| Retro

Wojciech Grzyb o swoim powrocie do Chorzowa: inne kluby zazdrościły Ruchowi [WYWIAD]

Wojciech Grzyb cieszy się ze zdobycia gola w meczu Ruch Chorzów - Legia Warszawa (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Mecz Ekstraklasy 2010/11, Ruch – Legia. Wojciech Grzyb (fot. PAP/Andrzej Grygiel)

Wojciech Grzyb od dziecka jest kibicem Ruchu Chorzów. Żeby w nim zagrać zrezygnował kiedyś z Ekstraklasy i wyższego kontraktu. Jako kapitan przeżył awans i walkę o mistrzostwo Polski. Obecnie stara się o licencję trenera i nie wyklucza, że raz jeszcze pomoże swojemu Ruchowi. Na razie żyje w cieniu żony Kingi, reprezentantki Polski i piłkarki ręcznej Zagłębia Lubin.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Damian Pechman, TVP Sport: – Wakacje, środek tygodnia, a pan zasłania się brakiem czasu na rozmowę. Dlaczego?
Wojciech Grzyb: – Przepraszam, ale przygotowuję się do egzaminu na licencję UEFA Pro. Nie jest łatwo zakwalifikować się na kurs, jeszcze trudniej go zdać.

– Poważna sprawa. Czyli są jeszcze marzenia o pracy w Ekstraklasie?
– Marzenia? Nie użyłbym takiego określenia. Raczej jedna z dróg, którą mogę wybrać. Próbowałem już sił jako trener, ale nie mogłem rozwinąć skrzydeł. Odkąd pożegnałem się z boiskiem, odsunąłem się w cień. Priorytetem jest kariera mojej żony. Musiałem się podporządkować i zająć wychowaniem córki w czasie, gdy Kinga przebywa na zgrupowaniach, meczach…

– Nie zraził się pan do ławki? Dotychczasowe próby kończyły się falstartem.
– Nie, bo zdaję sobie sprawę, że na przykład czwartą ligę i Ekstraklasę dzieli przepaść. Przypomnę pracę w Stali Chocianów. Jesienią ubiegłego roku sytuacja kadrowa była tak zła, że musiałem zagrać w dwóch meczach. Ja, 45-letni facet, były piłkarz i trener zespołu! Z jednej strony to śmieszne, z drugiej tragiczne. Niestety, sytuacja w niższych ligach nie zawsze jest kolorowa. Czasami trudno zebrać jedenastu. Oczywiście nie w każdym klubie. Ostatnio, w ramach zajęć praktycznych, prowadziłem trening w Mikołowie. To moja rodzinna miejscowość, a drużyna AKS – podobnie jak Stal – gra w czwartej lidze. Na miejscu zetknąłem się jednak z innym światem. 24 piłkarzy, wyższy poziom, lepsza infrastruktura. Mogłem się skupić na prowadzeniu treningu. Nie musiałem biegać za piłką z młodymi chłopakami.

– Mimo wszystko gratuluję formy!
– Lubię dbać o tężyznę fizyczną. Nie ma dla mnie znaczenia, że karierę zakończyłem wiele lat temu. To kwestia zdrowych nawyków. Pytał pan o marzenia… Opowiedziałem tylko o jednej z dróg, którą mogę wybrać. Jest jeszcze druga.

Wojciech Grzyb z Ruchu Chorzów i Ronald Gercaliu z ŁKS-u (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Mecz Ekstraklasy, Ruch – ŁKS. Wojciech Grzyb (L) i Ronald Gercaliu (fot. PAP/Andrzej Grygiel)

– Jaka?
– Trener przygotowania motorycznego. Jeszcze grając w piłkę, bardzo się tym interesowałem. Najpierw traktowałem jako hobby, później coraz poważniej. Biorę udział w kursach i… testuję siebie. Może kiedyś będę mógł się tym zająć w klubie. Wiem, że w kraju jest coraz więcej fachowców. Mają świetne przygotowanie teoretyczne, ukończyli najlepsze szkoły, ale nigdy nie grali w piłkę. Ich wiedza nie ma przełożenia na boisko, brakuje im intuicji. Gdy coś zaplanują, to muszą zrealizować od A do Z. A nie zawsze jest to możliwe. Czasami w przygotowaniu motorycznym trzeba odpuścić, zmodyfikować trening i indywidualnie podejść do piłkarza. Tej wiedzy nie zdobędzie się w najlepszej szkole. Obecnie stoję na rozstaju dróg i zastanawiam się, którą wybrać – czy wolę pracować jako pierwszy trener i odpowiadać za cały zespół, czy może stać w drugim szeregu i zajmować się motoryką.

