieku o wyższych wartościach w piłce. Całować klubowy herb na koszulce i deklarować miłość do barw, zapewniać o zaufaniu do trenera i nie zwalniać go nawet po serii porażek, nakreślać plany długofalowe, których fundamentem ma być stoicki spokój niezależny od okoliczności. Zazwyczaj magiczna aura znika jednak jeszcze szybciej, niż się pojawia. Przy pierwszym kryzysie lub lukratywnej ofercie z atrakcyjniejszego finansowo-sportowego miejsca okazuje się, że piłkarz jednak nie marzy o grze w tym samym zespole do grobowej deski. Po serii wpadek wychodzi na to, że na rynku jest kilku atrakcyjniejszych trenerów. Potrzeba sukcesu w gabinetach jest silniejsza niż parzona na skołatane nerwy melisa, a kolejne zero na koncie wartościowsze niż uwielbienie trybun.
Jeśli jednak w jakimś miejscu na ziemi, mogą każdego poranka spoglądać w lustro i uczciwie gratulować sobie płynięcia pod komercyjny prąd, to właśnie w Heidenheim. To historia jak z Football Managera, bo ze świecą szukać graczy, którzy nie lubili przejmować nieznanych drużyn, które ugrzęzły gdzieś w niższych ligach i wprowadzać je na salony. W Badenii-Wirtembergii dokładnie odwzorowali ten schemat w rzeczywistości – potrzebowali co prawda na to kilkunastu lat, przybyło im trochę siwych włosów i kilogramów, ale dzięki temu są ewenementem w skali europejskiej. A kto wie – być może znajdą się też zaraz na tej samej imprezie, na której na parkiecie szaleją Bayern Monachium, Borussia Dortmund i RB Lipsk.
PREZES PRZY GRILLU
Stany Zjednoczone organizowały mundial, Adam Małysz porzucał kombinację norweską na rzecz skoków narciarskich, do kin wchodziło "Pulp Fiction", a fani muzyki opłakiwali śmierć Kurta Cobaina. Rok 1994 był też ważny dla prowincjonalnego FCH, które obejmował wówczas w roli prezesa Holger Sanwald. W klubowej kasie zalegało, w przeliczeniu na euro, jakieś 40 tysięcy rocznego budżetu, a żyć trzeba było tak skromnie, że Niemiec, by zaoszczędzić na zatrudnianiu kolejnych pracowników, sam grillował na trybunach kiełbaski. Wtedy nikt nie miał tam wygórowanych oczekiwań, jasne było że to klub rodzinny, prowadzony przez człowieka pochodzącego z tego samego miasta i pragnącego najzwyczajniej w świecie pobawić się w lokalny sport.
Od tamtego czasu minęło 26 lat. Sanwald nie piecze już kiełbasek, chyba że jest to grill w jego ogrodzie na zakończenie kolejnego udanego sezonu. Klub ma budżet na poziomie 30 milionów euro, ma też pełne prawa do stadionu (nota bene ulokowanego najwyżej w Niemczech, bo na 555 metrach nad poziomem morza). Może się pochwalić tym, że od 13 lat współpracuje z tym samym trenerem, na koszulkach reklamuje się lokalna firma produkująca środki opatrunkowe, a na bandach wokół murawy nieco mniejsze przedsiębiorstwa, ale również działające regionalnie – choćby producenci maszyn budowlanych.
Gdy w trzynastym roku rządzenia FCH, Sanwald został zmuszony do zmiany trenera, nie miał za bardzo pomysłu, kogo powołać na to stanowisko. Czasu na poszukiwania było niewiele, a że zbliżał się kolejny mecz w piątej lidze, trzeba było kogoś na ławce posadzić. Odezwał się do Franka Schmidta, przed laty przeciętnego piłkarza, a po karierze człowieka, który znalazł sobie miejsce w biznesie i pracował jako przedstawiciel handlowy. Ten kilka miesięcy wcześniej skończył swoją niezbyt interesującą przygodę sportową, ale ani on, ani tym bardziej jego żona ("Była bardzo nieentuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu. Wystarczyło jej, że jako piłkarz co weekend byłem poza domem") nie byli przekonani do tego pomysłu. Schmidt dał się jednak urobić i zgodził się tymczasowo przejąć drużynę – oczywiście do momentu, gdy Sanwald nie znajdzie poważnego trenera.
MNIEJ WŁOSÓW, WIECEJ KILOGRAMÓW
Wystarczyły mu zaledwie 2 mecze, by dostać stałą umowę i pobić rekord najwyższego zwycięstwa w historii klubu (9:1 z VfL Kirchheim). Dziś ma w dorobku 467 spotkań jako szkoleniowiec Heidenheim, trzy awanse a być może na horyzoncie czwarty. Gdy przejmował drużynę, ta występowała na piątym poziomie rozgrywkowym. W debiutanckim roku awansował na czwarty, tam spędził rok, w trzeciej lidze przesiedział pięć lat, w drugiej z kolei jest od sześciu. Czy będzie też na zapleczu siódmy rok, czy wprowadzi ukochane Heidenheim do Bundesligi, zależy od dwumeczu barażowego z Werderem Brema. Zdecydowanym faworytem są oczywiście piłkarze znad Wezery, ale przecież przed rokiem Stuttgart też miał bez problemu poradzić sobie z Unionem Berlin, a to stołeczni mają za sobą miesiące rywalizacji w elicie.
