21 lipca 2005 roku odszedł Andrzej Grubba. Był najwybitniejszym polskim zawodnikiem w tenisie stołowym. – Przyjeżdżał na każde wezwanie, często na własny koszt. Dziś wydaje się to normalne, ale wtedy nie. Sto marek to było w Polsce więcej niż miesięczna pensja. On w ogóle o to nie pytał, nie miał wątpliwości – wspomina go w piętnastą rocznicę śmierci przyjaciel Andrzej Person.
CZYTAJ TEŻ: Odmówił Legii, wolał grać w Ruchu. "Inne kluby zazdrościły" [WYWIAD]
Antoni Cichy, TVPSPORT.PL: – Jak wspomina pan Andrzeja Grubbę?
Andrzej Person: – Przez tyle lat byliśmy w bliskich kontaktach, najpierw sportowych, z czasem rodzinnych. Nasze relacje zamieniły się w przyjaźń. Był postacią zupełnie niezwykłą w historii polskiego sportu. Tworzył nowy rozdział. Nie mieliśmy wtedy jeszcze takich sportowców, którzy starali się promować swoją dyscyplinę, dbali o jak najbliższe relacje z dziennikarzami. Andrzej przeniósł tenis stołowy ze świetlicy na salony. Wcześniej grało się głównie na koloniach, w szkole, tam gdzie był stół. Kiedy odbywała się Superliga, czyli mecze najlepszych drużyn w Europie, Polska mierzyła się ze Szwecją czy Niemcami, to hale się zapełniały. Powstała moda na Grubbę. W efekcie tego w 1984 roku wygrał plebiscyt na najlepszego sportowca w kraju. To było niezwykłe wydarzenie, tenis stołowy uchodził za dyscyplinę marginalną.
– Musiał cieszyć się ogromną sympatią i popularnością.
– Wszyscy, którzy go poznali, potwierdzali wyjątkowość tego człowieka. Niezwykle pracowitego, sympatycznego, ogromnie oddanego sportowi i wszystkim działaniom społecznym. Pod każdym względem był wyjątkowy.
– To był bohater romantyczny czy bardziej pozytywistyczny?
– Pomieszałbym to. Zachowywał się fantastycznie, budując obraz dyscypliny i swój poszczególnymi etapami. Lubił tworzyć dramatyczne historie, mecze rozgrywane do ostatniej piłki, które sprawiały, że ludzie wstawali z miejsc, oglądali spotkania na stojąco. Wtedy grał świetnie, ale był bardzo wymagający wobec samego siebie. Opowiadał, że w finale z Janem-Ove Waldnerem, swoim głównym rywalem, kiedy dochodzi do decydujących piłek, Waldner gra najlepiej jak umie, a Andrzej miał do siebie pretensje. Uświadamiał sobie, że pochodzi z małej kaszubskiej wioski, że nikt nigdy z tego miejsca nie był w Hongkongu, nie zarobił tyle tysięcy dolarów i że nie był w stanie zagrać lepiej, niż umiał.
– Cierpiał przez to podświadomie?
– To go bolało, ale wynikało pewnie z wrażliwej, trochę romantycznej natury. W sporcie decydujące znaczenie ma tak zwany instynkt zabójcy. Kto umie najlepiej kopnąć ostatnią piłkę, uderzyć czy skończyć lepiej niż zwykle, ten wygrywa. Choć ci, którzy tego nie potrafią, też często zostają bohaterami zbiorowej wyobraźni.
– Czy dla polskiego społeczeństwa był Adamem Małyszem lat osiemdziesiątych?
– Bez wątpienia tak, a może nawet bardziej. Mówimy o stanie wojennym, o czasach, w których ciężko było żyć. Andrzej przyjeżdżał sam, na własny koszt z Niemiec. To były poważne środki, niewyobrażalne dla Polaków w kraju. A on wiedział, że bez jego udziału trudno wygrać. Warto wspomnieć też o innych, choćby o Leszku Kucharskim. Ich rywalizacja sprawiła, że obaj wspięli się na szczyt. Leszek był wicemistrzem świata w grze podwójnej. Superliga była bardzo popularna. Oczywiście, też mistrzostwa Europy czy świata, w których Andrzej zdobył wiele medali, ale tego najważniejszego w grze pojedynczej mu się nie udało.
– Musiał się zadowolić srebrem, brązem. Złota nie wywalczył.
– Był tego blisko, tak się zdaje. Tuż przed igrzyskami olimpijskimi w Seulu, gdzie tenis stołowy debiutował, wygrał Puchar Świata w niesławnym dzisiaj Wuhan. To spowodowało, że jedyny raz w historii był numerem jeden na świecie. A to nie takie łatwe, zdając sobie sprawę z potęgi azjatyckiego tenisa stołowego. Andrzej jechał na igrzyska jako faworyt do medalu. Niestety, przegrał z Jorgenem Personem, sympatycznym Szwedem, który często odwiedza Sopot i grób Andrzeja.