– Niełatwo schować ambicje i – mimo wysiłku włożonego w zdobycie licencji UEFA Pro – być tylko prawą lub lewą ręką głównego trenera?
– Nie miałbym z tym problemu. Nie jest ujmą, że trener z licencją UEFA Pro pracuje jako asystent. Takich przypadków będzie coraz więcej, bo coraz więcej chętnych uczestniczy w kursach. Gdy – mam nadzieję – zdobędę licencję, to nie muszę być numerem jeden. Wychodzę z założenia, że każdy w sztabie jest ważny i każdy pracuje na wyniki drużyny. Kluczem do sukcesu jest specjalizacja. Proszę zobaczyć, jak wyglądają sztaby w najlepszych drużynach – pierwszy trener, jego asystenci, trener bramkarzy, trener przygotowania motorycznego, fizjoterapeuci, lekarze... A w ostatnim klubie byłem jednocześnie trenerem, asystentem, trenerem bramkarzy i kierownikiem.

– I jeszcze piłkarzem.
– O, tak! Brakowało tylko, żebym został prezesem.

Wojciech Grzyb z Ruchu Chorzów i Łukasz Trałka z Polonii Warszawa (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)
Mecz Ekstraklasy, Polonia – Ruch. Wojciech Grzyb (L) i Łukasz Trałka walczą o piłkę (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)

– Płynie w żyłach wciąż "niebieska krew"?
– Płynie od dziecka i tak już zostanie. Bycie kibicem, zwłaszcza na Śląsku, to nie kwestia mody. Nawet grając w innych klubach, pozostałem kibicem Ruchu. Nie afiszowałem się z tym, ale też specjalnie nie kryłem. Kto chciał, to wiedział. Kwestią czasu było, gdy wreszcie wrócę do Chorzowa i zagram w Ruchu. Ostatnio jestem trochę dalej od klubu, a klub jest dalej od Ekstraklasy, ale sentyment pozostał. Mam za sobą krótki epizod na ławce, gdy z Krzyśkiem Warzychą próbowaliśmy ratować Ekstraklasę. Pracowaliśmy raptem pięć tygodni i niewiele się już dało uratować. Nie wykluczam, że kiedyś wrócę do Ruchu – jako trener albo działacz, bo i takie propozycje się zdarzają. Muszę mieć jednak przekonanie, że mogę mu coś zaoferować. Nie chcę bowiem odcinać kuponów.

– Nie boli, że już tylko Chorzów pamięta o Ruchu?
– Boli, ale trudno się dziwić. Klub rok po roku spadał niżej – z Ekstraklasy do trzeciej ligi. Zniknął z radarów. W trzeciej lidze nie ma transmisji telewizyjnych. Nikt – poza twoimi kibicami i przeciwnikami – się tobą nie interesuje. Towarzystwo na tym poziomie nie jest może zupełnie anonimowe – Polonia Bytom, rezerwy Śląska, Górnika czy Zagłębia – ale jako kibic Ruchu chciałbym, żeby grał w Ekstraklasie. Tylko co ja mogę zrobić? Pod względem sportowym, do pewnego momentu, Ruch radził sobie nieźle. I to mimo problemów finansowych. W końcu jednak coś pękło. Można się zastanawiać, czy takie katharsis było konieczne. Kibice pewnie powiedzą, że nie. Z drugiej strony wierzę, że Ruch zacznie się powoli odradzać i za kilka lat wróci na swoje miejsce. Dobrym przykładem jest Widzew, ale tam dużym impulsem był nowy stadion…

– A kiedy ten przy Cichej przestanie straszyć? Budowa miała ruszyć osiem lat temu, gdy kończył pan karierę.
– Słyszymy obietnice, ale nic się nie dzieje. Zmieniają się pomysły i koncepcje, a stadion wygląda jak wyglądał. Kibice zasługują, aby oglądać mecze w lepszych warunkach. Mecze Widzewa, niezależnie od ligi, śledzi komplet widzów. Z Ruchem byłoby podobnie. Ma kibiców nie tylko w Chorzowie. Na mecze przyjeżdżaliby ludzie z Dzierżoniowa, Staszowa, Zakopanego…

– Od dekady buduje się nowe stadiony. Chorzów nie chce czy nie potrafi?
– Pytanie nie do mnie, jestem tylko kibicem. Mam nadzieję, że w końcu się to zmieni. OK, jest Stadion Śląski, ale to nie jest obiekt na potrzeby Ruchu. Niebawem nowe będą w Szczecinie oraz Łodzi. Chorzów stanie się niechlubnym wyjątkiem. Przecież to nie musi być olbrzym. Chodzi tylko o to, żeby nie kapało na głowę i by trybuny były blisko boiska. Przy Cichej, poza główną trybuną, która ma już swoje lata, komfort oglądania meczów jest średni. Jak przyciągnąć nowych kibiców i sponsorów?

Gdyby w Ruchu nastąpiło tąpnięcie, to myślę, że kibice też by nie zawiedli. To chyba nasza mentalność – dopiero gdy jest już bardzo źle, mamy pospolite ruszenie. W innym przypadku wychodzimy z założenia, że jakoś to będzie. Czasu jednak nie cofniemy. Musimy zaakceptować smutną sytuację, w której znalazł się Ruch.

