Zenku, nudzę się! – usłyszał docent Furman w jednym z odcinków kultowego serialu Alternatywy 4. W towarzystwie Zenona Burzawy, wielbiciela polskich seriali, nie sposób się nudzić. Aby podziwiać jego wyczyny na boisku należało jeszcze tak niedawno… włączyć telewizor. Dziś pozostają nam zasoby Internetu. To jednak nadal Gorzowa duma i sława!
Sebastian Piątkowski: – Co u pana słychać?
Zenon Burzawa: – Dziękuję, jakoś leci. Trudno mówić o normalności, ale trzeba sobie jakoś radzić.
– Nawet na ławce.
– Zgadza się. Tak się akurat złożyło, że pozostałem przy piłce. W niższych ligach bywa różnie, trenujemy po dwa, czasami trzy razy w tygodniu. Mój zespół występuje w czwartej lidze.
– A zawodnicy pracują na trzy zmiany, albo studiują. Zgadłem?
– Niestety. Do tego dochodzi brak oświetlenia, a przecież mamy okres jesienno–zimowy. Polska piłka to przede wszystkim niższe klasy rozgrywkowe. Spora grupa ukształtowanych już ligowców zaczynała kariery właśnie w ligach amatorskich. Warto o tym pamiętać. Niestety, biorąc pod uwagę organizację i stosunek centrali do ośrodków z niższych klas, z warunkami pracy bywa różnie.
– W Gorzowie i jego okolicach rozpoczynali kariery choćby Sebastian Walukiewicz i Dawid Kownacki.
– Otóż to. Warto zwrócić uwagę na te szczeble, przyjrzeć się tej otoczce. Polska piłka to nie tylko ekstraklasa, duże pieniądze i co za tym idzie – spore zainteresowanie mediów.
Z przykrością muszę zauważyć, że pandemia obnażyła pewną niegospodarność centrali. Zrzucanie odpowiedzialności na związki wojewódzkie jest drogą prowadzącą donikąd, a brak przejrzystych przepisów rzutuje na poziom rozgrywek. Przez wirusa nie dokończono rundy wiosennej i nie wyłoniono spadkowiczów, co doprowadziło do powiększenia lig. A teraz, gdy trzeba grać w tygodniu? Co dzieje się wtedy? Część piłkarzy ma kłopoty z otrzymaniem zwolnień z zakładów pracy, inni pozostają przy edukacji zdalnej. To błędne koło.
– Gdy pan stawiał pierwsze kroki na boisku, to problemów też nie brakowało.
– Oj tak, dziś młodzi mają zdecydowanie łatwiej. Spora grupa menedżerów i skautów penetruje niemal wszystkie ligi.
Mówiąc wprost – jeśli masz smykałkę i chęci do grania, to z pewnością zostaniesz zauważony. W moich czasach tego brakowało, ciężko było się sprzedać.
– Wasze pokolenie charakteryzowała jednak większa pasja. Zwolnienia z lekcji wychowania fizycznego należały do rzadkości.
– Absolutnie. Wychowałem się na wsi. Pamiętam przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, pamiętam chwile, gdy mama jeździła dwa razy w miesiącu do Gorzowa. Zawsze prosiłem ją o zakup…gumowej piłki, którą potem kopaliśmy z braćmi na podwórku. Piłka kończyła żywot po mniej więcej dwóch godzinach, ale ile mieliśmy w przy tym radości!
Ile frajdy! Oczywiście, jak to na wsi, człowiek nie narzekał na brak zajęć. Właśnie to podwórkowe granie wspominam z olbrzymim sentymentem. Dziś już tego nie ma…
Spójrzmy na apanaże w obecnych czasach. Przecież w czwartej lidze zawodnicy mają wynagrodzenie za grę! To nowe obyczaje, kiedyś takie sytuacje były nie do pomyślenia. Pieniądze? Za grę w takiej lidze? Mnie, czy kolegów nikt nie musiał prosić o przyjście na trening. Czasem ciężko jest mi zrozumieć nowe trendy. Z wieloma rzeczami po prostu się nie zgadzam.
– Wiele się zmieniło.