– Jego natura, dążenie do gry fair play, stawało na drodze do złota?
– To, co powiedziałem już wcześniej, jest tu chyba najważniejsze. Nie miał tego instynktu zabójcy, żeby w najważniejszym momencie zagrać tak, by przeciwnik nie odebrał piłki. Grał tak, jak umiał, ale troszkę czegoś brakowało. Poza tym była cała koalicja Szwedów na czele z Waldnerem czy Personem. Jeśli pokonał jednego, trafiał na drugiego, a potem trzeci, wyciągając wnioski z gier Andrzeja, pokonywał go. Bywało tak często.
– Znaleźli na niego sposób.
– Potrafili grać przeciwko Andrzejowi. Zwłaszcza przy jego grze z bekhendowej strony, która była siłą w spotkaniach z Chińczykami. Większość z nich używała uchwytu piórkowego. Praworęczny zawodnik trzymający rakietkę jak pióro ma kłopoty z odbiciem z lewej strony, z bekhendu. A u Andrzeja to był atut, po przekątnej stołu posyłał najsilniejsze, najszybsze piłki. To takie niuanse, ale debatowano wtedy na ten temat. Że gdyby nieco cofnął prawą nogę, stojąc przy stole, to mocniej uderzałby z forhendu. Człowiek z natury gra mocniej z forhendowej strony. Ale on z pierwszym trenerem uznali, że nie, że ta prawa noga wysunięta nieco za daleko do przodu daje największy zamach lewej ręce.
– Rywale też musieli o tym wiedzieć.
– Podstawą był jednak rozmiar koalicji rywali. W Azji to nie tylko Chińczycy, także Koreańczycy. To wszystko powodowało, że jednemu zawodnikowi ciężko było się przebić i dojść do finału. Ale bez wątpienia Andrzej był najpopularniejszym pingpongistą na świecie. To też miara jego sukcesu. Wybierano go przewodniczącym rady zawodowych golfistów. Przepraszam...
– ...pomyłka freudowska, bo w golfa Grubba też grał.
– I to lewą ręką, bo tak naprawdę był leworęczny. Tylko w dzieciństwie przełożono mu rakietkę do prawej ręki. Uważał, że to największa zbrodnia, jaka w cudzysłowie została na nim wykonana. Lewą ręką pewnie osiągnąłby więcej sukcesów. Mało kto pewnie wie, że lewą ręką świetnie rzucał bramki w piłce ręcznej, świetnie rzucał też oszczepem. Pobił nawet rekord juniorów województwa gdańskiego.
– Fenomen Grubby to chyba jednak nie tylko wyniki sportowe.
– Był niezwykłym człowiekiem ogromnej dobroci. Dziś trudniej to opowiedzieć. W tamtych czasach, kiedy zachodziła potrzeba pomocy, on zawsze pomógł. Popularność Andrzeja była niewyobrażalna. Tak jak jego prawość, przyzwoitość. Stąd ta popularność. To też prawda, dbał o nią. Wtedy nie mówiło się tyle o wizerunku, PR. Nikt o to nie zabiegał. A Andrzej wiedział, że im częściej udziela wywiadów, odpowiada na pytania dziennikarzy, bierze udział w akcjach charytatywnych, tym lepiej dla sportu, który pokochał i dla niego samego.
– Jak na jego życie wpłynął wyjazd do Niemiec? Ludzie spoglądali na niego nieco inaczej po emigracji?
– Myślę, że to nie miało żadnego znaczenia. Przyjeżdżał na każde wezwanie, często na własny koszt. Dziś wydaje się to normalne, ale wtedy nie. Sto marek to było w Polsce więcej niż miesięczna pensja. On w ogóle o to nie pytał, nie miał wątpliwości. A wiemy, że w tym samym czasie Władysław Kozakiewicz osiadł w Niemczech i różnie oceniano jego decyzję. Ale Andrzej nigdy nie został w Niemczech, tylko grał w lidze.
– Władza nie miała problemów z jego wyjazdem do Niemiec? Czy uznała, że lud potrzebuje chleba i igrzysk, a Grubba zapewniał sukcesy.