Wojciech Grzyb

– W ubiegłym sezonie cała Polska ratowała Wisłę Kraków. Zrzutka pomogła jej przetrwać i utrzymać się w Ekstraklasie. Ruch też zasługuje na podobne pospolite ruszenie.
– Sytuacja była trochę inna. Ruch nie znalazł się jednego dnia nad przepaścią. W Wiśle od reakcji kibiców zależało być albo nie być. Gdyby nie ich mobilizacja, to drużyna mogła grać teraz kilka poziomów niżej. Akcję śledziłem z dużym zaciekawieniem. Jednego dnia czytałem, że Wisła może przestać istnieć, a już drugiego znaleźli się ludzie, którzy rzucili się ją ratować. Gdyby w Ruchu nastąpiło tąpnięcie, to myślę, że kibice też by nie zawiedli. To chyba nasza mentalność – dopiero gdy jest już bardzo źle, mamy pospolite ruszenie. W innym przypadku wychodzimy z założenia, że jakoś to będzie. Czasu jednak nie cofniemy. Musimy zaakceptować smutną sytuację, w której znalazł się Ruch.

– W Internecie nie brakuje apeli, żeby wrócił pan do Chorzowa.
– Mówią i piszą różne rzeczy. W trakcie pandemii miałem trochę wolnego czasu i zajrzałem na strych. Znalazłem pamiątki, w tym wycinki prasowe. Przypomniałem sobie, jak naprawdę wyglądał mój powrót do Ruchu. Wielu się wtedy dziwiło. Miałem ważny kontrakt w Wodzisławiu, grałem w Ekstraklasie, zarabiałem dobre pieniądze i nagle w trakcie sezonu przeniosłem się do Ruchu. Wszystko dlatego, że chciałem pomóc drużynie w drugiej lidze. Nie byłem nawet gotowy fizycznie, bo dopiero dochodziłem do zdrowia po zabiegu artroskopii kolana. Wiedziałem, że pierwsze mecze mogą być dla mnie bardzo trudne, ale nie zmieniłem zdania. Po dwunastu latach znowu grałem w Chorzowie.

– Kibice kochają takie historie.
– Dziennikarze również. Wiem z wycinków prasowych, że inne kluby zazdrościły Ruchowi. Nie tyle piłkarza, co mojej determinacji. Liczyło się jedno: wychowanek zrezygnował z większych pieniędzy i rzucił wszystko dla ukochanego klubu. Stałem się lokalnym bohaterem. Trochę z przypadku. Po prostu trafiłem na moment, gdy Ruch był w trudnej sytuacji – spadł z Ekstraklasy i walczył, żeby nie znaleźć się jeszcze niżej.

– Tak się rodzą legendy.
– Przepraszam, ale śmieszy mnie, gdy słyszę, że jestem legendą albo ikoną Ruchu. Bez przesady. Legendami są śp. Gerard Cieślik czy Krzysiek Warzycha. Awansował z Ruchem do pierwszej ligi, zdobył mistrzostwo i koronę króla strzelców. Jako chłopak kibicowałem mu z trybun i chciałem być taki jak on.

Mecz Ruchu Chorzów z Lechem Poznań w sezonie 2009/10 (fot. Getty Images)
Mecz Ekstraklasy 2009/10, Ruch Chorzów – Lech Poznań (fot. Getty Images)

– Dlaczego historia miałaby się nie powtórzyć? I Ruch, z panem na ławce, nie miałby wrócić do Ekstraklasy?
– Brzmi to pięknie, bardzo pięknie. Ale to, że się nazywam Wojciech Grzyb, nie znaczy wcale, że gdy zostanę pierwszym trenerem, a wyniki zmienią się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oczywiście byłoby miło, gdyby Ruch awansował rok po roku i za trzy-cztery lata znalazł się znowu w Ekstraklasie. Mielibyśmy kolejną piękna historię z moim udziałem. Ale wiem, że to niestety niemożliwe. Odbudowa Ruchu zależy od wielu czynników, nie tylko od tego, że do klubu wróci Wojciech Grzyb.

– Myślałem, że jest pan bardziej sentymentalny.
– Bo jestem, ale jednocześnie twardo stąpam po ziemi. Przepraszam wszystkich, ale nie będę czarodziejem. Co do sentymentów… Gdy byłem kapitanem Ruchu, udało mi się przywrócić pewne zwyczaje, jak choćby przywitanie z kibicami w kole boiska. Przychodziło mi to naturalnie, bo byłem wychowankiem. Ktoś inny mógłby machnąć ręką. W końcu to detale, które nie mają wpływu na wynik. Jednak kibice, zwłaszcza ci starsi, bardzo to doceniali.

