Jako dziecko stracił władzę w nogach, a jego wyzdrowienie sąsiedzi uznali za cud. Ze względu na stan zdrowia, rodzice zabraniali mu startować w zawodach. Mając osiemnaście lat, wymykał się więc na autobus do Olsztyna, gdzie wkrótce i dość nieoczekiwanie rozpoczęła się jego wielka kariera. W czwartek minęło sześćdziesiąt lat, odkąd Zdzisław Krzyszkowiak wywalczył złoty medal podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie. Czternaście lat po tym, jak jeden z nauczycieli wychowania fizycznego w Ostródzie nazwał go sportowym antytalentem.
Rzymskie igrzyska trwały już dziesięć dni a nastroje w polskiej ekipie były ambiwalentne. Biało-czerwoni wywalczyli wprawdzie pięć medali, lecz ani jednego z najcenniejszego kruszcu. Najbliżej tego wyczynu były panie: Jarosława Jóźwiakowska (skok wzwyż) oraz Elżbieta Krzesińska (skok w dal), które ostatecznie zadowoliły się niższym, drugim stopniem podium. Pozostał niedosyt, ale też zrozumienie.
Sześćdziesiąt lat temu Polacy doskonali wiedzieli bowiem, jak wielką wartość ma złoto IO. Chociaż reprezentacja naszego kraju miała za sobą siedem występów w igrzyskach (z Rzymem osiem), mogła pochwalić się zaledwie piątką mistrzów olimpijskich! Zacne grono stanowili: Halina Konopacka (Amsterdam 1928), Janusz Kusociński i Stanisława Walasiewicz (oboje Los Angeles 1932) oraz "powojenni": bokser Zygmunt Chychła (Helsinki 1952) oraz wspomniana Krzesińska (Melbourne 1956).
Trzeciego września 1960 roku dziennikarze liczyli, że miejsce numer sześć, na prestiżowej liście, zajmie Zdzisław Krzyszkowiak. Prasa nie bez przyczyny porównywała go do Janusza Kusocińskiego. "Krzyś", tak jak "Kusy", zdążył zapisać się w historii polskiego sportu. Nie miał co prawda olimpijskiego triumfu, lecz dwa lata wcześniej, podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie, wygrał rywalizację na 5000 i 10 000 metrów, za co otrzymał tytuł "Sportowca Roku" w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ponadto, 26 czerwca 1960 roku, a więc tuż przed rzymskimi igrzyskami, w spektakularny sposób, odpierając ataki radzieckiej koalicji biegaczy, pobił rekord świata w biegu na 3000 metrów z przeszkodami (8:31,4 sek.).
Stawiało to Krzyszkowiaka w roli faworyta na tym dystansie. Początek lekkoatletycznej rywalizacji na Stadio Olimpico przebiegł jednak pod znakiem porażek kilku faworytów. Najgłośniejszym echem odbiła się sprawa Johna Thomasa. Czarnoskóry Amerykanin, który kilka miesięcy wcześniej również ustanowił rekord świata, skacząc wzwyż 2,17 m., w Rzymie był dopiero trzeci, co przyjęto jako największą sensację imprezy.
Jego przypadek napełniał Krzyszkowiaka niepokojem. Nie miał także dobrych doświadczeń na olimpijskich arenach. Chociaż był czołowym biegaczem, z życiówką oscylującą wokół rekordu Polski, trenerzy nie znaleźli dla niego miejsca na igrzyska w Helsinkach w 1952 roku. Z mistrzostw Europy w 1954 roku wyeliminowała go natomiast kontuzja, co było tym boleśniejsze, że razem z Jerzym Chromikiem uzyskiwał najlepsze rezultaty na kontynencie. Później przyszło jednak Melbourne, gdzie początkowo wydawało się, że limit pecha został w końcu wyczerpany.
Zawodnik bydgoskiego Zawiszy wszedł do finałów na 10 000 m i 3000 m z przeszkodami. Liczył na dwa medale, lecz został z niczym. Feralny dla Krzyszkowiaka okazał się bieg na 10 kilometrów, w którym przekroczył linię mety jako czwarty, mając na trasie upadek. Dodatkowo, Władimir Kuc, podczas przyjmowania gratulacji, przypadkowo nadepnął kolcem na jego stopę. Tragedii dopełniła sytuacja z kolejnego dnia, gdy... pogryzł go pies.Koincydencja tych zdarzeń sprawiła, że Polak zrezygnował ze startu w drugim finale.