– Ale czy na lepsze? Niekoniecznie. Na pierwszym miejscu powinna zawsze pozostawać rodzina. Bez dwóch zdań. Pracę także należy szanować, jaka ona by nie była. Lecz jeśli ktoś naprawdę chce w tę piłkę pograć, nawet na poziomie czwartej, czy w okręgowej lidze, ten zawsze znajdzie czas na trening i mecz. Od dobrych kilku już lat zauważam pewną niepokojącą tendencję wśród młodszych piłkarzy.
– A konkretnie?
– Gra w piłkę nie sprawia im radości! W mej młodości, podczas wieczornych gier, niektórzy chłopcy pojawiali się w … gumowcach.
– Żart?
– Tak, nie przesłyszał się pan. W gumowcach! Niemal bezpośrednio po zakończeniu pracy w polu, czy innych codziennych obowiązkach. Grało się po ciemku, ruszało na poszukiwanie piłki w krzaki…To są właśnie te wspomnienia na całe życie.
– Bardzo żałuję, że przychodzi nam rozmawiać przez telefon. Mój przyjaciel zwykł mawiać – obyś żył w ciekawych czasach. No więc mamy takie czasy. Teraz trzeba je przeżyć. Jak znosi pan te wszystkie obostrzenia?
– Trzeba, innego wyjścia nie ma. Pilnuję się każdego dnia, noszę maskę. Oczywiście, podczas zajęć w klubie staramy się zachować pozory normalności. Zdejmujemy maseczki, bo trenowanie w nich byłoby niepoważne. Nie daj Boże pojawi się przypadek wirusa u jednego, czy dwóch chłopaków w lidze i rozpocznie się lawina. Brakuje konsekwencji w ustanawianiu obostrzeń. Tu w maseczkach, a tam bez. Jedni je zakładają, inni nie muszą…Czasem ciężko to zrozumieć.
– Przygotowując się do naszej rozmowy pozwoliłem sobie na telefon do pańskiego syna, Łukasza.
– O, tego nie wiedziałem.
– Dobrze to o nim świadczy. Łukasz zdradził, że bodaj przed rokiem trafił pan do szpitala.
– To prawda. Pewnego razu, tuż po przebudzeniu, zacząłem wygadywać jakieś głupoty, coś mną szarpnęło i nie czułem się najlepiej. Znalazłem się w szpitalu, zrobiono mi badania, wyniki nie napawały optymizmem…
– Tak nagle?
– Z dnia na dzień. Przecież nigdy nie chorowałem i odpukać, zawsze cieszyłem się dobrym zdrowiem. Przez dziesięć dni pozostałem na obserwacji. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale dla pewności zażywam tabletki. Wszystko wróciło do normy, choć muszę powiedzieć, że niekiedy zapominałem o najbardziej banalnych sprawach.
Chwilami zastanawiałem się – o czym ja w ogóle mówię? Na szczęście ten ciężki czas jest już za mną.
– I słychać to po głosie. A kibice Stilonu wciąż rozpoznają, mimo tej przeklętej maseczki?
– Po zakryciu nosa i ust wzrasta anonimowość. Niemniej jednak nadal i często spotykam się z wyrazami sympatii w sklepach i w innych miejscach.
– Co tam słychać, panie Zenku? – pada nie raz i nie dwa. To bardzo miłe. Pamiętają o mnie zwłaszcza nieco starsi kibice, którym dałem swą postawą trochę radości.
– Nie wątpię. Burzawa to Gorzowa duma i sława!
– No tak, podobno tak… Nawet po wywalczeniu tytułu króla strzelców w Pniewach spotykałem się w Gorzowie z wyrazami sympatii. Chociaż, nie ukrywam, że po odejściu ze Stilonu trochę mi się oberwało. Niektórzy kibice określali mnie mianem zdrajcy. Usłyszałem kilka gorzkich zdań.
– Mimo tego, że przez długie lata pozostawał pan ikoną Stilonu i odrzucał zakusy klubów z pierwszej ligi?
– Z tymi zakusami to tak nie do końca było. Musimy pamiętać o bardzo ważnej kwestii. W tamtym okresie o wszystkim decydował klub. Nawet, gdy kończyła się umowa, zawodnik nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Oczywiście, często pojawiały się interesujące oferty – z Pogoni Szczecin oraz Ruchu Chorzów. Gdy były zapytania innych klubów, to zwykle odpowiadałem:
– Propozycja warta jest uwagi, najpierw jednak rozmawiajcie ze Stilonem. Sam nie mogę podjąć żadnej decyzji.