– Ruch miał kapitana, który dobrze gra w piłkę, a do tego nie boi się igły i nici.
– To była siła wyższa. Przed sezonem 2006/07 klub nie przedłużył umowy z Mariuszem Śrutwą i zostałem wybrany nowym kapitanem. Musiałem szybko zrobić opaskę. Skończyło się tak, że doszyłem do niej herb Ruchu, który odciąłem ze starego dresu. Nie wyglądało to profesjonalnie, ale takie mieliśmy czasy. Pierwsza opaska ma dużą wartość sentymentalną. Teraz piłkarze nie muszą się martwić o stroje, mają po kilka dodatkowych kompletów i mogą nawet po meczu podarować koszulkę kibicom albo komuś bliskiemu.

– W Ruchu okazało się, że piłkę można nie tylko podać, ale też kopnąć ją na bramkę.
– Wcześniej trochę mnie to bolało. W Wodzisławiu grałem z Krzyśkiem Bizackim, który mnie pocieszał: "Grzybek, nie martw się. Wrócisz do Ruchu, to zaczniesz strzelać". Miał rację! Grając w Ruchu Radzionków zdobyłem siedem bramek, cztery w Wodzisławiu – niewiele jak na 160 meczów w Ekstraklasie. W Ruchu dołożyłem aż 19. Pamiętam pierwszy sparing podczas zimowych przygotowań, byłem tylko w połowie zdrowy, wszedłem na 20 minut i zdobyłem zwycięską bramkę. Niby tylko sparing, ale dał mi takiego kopa, że hej! Powrót wyszedł na dobre i mnie, i Ruchowi. Pokazały to kolejne sezony. I tylko szkoda, że ta historia nie zakończyła się mistrzostwem Polski…

– Chyba do tej pory się pan z tym nie pogodził.
– No nie… Ostatnio przypomniałem na Twitterze mecz z Górnikiem Zabrze. Gdybym strzelił wtedy gola, to może byśmy wygrali, a Ruch byłby mistrzem? Niestety, zabrakło kilkunastu centymetrów.

– I mielibyśmy kolejną piękną historię – wychowanek na ławce i wychowanek na boisku. A trener Fornalik musiał wyjechać z Chorzowa, żeby zdobyć mistrzostwo.
– Ostatnio ktoś to przypomniał, a ja zacząłem na nowo analizować tamten sezon i poszczególne spotkania. Decydujące były chyba trzy mecze u siebie, które tylko zremisowaliśmy – z Podbeskidziem, ŁKS-em i Górnikiem. Straciliśmy sześć punktów i Śląsk wyprzedził nas na koniec o punkt. Szkoda, bardzo szkoda.

Wychodzę z założenia, że pieniądze to nie wszystko. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Legia. Na początku byłem w szoku, że chce kogoś takiego, jak ja. Wahałem się, przez tydzień walczyłem z myślami, ale grzecznie podziękowałem trenerowi Urbanowi. Wolałem zostać w Ruchu, chociaż nie miałem jeszcze podpisanego kontraktu.

Wojciech Grzyb

– Zawsze grał pan w drużynach z charakterem. Może było biednie, ale wesoło. No i na boisku potrafiliście ogrywać bogatszych.
– To było szczęście w nieszczęściu. Szczęście, bo grałem na Śląsku i miałem zawsze blisko do domu. Nieszczęście, bo te kluby nie były potentatami i nigdy się w nich nie przelewało. Wychodzę jednak z założenia, że pieniądze to nie wszystko. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Legia. Na początku byłem w szoku, że chce kogoś takiego, jak ja. Wahałem się, przez tydzień walczyłem z myślami, ale grzecznie podziękowałem trenerowi Urbanowi. Wolałem zostać w Ruchu, chociaż nie miałem jeszcze podpisanego kontraktu. Mimo wszystko było warto. W kolejnym sezonie to my znaleźliśmy się na pudle, a Legia była czwarta.

– Jak to się stało, że Ruch Chorzów w tak krótkim czasie pokonał drogę z drugiej ligi do europejskich pucharów?
– Niesamowite, prawda? Gdy wróciłem do Chorzowa, nawet nie marzyłem, że zdobędę kiedyś medal mistrzostw Polski. Przecież istniało wtedy ryzyko, że drużyna zaliczy kolejny spadek. Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze zrobiłem. Jesienią grałem jeszcze w Ekstraklasie, a po wakacjach mogłem wylądować na trzecim poziomie. Miałem moment zawahania. Na szczęście krótki i szybko o nim zapomniałem. W kolejnym sezonie awansowaliśmy do Ekstraklasy.

– I nagle to częściej wy biliście, a nie was bili.
– Trochę się tego zebrało. Awans do Ekstraklasy, dwa finały Pucharu Polski, dwa medale… Ale z drugiej strony, niczego z Ruchem nie wygrałem. Zawsze ktoś był lepszy. Albo Lech i Legia w Pucharze Polski, albo Śląsk w walce o mistrzostwo. Pamiętam moment, gdy zespół spadał z Ekstraklasy. Następnego dnia jechałem na finał Pucharu Polski piłkarek ręcznych, by kibicować żonie i pomyślałem, że dobrze by było, aby ktoś z rodziny wreszcie coś wygrał. Udało się!