– Spędzilibyśmy kilka godzin rozmawiając o tym. Zaczęło się jeszcze w czasach antycznych, kiedy cesarze lubili, kiedy przychodził olimpijczyk i dostawał wieniec laurowy. Czuli, że ludność zachwyca się nimi. Do dziś sport tak funkcjonuje na całym świecie. Tak samo dobrze czuje się prezydent Stanów Zjednoczonych, kiedy spotyka się z nim sportowiec. I tak samo było kiedyś u nas. Można zgodzić się z tym, że wówczas dla władzy zawodnik wzbudzający sympatię dawał szansę na pewien spokój społeczny. Ale Andrzej traktował sport jako sport, nie chciał, żeby mieszać go z polityką. Pojawiały się propozycje, by został ministrem sportu. Nigdy się na to nie zgodził. Czy Andrzej sprzyjał władzy? Czy władza go wykorzystywała? Moim zdaniem nie. Był gwiazdą, a ludzie niezależnie od poglądów zawsze się cieszą, kiedy ktoś z nas zdobywa medale, bije rekordy. Tym bardziej w tak trudnych czasach.
– Jak dowiedział się pan o jego chorobie? Pamięta pan ten dzień?
– Myślę, że dowiedziałem się od Lucyny, jego żony, zresztą wybranej do najlepszej "siódemki" mistrzostw świata w piłce ręcznej. Byliśmy, do dziś jesteśmy w bardzo bliskich relacjach. Kiedy okazało się, że choruje, pojawił się nawet pewien problem. Tak mi się zdaje, takie krążyły opinie... Andrzej został trenerem w tym samym klubie, w którym grał jako zawodnik. Czego dotyczyły pytania, kiedy idzie o chorobę? Jako zawodnik Andrzej był piekielnie przewrażliwiony na punkcie swojego zdrowia. Warsztat pracy, że tak powiem. Niezależnie od wszelkich ubezpieczeń, bardzo dużo pieniędzy wydawał na prywatne ubezpieczenie, badania. Tymczasem nawet w Niemczech nie było aż takiego porządku, żeby jako trener wykonał wszystkie badania. Już nie grał, aż tak bardzo na tym nie zależało. Niemcy prawdopodobnie przełożyli dokumenty z półki Grubba zawodnik na półkę trenera Grubby. To mogło być przyczyną, że na kilka lat zaniedbał badania. Nikt z nas też nie chodzi tak często do lekarza, ale żona zwróciła mu uwagę na częsty kaszel. I na to, że brzmi niebezpiecznie.
– I to go zachęciło do badań?
– Poszedł się zbadać i okazało się, że jest w trudnej, żeby nie powiedzieć tragicznej sytuacji. Lekarz wprost go poinformował, co o tym sądzi. Z dramatycznej relacji Andrzeja pamiętam, jak mówił, że wyszedł z kliniki, usiadł na kamieniu i się popłakał. Posiedział dwie godziny i zaczął walkę z chorobą w sposób strasznie zdeterminowany. Jak w sporcie, jak na zawodach. Był kierownikiem wyprawy na mistrzostwa świata do Chin, choć przechodził już leczenie, chemię, naświetlania. Niestety, choroba okazała się mocniejsza od niego. Mnóstwo ludzi zaangażowało się w pomoc Andrzejowi na czele z prezydentem Sopotu. Spotkałem lekarza, słynnego onkologa z Gdańska i mówił, że gdyby ta choroba zdarzyła się dzisiaj, Andrej żyłby piętnaście lat dłużej. Badania, leczenie nowotworów stoją na coraz wyższym poziomie. Niestety, wtedy to było niemożliwe do wyleczenia. A niesamowity pogrzeb potwierdził jego niezwykłą popularność. Przyjechało wielu kibiców z Niemiec, wielu dawnych pingpongistów przedwojennych pochodzenia żydowskiego. Pamiętam kilku mocno starszych panów, którzy uznali, że nie ma mowy, by nie stawili się na pogrzebie Andrzeja Grubby.
– Jak radził sobie z chorobą? Potrafił o niej mówić otwarcie?
– Cała opowieść o kamieniu, historia, sprawiała, że kto tylko mógł jakoś pomóc, angażował się. Wszyscy wiedzieli. Sam fakt, że po naświetlaniach, chemii, widać zmiany na ciele, wypadają włosy. A on mimo tego jeździł w tym stanie na zawody. Wtedy w Chinach już źle się czuł, ale chciał pokazać, że do końca zamierza walczyć. Niestety, nie udało się. Odszedł w domu, przy rodzinie, rano 21 lipca.
– To musiał być najtrudniejszy mecz w jego życiu.
– Na pewno, skoro odebrał mu życie. Cóż mogę dodać? Ironia losu. Przecież nie palił papierosów, a umarł na raka płuc.
– Czy pamięta pan poranek 21 lipca?
– Tak. Strasznie to przeżyłem. Kiedy przyjechała państwa kamera, umówiliśmy się w mieście na rozmowę, trudno było mówić o tych wszystkich meczach Superligi, mistrzostwach świata, Europy, igrzyskach, o wielu miejscach, przygodach. Wiele historii, które spowodowały, że człowiek ze sportowym przyjacielem bywał bliżej niż niekiedy z rodziną.