I tak mijały kolejne sezony. Pewnego razu na rozmowy do Gorzowa przyjechał prezes Sieja z Pniew. Liczyłem już sobie 32 lata. Sprawę transferu uzgodniono w godzinę. Rozmowy były w środę, a już następnego dnia pojawiłem się na treningu w Pniewach. W Stilonie raczej nie mogli narzekać, otrzymali za mnie dobre pieniądze, za które wyremontowali halę sportową i parkiet. Co nie udało się innym, udało się szerzej nieznanemu, małemu klubowi z Wielkopolski. Poszło szybko i sprawnie.
– Zaryzykuję stwierdzenie, że Gorzów Wielkopolski sportem stoi. Przecież Tomasz Kucharski to medalista olimpijski. Jest oczywiście jeszcze Bartosz Zmarzlik, działają sekcje piłki wodnej i koszykówki.
– W koszykówkę grają kobiety, nawiasem mówiąc, na całkiem przyzwoitym poziomie. Coś ruszyło się w kwestii reaktywacji piłki ręcznej, ponadto mamy sekcję piłki wodnej. Oczywiście, klasą dla siebie pozostaje dwukrotny mistrz świata na żużlu – Bartosz Zmarzlik. Jest ambasadorem tak popularnej w naszym mieście dyscypliny.
Ale, wie pan… Perspektywy gorzowskiej piłki nie są za różowe.
– To znaczy?
– Jesteśmy na poziomie trzeciej ligi, a honoru naszych ziem broni jedynie gorzowska Warta. A gdzie się podziewa ten biedny Stilonek? Bliski memu sercu klub pałęta się w czwartej lidze, na peryferiach futbolu krajowego.
– To boli.
– Tak, boli i to bardzo. Przecież całkiem niedawno zespół występował w pierwszej lidze. Podjęto wówczas decyzję o wycofaniu go z zaplecza ekstraklasy. Rozpoczęła się trudna droga do normalności. Umówmy się jednak, że występy w okręgówce, czy czwartej lidze zwyczajnie nie przystoją klubowi z tak bogatą historią. Szkoda, że chłopcom nie udało się utrzymać w trzeciej lidze. Muszę panu powiedzieć, że często bywam pytany o przyczyny upadku i już nie tyle Stilonu, co lubuskiej piłki. Odpowiedz jest banalnie prosta – przyczyną są pieniądze.
– A raczej ich brak.
– Jak wszędzie. Możemy śmiać się z górnolotnych haseł o równych szansach i, co bawi mnie szczególnie, zaklęcia – pieniądze nie grają. Czyżby? Naprawdę nie grają?
Nie w tych czasach. Niechże więc pojawi się w Stilonie sponsor, który na dzień dobry przekaże dziesięć milionów złotych! Za chwilę pojawią się piłkarze z uznanymi nazwiskami i szkoleniowiec z wyższej półki. Rok po roku, szczebel po szczebelku zespół znajdzie się w ekstraklasie!
W latach osiemdziesiątych realia wyglądały zgoła inaczej. Począwszy od systemu, w którym przyszło nam żyć, a na podupadającym z wolna patronackim zakładzie kończąc.
– O właśnie, dobrze, że pan o tym wspomniał. Czy piłkarze Stilonu zatrudnieni byli na etatach w tym zakładzie?
– Wcześniej tak, natomiast już po moim przyjściu wprowadzono tak zwane stypendia. Niestety, nie odprowadzano składek do ZUS–u, a więc trochę tych lat pracy mi uciekło…
– Pamięta pan może stawki w drugoligowym wtedy klubie?
–Prawdopodobnie zachowałem kopię jednego z kontraktów. Musiałbym dobrze poszukać. Niemniej jednak – pamiętam.
Gdy pojawiłem się w Gorzowie Wielkopolskim w 1983 roku, to podpisałem pierwszą umowę na 12 tysięcy złotych.
– A ile zarabiało się wówczas w Gorzowie?
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to około 4 tysięcy. To oczywiście spore uproszczenie, bo niektórzy zarabiali nierzadko po 6–7.
– 12 tysięcy to niczego sobie kwota dla 22–letniego stypendysty.
– Nie mogłem narzekać, były to dobre pieniądze, za które można było wiele rzeczy kupić. Szkopuł w tym, że sklepy najczęściej świeciły pustkami.