– Jaki był sekret tamtego Ruchu? Nie miał milionów, wolał sprzedawać niż kupować piłkarzy, a i tak zdobywał medale.
– Szatnia. To był niesamowity zespół. Przyjeżdżali do nas z różnych części kraju i potrafili się zintegrować. Uczyliśmy ich śląskiej gwary, razem wychodziliśmy na miasto. W Ruchu nie było grupek, trzymaliśmy się razem. Koledzy z innych drużyn, także śląskich, pytali mnie, jak to robimy. Nie wierzyli, że u nas nie ma podziału na swoich i obcych. Każdy był równie ważny.

– Wystarczyło, że założył koszulkę Ruchu?
– Umiejętności piłkarskie to nie wszystko, liczy się charakter. Byłem kapitanem i koledzy nie mieli ze mną łatwo. Nie należę do przyjemnych facetów. Pamiętam przyjście Arka Piecha. Był świeżo po kontuzji, nie wyglądał dobrze. Piłka się od niego odbijała, miał kłopoty z jej przytrzymaniem, nie umiał stworzyć żadnej sytuacji. Do tego źle reagował na moje dośrodkowania – te wymagały ruchu napastnika w kierunku pierwszego słupka. Z czasem rozumieliśmy się jednak coraz lepiej i Arek strzelił dla Ruchu sporo goli. Takich przykładów mógłbym podać więcej – Piotr Stawarczyk, Maciek Jankowski, Andrzej Niedzielan. W Chorzowie wielu – przez innych już dawno skreślonych – potrafiło się odnaleźć.

Wojciech Grzyb z Ruchu Chorzów i śp. Piotr Rocki z Legii Warszawa (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)
Mecz Pucharu Polski, Legia – Ruch. Wojciech Grzyb (P) i śp. Piotr Rocki (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)

– Czy w tamtej szatni mogła być taka sytuacja, że ktoś wstaje i mówi, że nie przyjdzie na trening albo sparing, bo ma umówioną wizytę u… fryzjera?
– Nie, byłby od razu skreślony i nie miałby powrotu. Oczywiście, czasy się zmieniły i młodzież jest inna. Piłkarzom brakuje wewnętrznej dyscypliny i mobilizacji. Wychodzą z założenia, że wszystko im się należy. Niestety, są też bardzo podatni na sugestie menedżerów. Po jednym dobrym meczu w Ekstraklasie wydaje im się, że zasługują na powołanie do reprezentacji.

– Grzyb był solidnym ligowcem, ale nie doczekał się nigdy zaproszenia, nawet na konsultację. Dlaczego?
– Słyszałem plotki, że byłem kiedyś blisko powołania, ale podchodzę do nich z dużym dystansem.

– Który selekcjoner chciał je wysłać, ale tego nie zrobił?
– To był sezon 2002/03, występowałem w Odrze Wodzisław. Trener Ryszard Wieczorek zmienił ustawienie z trzech na czterech obrońców i grałem po prawej stronie. Mieliśmy dobrą rundę, prezentowaliśmy się bardzo ofensywnie, dlatego częściej atakowałem niż broniłem. Tylko kto był wtedy selekcjonerem…

– Prawdopodobnie Paweł Janas.
– Co za zbieg okoliczności! Akurat będę z nim rozmawiał, bo jest opiekunem mojej grupy na kursie trenerskim. Będziemy omawiać trening i mógłbym o to zapytać. Ale chyba nie wypada. Może nawet o tym nie pamięta...

– O taktyce pewnie też rozmawiacie. Co może zrobić trener, gdy piłkarz widzi czerwoną kartkę w 1. minucie meczu?
– Chwytam aluzję, chodzi o mecz z Cracovią... Byłem w szoku. Początek, nie zdążyłem się jeszcze dobrze rozgrzać, a już musiałem zejść z boiska. Miałem pretensje do jednego z kolegów, który stracił piłkę. Byłem przygotowany, żeby ruszyć do ataku, a nagle musiałem wracać i ratować sytuację. Sfaulowałem Tomka Moskałę. To była moja pierwsza czerwona kartka. Cóż, kiedyś musiałem ją zobaczyć.

– Franciszek Smuda był bardzo zły?
– Musiał zmienić ustawienie, przesunąć kogoś na moje miejsce, do tego pewnie zrezygnować z gry dwójką napastników. I tak przegraliśmy po bramce Krzyśka Przytuły. Na szczęście trener mnie nie skreślił. Po meczu albo dwóch pauzy, znowu wystawił mnie w pierwszym składzie.