Tak czy owak historia Schmidta już teraz jest historią filmową. Stał się najdłużej pracującym obecnie trenerem na szczeblu zawodowym w Niemczech, a jeśli wypełni obowiązującą do 2023 umowę z FCH, pobije rekord Volkera Finke, który w latach 1991-2007 prowadził SC Freiburg. Wszystkiego dokonał w malutkim Heidenheim, które liczy sobie około 50 tysięcy mieszkańców. Dla porównania na stadion w Hamburgu wchodzi 57 tysięcy fanów – w tym samym Hamburgu, który w przedostatniej kolejce 2. Bundesligi stracił gola w meczu z FCH w 95. minucie meczu. To trafienie przesunęło zespół Schmidta na miejsce barażowy, zespół Dietera Heckinga z kolei wypchnęło poza podium.
– Nie miałem ani jednego dnia, w którym nie miałbym ochoty przyjeżdżać do klubu. Przez te kilkanaście lat trochę wyłysiałem, trochę przytyłem i zrozumiałem, czym jest Heidenheim. To synonim pracy, umiłowania regionu. Kibice przez pięć dni ciężko pracują, by pozwolić sobie na bilet na mecz, więc nawet jeśli nie gramy ładnego meczu, to nie wybaczam piłkarzom braku walki. Przez te 13 lat zmieniła się u mnie tylko jedna rzecz – zrozumiałem, że przy takim tempie życia organizm nie da rady, więc z siedmiu pracujących dni zrobiłem sześć. Jeden pozostawiam na odpoczynek – opowiadał Schmidt.
ODPOWIEDŹ NA KLOPPA
To wręcz niesamowite, jak cierpliwie i konsekwentnie budowany jest ten klub. Nikomu nie przychodzi tam do głowy tworzyć kominów płacowych, ściągać gwiazd, iść w komercjalizację. Pewnie mogliby mieć zamożniejszego sponsora, może nawet zagranicznego, ale wolą współpracować z lokalnym przedsiębiorstwem Hartmann. Nawet kapitan zespołu jest tam długowieczny, bo przecież Marc Schnatterer trafił na Voith-Arena latem 2008 roku i gra tam do dzisiaj. Kilka lat temu udało się wykorzystać zebrane środki i wykupić od miasta sto procent praw do stadionu, a priorytetem przy poszukiwaniu wzmocnień jest nie doświadczenie, liczba rozegranych meczów w drugiej lidze czy prestiż nazwiska – przede wszystkim szukają tam zawodników zdolnych i z regionu. Takich, dla których FCH byłoby czymś więcej niż bankomatem. Bo w końcu sam Schmidt mówi, że jego ideał piłkarza, to "zawodnik, który nie służy tylko do pobierania pensji".
Czy w tej pięknej, romantycznej historii pojawiały się kryzysy? Pewnie, że tak, w końcu nie da się przez 13 lat tylko wygrywać. Jesienią 2017 zespół trawił ten najboleśniejszy, gdy udało się zwyciężyć tylko w 2 z pierwszych 11 meczów w lidze, a drużyna zakotwiczyła w strefie spadkowej. Choć w zorganizowanej przez lokalne media ankiecie fani domagali się zmiany trenera, Sanwaldowi takie rozwiązanie nawet nie przyszło do głowy. Kilka miesięcy później, gdy Schmidt udał się z żoną na Malediwy, by świętować 20. rocznicę klubu, otrzymał nowy, pięcioletni kontrakt. Podpisał go bez mrugnięcia okiem, choć w rozmowie z "11 Freunde" opowiadał potem o kilku ofertach z Bundesligi, które miał na stole. W Heidenheim realizuje jednak dzieło życia i wątpliwe, by odpuścił, dopóki nie wywalczy awansu klasę wyżej.
Mówią o nim, że jest odpowiedzią na Juergena Kloppa. Tak samo przyjacielski dla piłkarzy, ale tak samo też energiczny przy linii. W jednej chwili wydziera się na zawodnika, w drugiej go przytula. Znaczenie aspektu mentalnego podkreśla w każdym wywiadzie, sądzi że nie byłby w stanie pracować tak długo w jednym klubie, gdyby nie przykładał do tego wagi. W 2013 roku był bohaterem filmu dokumentalnego "Trainer!", który opowiadał o losach trzech szkoleniowców. Reżyser Aljoscha Pause, który spędził z Heidenheim kilka tygodni, nie mógł się nachwalić charyzmy i podejścia Schmidta. – Zdobywa ludzi w kilka minut, więc nie dziwię się, że wszyscy chcą iść za nim w ogień – opowiadał. Sam Schmidt mówił w z kolei w "Die Zeit", że jego żona w końcu zobaczyła, na czym polega jego praca, bo od momentu zatrudnienia wciąż nie przeszła jej złość na męża, który ciągle jest w rozjazdach. Ciekawe w takim razie, jak skomentowałaby słowa Sanwalda, który przyznał że jest gotów w każdej chwili podsunąć trenerowi dożywotni kontrakt...