– To pokrywa się ze wspomnieniami jednego z moich poprzednich rozmówców, Franciszka Jarosza z bydgoskiego Zawiszy. Wasz poziom życia był nieco wyższy, choć nie na tyle, by pozwalać sobie na ekstrawagancje.
– Standard był troszkę powyżej średniej. Ale proszę zauważyć, że przynajmniej w moim przypadku, żona nie pracowała i zajmowała się domem. Rodziły się dzieci, co oznaczało spore wydatki. Gra w piłkę była mym sposobem na życie, zatem w czasie zimowych i letnich przygotowań rzadko pojawiałem się w domu. Wyjazdy na dwutygodniowe obozy przygotowawcze to był chleb powszedni. Oczywiście, kochałem rywalizację na boisku, zresztą nadal kocham piłkę. Pasjonuję się nią. Kto jednak tego nie przeżył, ten nie do końca zrozumie.
– A propos. Wedle syna Łukasza pasjonuje się pan niemal każdą dyscypliną sportu: piłką nożną, boksem, a nawet tenisem.
– Staram się być na bieżąco. Śledzę wydarzenia, a ostatni sukces Igi Świątek oglądałem z zapartym tchem. Co za historia! Interesuję się również polityką.
– Słyszałem i o tym. A także o roli radnego w Gorzowie w latach 2010–2014. Zastanawiam się tylko, czy poszedł pan "w politykę" z przekonania? Czy może to nazwisko Burzawa pozwoliło na podparcie się miejscowym notablom?
– Przede wszystkim miałem plany i ambicje. Jeszcze przed wyborami było szereg spotkań z przedstawicielami Platformy Obywatelskiej. Sympatyzowałem z tym ugrupowaniem, choć muszę wyznać, że nigdy nie zapisałem się do żadnej partii. Po namyśle postanowiłem wystartować w wyborach samorządowych, przekonała mnie wizja pracy i zrobienia czegoś dla miasta. Wkrótce dostałem mandat radnego.
– Nie dziwota.
– No tak… Szkoda tylko, że zderzenie z rzeczywistością okazało się brutalne. Dopiero podczas sprawowania mandatu radnego przekonałem się o pewnych rzeczach.
– Czy ta polityka była rzeczywiście panu potrzebna? Przecież znają się na niej wszyscy, podobnie jak na piłce nożnej, skokach narciarskich i od niedawna – na tenisie.
– Dziś jestem mądrzejszy o pewne doświadczenia. Podczas czteroletniej kadencji próbowałem przyczynić się do poprawy życia mieszkańców Gorzowa. I jak się pan pewnie domyśla, z tym bywało różnie. Czasami ciężko zrozumieć pewne mechanizmy, regulujące lokalną politykę. Po kadencji otrzymałem propozycję ponownego startu w wyborach, lecz pomny doświadczeń – odmówiłem. Przekonałem się na czym to wszystko polega i wolę przypatrywać się z boku.
– Nie ustrzegł się pan zapewne sakramentalnego – Zenku, a może to? Może tamto?
– Oczywiście, nie raz i nie dwa mieszkańcy prosili o pomoc w wydawać by się mogło błahych sprawach. Ot, choćby zwykła dziura w jezdni urastała do rangi poważnego problemu.
– To akurat codzienność.
– Zgadzam się, oczywiście. Jednakże załatanie tejże dziury wymagało procedur. By przyspieszyć sprawę niekiedy udawałem się do wiceprezydenta, zgłaszając mu kłopot. Tym sposobem, omijając formalne wnioski do rady, niedogodności znikały po jednym, góra dwóch dniach. A inaczej usłyszałbym o innych, nie cierpiących zwłoki sprawach…
– Z Gorzowem związany był również Marek Kozielski, w dawnych czasach znakomity bramkarz piłki ręcznej. A jego ojciec Edward bronił w Stilonie na trawiastym boisku, bodaj w latach sześćdziesiątych.
– Doskonale kojarzę Marka, zmarł niestety kilka lat temu.
– Gorzów to dobre miejsce do życia?
– Tak, nie mam powodów do narzekań. A nawiązując do poprzedniego zdania, kiedyś byliśmy w Gorzowie jak jedna wielka rodzina. Często spotykaliśmy się z przedstawicielami innych dyscyplin, a kibic otrzymywał przy weekendzie szeroką gamę propozycji.