– Kilka lat później został selekcjonerem, ale nie zadzwonił.
– Uważam, że nie byłem piłkarzem, który powinien się znaleźć w kręgu zainteresowań. Owszem, w wieku 30 kilku lat osiągnąłem życiową formę. Wpłynęło na to kilka czynników – powrót do Ruchu, opaska kapitana, bramki. Jednak nawet wtedy nie pomyślałem, że należy mi się powołanie. Poza tym prawa obrona i pomoc były zawsze mocno obsadzone. Może gdybym grał po drugiej stronie…

– … albo w Legii Warszawa.
– Albo Wiśle Kraków lub Lechu Poznań, te kluby wtedy rozdawały karty w lidze. Możemy gdybać. Nie mam do nikogo pretensji, że nie zagrałem w reprezentacji. Tej na trawie, bo w hali się udało. W latach 90., gdy byłem jeszcze zawodnikiem Victorii Jaworzno, to w sobotę grałem na trawie, a w niedzielę w hali. Strzelałem dużo goli, zdobyliśmy nawet wicemistrzostwo Polski. Dostałem powołanie do kadry narodowej i zagrałem w dwóch meczach z Węgrami. Fajna przygoda.

Dekadę temu zawarliśmy niepisaną umowę. Kinga zgodziła się przyjść do słabszego Ruchu Chorzów pod jednym warunkiem – gdy zakończę karierę, zamienimy się rolami i to ja się podporządkuję. Wtedy nie wiedziałem, że będzie mnie to kosztowało osiem lat nieobecności na Śląsku. Cóż, umowa to umowa. Ten ostatni rok jakoś jeszcze wytrzymam...

Wojciech Grzyb

– Ostatni sezon w Lubinie?
– Taki mamy z żoną plan. Ostatnio musieliśmy go trochę zmodyfikować. Gdyby nie pandemia, to ten telefon odebrałbym już na Śląsku. Niestety, sezon Superligi kobiet został przedwcześnie zakończony i Zagłębie zajęło tylko drugie miejsce. Tylko, bo cel był inny. Kinga zdobyła mnóstwo medali, ale nigdy złota. Gdy Zagłębie zaproponowało jej nowy, roczny kontrakt, zgodziła się. Ostatnio wróciła też do kadry i – jeśli zdrowie i forma dopiszą – w grudniu wystąpi w swoich ostatnich mistrzostwach Europy.

– Gdyby nie pandemia, to żony nie byłoby już ani w Lubinie, ani w kadrze? Dobrze zrozumiałem?
– Mogłoby się tak zdarzyć. Dawno temu doszliśmy do wniosku, że wrócimy na Śląsk, gdy córka pójdzie do pierwszej klasy. Zależało nam na tym, aby nie musiała zmieniać szkoły. Mieliśmy złe doświadczenia z przedszkolem, po tym jak przeprowadziliśmy się z Elbląga do Lubina. Dla dziecka to traumatyczna sytuacja. Chcieliśmy tego uniknąć. Planowaliśmy wrócić już w ubiegłym roku, najpóźniej w te wakacje, a teraz wychodzi na to, że spakujemy się dopiero za rok. Nikt nie mógł przewidzieć, że pandemia wywróci świat do góry nogami. Kinga jest bardzo ambitna i bardzo jej zależy na zdobyciu złotego medalu. Gdyby miała go już teraz, to byłoby jej łatwiej zakończyć karierę. Takie sobie bowiem wymarzyła pożegnanie...

– W przyszłym roku będzie 20. rocznica jej związku z piłką ręczną.
– Dlatego nie chciałem, aby żegnała się z kadrą w niejasnych okolicznościach, owianych tajemnicą. Przyszedł nowy trener, zadzwonił i poprosił, aby wróciła. Namawiały też koleżanki – Kinga Achruk i Karolina Kudłacz. Żona przemyślała to raz jeszcze i podjęła decyzję, że wróci. Nie protestowałem.

– Dlaczego?
– Nie chciałem wpływać na jej decyzję. Już się pogodziłem, że reprezentacja jest tematem zamkniętym i nie ma wpływu na nasze życie rodzinne. Każde powołanie do kadry było trudne dla córki. Trzeba było jej tłumaczyć, że mamy znów nie będzie w domu przez tydzień albo dwa.

– Albo cztery, jeśli zagra w grudniu w mistrzostwach Europy.
– No właśnie. Oczywiście chciałbym, aby dziewczyny zostały w Norwegii jak najdłużej, ale mam świadomość, że córka bardzo przeżywa rozstania z mamą. Na szczęście będzie to ostatni raz. Nie ukrywam, że wybieram się do Trondheim. Bilety już kupiłem...

– To jaką datę ma bilet powrotny?
– Wrócę po meczu z Niemkami, ostatnim w fazy grupowej. Pewnie będzie decydował o awansie. Nie znaczy to jednak, że nie wierzę w zwycięstwa z Norweżkami i Rumunkami, albo walkę o medale. Muszę wrócić, żeby zająć się córką. Podczas naszej nieobecności będzie pod opieką babci, ale nie chcę przedłużać tej pomocy. Gdy wrócę, będziemy wszyscy oglądać kolejne mecze w telewizji.