Stało się niemal dokładnie tak, jak w przypadku Janusza Kusocińskiego, którego kontuzja wyeliminowała ze startu w igrzyskach olimpijskich w Berlinie. To kolejne podobieństwo, które zaobserwowali dziennikarze. Paradoksalnie, Krzyszkowiaka podtrzymywało to na duchu. Doskonale znał historię "Kusego". Wiedział więc, że mimo wielu przeciwności losu i urazów, jego wielki poprzednik zdołał bowiem stanąć na najwyższym, olimpijskim podium.
A skoro łączyło ich tak wiele, to w tym aspekcie też musieli być sobie równi.
Tak też uczynił, mając niemal całkowitą kontrolę nad przyszłymi mistrzami Europy i medalistami olimpijskimi. Gdy jednak trafiali do Mulaka i jego współpracowników, często byli zabiedzonymi młodzieńcami w pocerowanych ubraniach. Dlatego też, do głównych zadań kadry szkoleniowej należało nie tyle wytrenowanie, ale przede wszystkim odbudowanie ich, po trudach II wojny światowej, pod względem psychicznym oraz fizycznym.
– W moich czasach w domach najczęściej się nie przelewało. A na obozie można było się najeść! – Marian Kasprzyk tak wspominał na łamach "Przeglądu Sportowego".
Wprawdzie to słowa boksera, ale tak samo było w przypadku lekkoatletów, których trenerzy grupowali w jednym miejscu nawet przez ponad dwieście dni w roku. Dzięki temu mogli nie tylko monitorować ich treningi, ale też nauczyć właściwego podejścia do sportu i odpowiednio odżywić, w czym pomagały spore przydziały… cukru.
Było to szczególnie ważne, zważywszy, że wielu młodych lekkoatletów pochodziło z ubogich rodzin robotniczych lub wiejskich. Sport stanowił dla nich jedną z niewielu możliwości zmiany statutu społecznego. W smutnych realiach Polski lat 50. XX wieku, tylko sukces pozwalał im utrzymać dotychczasowe "przywileje".
Bieg ukończył na trzecim miejscu, po czym wrócił do Ostródy i niezauważony wszedł do domu. Z radością przyjął, że nikt z domowników nie zauważył całodniowej nieobecności. Obawiając się pytań, dokładnie schował dyplom, który wręczyli mu organizatorzy.
– Rodzice w żaden sposób nie godzili się na mój udział w jakichkolwiek zawodach. Byłem ich zdaniem na sportowca za słaby – tłumaczył zachowanie późniejszy mistrz olimpijski.
Wyliczenie wszystkich kontuzji i zmarnowanych szans mogłoby stanowić osobny tekst. Zdaniem ówczesnych, gdyby nie urazy, Krzyszkowiak mógłby zostać największym biegaczem swoich czasów. Gdy dopisywało mu zdrowie, to pokonywał nie tylko Chromika (ich rywalizacja zakończyła się niejako rok później w Wałczu, gdy mistrz z Rzymu poprawił rekord świata na 8:30,4 sek.), ale też znakomitego Emila Zatopka.
– "Krzysia". nazywano fenomenem bieżni, fenomenem długich dystansów. Największe sukcesy odnosił w biegu z przeszkodami. Kochał tę konkurencję i... panicznie się jej bał. Źródeł obaw trzeba szukać w Melbourne, w biegu, w którym Jones popchnął go tak mocno, że rąbnął o żużel i dotkliwie się potłukł. Ten strach przed kontuzją pozostał. I dawał znać o sobie w najdziwniejszych, nieprzewidzianych momentach – twierdzili Jan Lis i Bohdan Tuszyński, przedstawiając na to dowody w książce "Rekordy w plecaku".
Można w niej przeczytać o obiciu śródstopia podczas meczu z RFN w 1957 roku oraz o uderzeniu nogą w płot, gdy rok później, podczas meczu z Amerykanami, walczył z Chromikiem o rekord świata. Dotykały go problemy nie tylko sportowe. Wracając z tourne po Skandynawii, w samolocie zepsuły się dwa silniki. Podczas awaryjnego lądowania Krzyszkowiak doznał szoku, a w szpitalu stwierdzono jeszcze groźne zapalenie płuc, które przywiązało go do łóżka na sześć tygodni.
Mało? W 1962 r., pod koniec kariery, podczas zawodów w Frankfurcie nad Menem upadł w rowie z wodą i stadion opuścił na noszach. W tym samym roku zakończył mistrzostwa Europy w Belgradzie już na etapie eliminacji. Paradoksalnie, nic mu wówczas nie dolegało. Nadszedł jedynie czas, który czeka każdego wielkiego biegacza. Po ME Krzyszkowiak zakończył karierę. Stało się to dokładnie dwa lata po triumfie, który uczynił go nieśmiertelnym.