– Emocji nie brakowało.
– Często rozmawiam z kibicami starszej daty, którzy z nostalgią wspominają nie tak znowu odległe czasy. Sportowe życie miasta rozpoczynało się najczęściej w sobotnie przedpołudnie, a kończyło w niedzielny wieczór.
Pasjonowano się spotkaniami Stilonu i Stali Gorzów. I co warte podkreślenia, były zdrowe relacje. Środowiska przenikały się i dopingowałem z trybun innych wielkich gorzowskiego sportu.
– Burzawa jest domatorem?
– Cenię sobie ciszę i święty spokój. Domatorem jestem od zawsze. Gdy jeszcze grałem, to uwielbiałem po meczu wrócić do domu, spędzić czas z rodziną, wspólnie obejrzeć film w telewizji. Żona pomagała mi z całych sił, wiernie kibicowała, a po jej odejściu zawalił się mój cały świat.
– Była najwierniejszą fanką, inspiracją…
– I to jaką! Z takim wsparciem zawsze grało mi się lepiej.
– To chyba niezwykle ważne, prawda?
– Święte słowa, sam się o tym przekonałem. Bodaj dwa, może trzy razy w życiu pojechałem na mecz tuż po sprzeczce z małżonką. I co się okazało? Nie wychodziło mi kompletnie nic! Początkowo nie zdawałem sobie sprawy z przyczyn gorszej dyspozycji, ale pewnego razu oświeciła mnie małżonka.
– Widzisz, jak to jest? Czy nie lepiej gra się, gdy daję ci całusa przed wyjściem, modlę się o wygraną , albo daję kopniaka w tyłek na szczęście?
– Jak długo by ta bliska nie żyła, to zawsze będzie za krótko.
– Niestety. A przecież czasem zapominamy o telefonie i wypowiedzeniu choćby kilku słów… Brakuje mi tych wspólnych chwil, seriali oglądanych przy herbacie.
Nawiasem mówiąc, Łukasz często dogryza mi stwierdzeniami, że po raz –enty oglądam "Czterech pancernych" czy "Alternatywy 4". Cóż, wiele się w mym życiu zmieniło, ale przyzwyczajenia pozostały. Także do westernów, bo nadal je lubię.
– Ze strzelaniem to miał pan akurat wiele wspólnego. Wyobrażam sobie, że przed meczami Stilonu były zakłady – ile dziś strzeli Zenek? Kurs "na Burzawę" u dzisiejszych bukmacherów byłby wyjątkowo niski.
– Robiłem to, do czego nadawałem się najlepiej. A jeśli już tak sobie rozmawiamy, to chciałbym wspomnieć o pewnym meczu w barwach Stilonu i niecodziennych okolicznościach. Pewnego razu na stadion przy Myśliborskiej pofatygował się obywatel Niemiec. Gra układała się po naszej myśli, prowadziliśmy 2:0 ku uciesze kilkutysięcznej widowni.
W pewnej chwili stadionowy spiker przekazał wiadomość o 100 markach niemieckich dla strzelca kolejnego gola. Proszę mi wierzyć, że tempo spotkania momentalnie wzrosło!
Gdy strzeliłem trzeciego, to stawka wzrosła o kolejne sto marek! Przekazano nam po meczu bodaj 400 marek, które ulokowaliśmy we wspólnej skarbonce. Nie była to może oszałamiająca kwota, ale niektórzy poruszali się na boisku żwawiej. Może niekoniecznie ja, lecz kilku kolegów dostało skrzydeł.
– Panie Zenonie, a co się dzieje w głowie napastnika, gdy w kilku kolejnych spotkaniach nie zdobywa bramki?
– Nie powiem pewnie niczego odkrywczego. Psychika odgrywa ogromną rolę. Czy doświadczyłem? Owszem, już w barwach beniaminka z Pniew. To również ciekawa historia.
Przed rozpoczęciem sezonu małżonka zakomunikowała mi, co następuje: – W nowym sezonie strzelisz 21 goli! Co więcej, po chwili rozwinęła myśl nie znoszącym sprzeciwu głosem:
– A jeśli tak się stanie, to kupisz mi złoty pierścionek!