Kinga Grzyb, skrzydłowa reprezentacji Polski piłkarek ręcznych (fot. Getty Images)
Kinga Grzyb w reprezentacji Polski podczas MŚ 2013 w Serbii (fot. Getty Images)

– Pierwszy kontakt z piłką ręczną to…
– Pewnie chciałby pan usłyszeć, że dopiero wtedy, gdy poznałem żonę? Nie, tak źle ze mną nie było. Znałem takich jak Bogdan Wenta i Piotr Przybecki. Piłka ręczna nie była jednak moim ulubionym sportem. Więcej czasu poświęcałem koszykówce oraz hokejowi. Często powtarzam, że gdybym nie został piłkarzem, to pewnie grałbym w hokeja.

– W 2009 roku ta dyscyplina stała się bliższa.
– Naturalna kolej rzeczy. Gdy poznałem żonę, zacząłem się mocniej interesować piłką ręczną. Przez jedenaście lat sporo się nauczyłem. Mogę teraz dyskutować z Kingą o sytuacjach na boisku, gdy oglądamy mecze w telewizji. Wcześniej nie miałem pojęcia o zagrywkach i taktyce.

– W takim razie zapraszamy do naszego studia podczas transmisji z Lubina.
– Czemu nie. Ale ostrzegam: żaden ze mnie ekspert, jestem wciąż tylko kibicem. Po prostu znam się na piłce ręcznej trochę lepiej niż kiedyś.

– Różne dyscypliny, ale zawsze trzeba dużo biegać...
– Grałem na takiej pozycji, że musiałem biegać od jednego do drugiego pola karnego. Mnóstwo startów, sprintów. W piłce ręcznej jest podobnie, albo biegniesz do ataku, albo szybko wracasz do obrony. I tak w kółko. Możesz jednak zejść z boiska i odpocząć chwilę na ławce. W nożnej tak nie można. Gdy byłem zmęczony, to nikogo to nie obchodziło. Musiałem szybko dojść do siebie. W takiej sytuacji łatwo o błąd, stratę gola i porażkę.

– Podobno nikt tak dobrze nie rozumie sportowca jak drugi sportowiec.
– Niestety, łapię się na tym, że gdy żonie coś nie wyjdzie, to nie potrafię się ugryźć w język. Byłem wymagający wobec siebie, tak samo wobec Kingi. Na co dzień jestem spokojnym człowiekiem, ale gdy w grę wchodzi sport, bardzo się zmieniam. Na boisku nie znosiłem sytuacji, gdy ktoś odpuszcza, nie angażuje się w 100 procentach. Uważałem, że to nie fair w stosunku do pozostałych kolegów. Mamy mocne charaktery i czasami w domu lecą iskry. Jesteśmy jednak pod pewnymi względami podobni. Lubimy wyzwania i mamy duże ambicje.

– Za rok wrócicie na Śląsk i żona usunie się w cień.
– Życie nauczyło mnie, że niczego nie można być pewnym. Dekadę temu zawarliśmy niepisaną umowę. Kinga zgodziła się przyjść do słabszego Ruchu Chorzów pod jednym warunkiem – gdy zakończę karierę, zamienimy się rolami i to ja się podporządkuję. Wtedy nie wiedziałem, że będzie mnie to kosztowało osiem lat nieobecności na Śląsku. Cóż, umowa to umowa. Ten ostatni rok jakoś jeszcze wytrzymam… Na pewno żona nie spocznie na laurach. Ma w ręku dyplom z pedagogiki i po zakończeniu kariery chciałaby rozpocząć pracę w szkole.

Atletico Madryt po zdobyciu Superpucharu Europy w 2018 roku (fot. Getty Images)
Piłkarze Atletico zdobyli w 2018 roku Superpuchar Europy. Wygrali z Realem Madryt (fot. Getty Images)

– Chciałem jeszcze zapytać o sympatię do Atletico Madryt.
– Nie jest tajemnicą, że jestem socios. Ubolewam tylko, że nie mogę częściej latać na mecze. Mamy grupę Pena Polonia, do której należy już prawie 200 osób. Gdy wrócimy na Śląsk, będzie mi łatwiej uczestniczyć w wyjazdach do Hiszpanii. Zwłaszcza w weekendy. Żona nie będzie już grała, a ja na razie nie będę trenerem.