Zareagowałem śmiechem, bo przecież nie byłem nawet pewny miejsca w jedenastce nowego zespołu. Życie napisało taki scenariusz. Na bodaj 10 kolejek przed zakończeniem rozgrywek miałem… 20 bramek. Już byłem w ogródku… a nagle dopadła mnie dziwna niemoc. Przez kolejne tygodnie nie mogłem zdobyć bramki, ba, nie dochodziłem nawet do klarownych sytuacji! Coś niesamowitego! Na szczęście przełamałem się na finiszu i strzeliłem tego upragnionego, 21 gola. Ale ile mnie to nerwów kosztowało…
Dotrzymałem oczywiście słowa i z nieukrywaną przyjemnością kupiłem ten pierścionek. Śmieszna historia.
– Podejrzewam, że nawet dziś bawi każdego rozmówcę.
– I tu muszę pana zaskoczyć. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem.
– Tym bardziej mi przyjemnie. Kryzys strzelecki Zenona Burzawy to jak abstrakcja.
– Czasem się nad tym zastanawiam oglądając archiwalne urywki. Chociażby taki mecz z Polonią Warszawa, wygrany przez nas w Pniewach 5:0. Pilnujący mnie obrońca był przecież ode mnie wyższy o dobrych kilkanaście centymetrów, jednak to ja dałem mu surową lekcję gry głową.
Ten biedak grał z numerem 3, miałem gdzieś nawet zanotowane jego nazwisko…
– Spuśćmy może zasłonę milczenia. Pańskie popisy z sezonu 1993/94 dostępne są przecież w serwisie YouTube.
– Wiem, zdarza mi się czasami obejrzeć raz jeszcze ten filmik. Nie dowierzam. Nieskromnie mówiąc, zawsze przykładałem się do zajęć i dobrze wyglądałem pod względem motorycznym. Ale bramki zdobywane głową przy wzroście 174 cm to już inna para kaloszy. Jest chyba czym się pochwalić? Czasem próbuję mobilizować mych zawodników i odsyłam ich do tego krótkiego, bodaj czterominutowego filmiku.
– Jak reagują?
– Typowo. Zazwyczaj słyszę:
– Ale trener grał!
No dobrze, to miłe, ale przecież trening jest właśnie po to, by uczyć się automatyzmów. Powtarzam im więc jak mantrę:
– Spójrzcie jeszcze raz i spróbujcie zrobić podobnie, kopiąc piłkę w pełnym biegu i nie zatrzymując się.
– Łatwo powiedzieć. Miał pan naturalne predyspozycje, z którymi trzeba się po prostu urodzić. A Marian Janoszka? Albo, już bliżej naszych czasów, Grzegorz Piechna? Strzelaliście gole wszędzie, niezależnie od klasy rozgrywkowej. A potem weszliście do ekstraklasy jak po swoje.
– To tylko potwierdza me wcześniejsze słowa o utalentowanych chłopcach z niższych lig. Perełek nie brakuje w trzeciej, czwartej, czy okręgowej lidze. Wielu chłopaków ginie w dorosłej piłce, nie dostając szansy. Ale powtórzę, że moje pokolenie miało trudniej. Dziś tak zwanych menedżerów i łowców talentów mamy na pęczki, inna sprawa, że nie wszyscy zachowują standardy. A muszę też powiedzieć, iż podczas gry we Francji doświadczyłem "pomocy" jednego z rodzimych pomagierów. Szanowny pan wziął pieniądze, skasował swoją działkę i w zasadzie tyle wyszło z naszej współpracy. Jeszcze podczas mego pobytu na obczyźnie, przekonywał:
– Panie Zenku, gdy wrócimy do Polski bez problemu znajdzie pan klub. Mam już nawet przygotowaną ofertę z ŁKS–u.
Pomny tych słów dokończyłem sezon we francuskiej III lidze i wróciłem do kraju. No i zadzwonili z Łodzi, z propozycją … przejścia testów.
– Jakich testów? Zawodnik po trzydziestce, o takiej renomie? Przecież to absurd.
– To samo odpowiedziałem przedstawicielom ŁKS–u. Znali mnie przecież dobrze, rok wcześniej wywalczyłem tytuł króla strzelców ekstraklasy i teraz miałem udowadniać swą przydatność ? Jeździć na sprawdziany w wieku 33 lat?