– Pewnie przypadkiem kibice Ruchu mają "zgodę" z Atletico.
– Nie ma przypadku, właśnie od tego się wszystko zaczęło. Jeszcze jako piłkarz poleciałem na finał Pucharu Króla na Camp Nou. Atletico miało słaby mecz, przegrało z Sevillą, ale to co przeżyłem, bardzo mnie urzekło. Zdecydowałem, że chciałbym być jednym z nich. W Pena Polonia jest kilkanaście osób, które mają karnety, jeżdżą nie tylko na mecze w Madrycie, ale także na wyjazdy i Ligę Mistrzów. Ostatnio byłem na meczu z Juventusem w Turynie, a także w Madrycie, tym przeciwko Barcelonie. Jest tylko jeden problem... Na razie nie przynoszę im szczęścia, zazwyczaj przegrywają. Wyjątkiem był Superpuchar Europy w Tallinnie. Ale nawet tam, do zwycięstwa nad Realem, potrzebna była dogrywka. Mam nadzieję, że to się zmieni, gdy będę częściej pojawiał się na meczach… Nie mogę się już doczekać, gdy do koszulki i szalika dołączę karnet.

– To jaki termin egzaminu? W wakacje bywają wolne miejsca na karuzeli trenerskiej…
– Za miesiąc. Razem ze mną podejdzie 24 śmiałków. Mam nadzieję, że w komplecie odbierzemy dyplomy. Miejsc na karuzeli nie wystarczy dla wszystkich, bo są starzy wyjadacze, ale kilka nowych twarzy powinno się pojawić. Proszę trzymać kciuki!

Zobacz też
Ronaldo nie pomógł, kadra Beenhakkera zremisowała w Lizbonie [WIDEO]
(fot. PAP/EPA)

Ronaldo nie pomógł, kadra Beenhakkera zremisowała w Lizbonie [WIDEO]

| Retro 
Polacy pokonali potęgę! Tutaj zaczął się marsz po medale MŚ
Selekcjoner Bogdan Wenta i reprezentanci Polski: Bartosz Jurecki i Grzegorz Tkaczyk (fot. Getty)
polecamy

Polacy pokonali potęgę! Tutaj zaczął się marsz po medale MŚ

| Piłka ręczna / Reprezentacja mężczyzn 
"Wieźli do nas Kubicę. Nie byli pewni, czy przyjedzie żywy"
6 lutego 2021 roku minęło 10 lat od wypadku w Ronde di Andora, w którym uczestniczył Robert Kubica (fot. Getty/PAP/EPA)
polecamy

"Wieźli do nas Kubicę. Nie byli pewni, czy przyjedzie żywy"

| Motorowe / Formuła 1 
Rozmowa o miłości ojca i syna. "Już nigdy nie usłyszę jego głosu"
Zenon Plech (fot. PAP/Roman Jocher) oraz Zenon Plech z synem Krystianem (fot. archiwum Krystiana Plecha)
tylko u nas

Rozmowa o miłości ojca i syna. "Już nigdy nie usłyszę jego głosu"

| Retro 
"Usiadłam na krawężniku i zaczęłam strasznie płakać"
Agata Mróz-Olszewska (fot. PAP/Roman Koszowski)
polecamy

"Usiadłam na krawężniku i zaczęłam strasznie płakać"

| Retro 
Najnowsze
GKS Jastrzębie – Wieczysta Kraków. Betclic 2 Liga, 26. kolejka [SKRÓT]
GKS Jastrzębie – Wieczysta Kraków. Betclic 2 Liga, 26. kolejka [SKRÓT]
| Piłka nożna / Betclic 2 Liga 
fot. TVP Sport
"Byliśmy lepsi niemal we wszystkim". Takie słowa padły po... porażce
Jagiellonia Białystok zmierzyła się z Legią Warszawa w PKO BP Ekstraklasie (fot: PAP)
"Byliśmy lepsi niemal we wszystkim". Takie słowa padły po... porażce
fot. TVP
Piotr Kamieniecki
Grek wciąż prowadzi. Sprawdź klasyfikację strzelców Ekstraklasy
Klasyfikacja strzelców Ekstraklasy 2024/25. Kto zostanie królem strzelców? [AKTUALIZACJA]
Grek wciąż prowadzi. Sprawdź klasyfikację strzelców Ekstraklasy
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Co za wyczyn! Dwukrotnie poprawił własny rekord świata
Mykolas Alekna (fot. Getty)
Co za wyczyn! Dwukrotnie poprawił własny rekord świata
| Lekkoatletyka 
Sportowy wieczór (13.04.2025)
Sportowy wieczór (13.04.2025)
transmisja
Sportowy wieczór (13.04.2025)
| Sportowy wieczór 
Polska – Hiszpania. Hokej, MŚ Dywizji II A kobiet [MECZ]
Polska – Hiszpania. Hokej na lodzie, mistrzostwa Świata Dywizji II A kobiet, Bytom. Transmisja online na żywo w TVP Sport (13.04.2025)
Polska – Hiszpania. Hokej, MŚ Dywizji II A kobiet [MECZ]
| Hokej / Reprezentacja 
Rok i wystarczy. Szybki powrót do Serie A!
Piłkarze Sassuolo (fot. Getty Images)
Rok i wystarczy. Szybki powrót do Serie A!
| Piłka nożna / Włochy 
Do góry