Grzecznie podziękowałem i postanowiłem kontynuować grę w dobrze mi znanym Gorzowie.
– Dziwne podejście. Przecież nawet w "Piłkarskim pokerze" Dykta i Grundol nie pozwoliliby sobie na podobne traktowanie. Lubi pan ten film?
– Naturalnie, z małym zastrzeżeniem: "Poker" zawiera ledwie ziarenko prawdy o polskiej piłce. Innymi słowy, panowie w czerni robili to, co chcieli.
– Nazywając rzeczy po imieniu – gdy zapłacono im za 3:0, to było 3:0?
– Zdarzało się na przykład tak, że człowiek mógłby grać przez dwa dni, a wynik i tak nie uległby zmianie.
– A więc byli "uczciwi"…
– Sędziowie znajdowali się pod specjalnym nadzorem, mieli spore przywileje. To był taki system naczyń połączonych.
Kiedyś graliśmy mecz w Łodzi, z Widzewem. Mój Boże, co tam się działo… Prowadziliśmy nawet 1:0, ale z góry staliśmy na przegranej pozycji. To spotkanie określiłbym jako istny cyrk, nadal pozdrawiam arbitra, który ukarał mnie wtedy czerwoną kartką.
– To może zrewanżuję się pewną historią. Dobrych kilkanaście lat temu, w pewnym mieście celowano w awans. Podczas ważnego dla układu tabeli spotkania faworytom szło jednak jak po grudzie. Mecz na własnym boisku, opłacony sędzia, a na tablicy wciąż remis.
Co robić? Wreszcie pomógł pan w czerni, dyktując rzut wolny pośredni z kilku metrów. Z prezentu postanowił skorzystać miejscowy od stałych fragmentów, ale przestrzelił. No to sędzia zarządził powtórkę wolnego!
Ponownie bez powodzenia, piłka trafiła w mur.
Niezrażony arbiter nagrodził gospodarzy kolejną szansą, na co zareagował jeden z obrońców:
– Panie sędzio, ile jeszcze razy będzie strzelał tego wolnego?
Rozjemca był zimny jak głaz:
– No, jak to ile razy? Tak długo, aż strzeli.
Kurtyna.
– No i cóż ja mogę teraz powiedzieć? Takie sytuacje niestety się zdarzały i mogę uwierzyć. Sędziów goszczono na zakrapianych kolacjach, co gwarantowało stronnicze podejście do obowiązków. Ot, takie nienormalne, ogólnie przyjęte zasady postępowania.
– Przykro się tego słucha. Złe czasy.
– Niestety.
– A reprezentacja Polski? Nie brakuje choćby jednego, symbolicznego występu w koszulce z orłem?
– Miałem jeden występ, ale tylko w kadrze "B". Działo się to na Stadionie Śląskim, a graliśmy bodajże z poznańską Olimpią. Zwykłe, towarzyskie granie w środku tygodnia. Jeśli mnie pamięć nie myli, kilka dni po później, już w sobotni wieczór, było eliminacyjne spotkanie pierwszych reprezentacji Polski z Anglią.
– Czyli była to reprezentacja Andrzeja Strejlaua?
– Tak. Muszę powiedzieć, że w sparingu z Olimpią wypadłem dosyć dobrze, co więcej, udało mi się nawet zdobyć bramkę.
– To żadna nowość.
– Nie tak do końca, gdyż wystąpiłem wtedy na nietypowej dla siebie pozycji lewoskrzydłowego. Trener Strejlau pozytywnie ocenił mą postawę.
– Tylko tyle?
– Usłyszałem jeszcze słowa:
–Będę zwracał na ciebie uwagę.
– A czy zwrócono uwagę na dobrą postawę w Pniewach?
– Niektórzy przedstawiciele prasy przekonywali, że warto dać mi szansę. Jak już ustaliliśmy, także w pierwszej lidze regularnie trafiałem na listę strzelców. Kolejny selekcjoner, bodaj Henryk Apostel, wspominał też o powołaniu. Postawił jednak warunek – zobowiązał mnie do strzelenia goli Legii oraz Górnikowi Zabrze.
– Zakładam, że dokonał pan tej sztuki?
– Tak, strzeliłem obu drużynom. Rolę asystenta selekcjonera pełnił doskonale mi znany Mieczysław Broniszewski.
– Dawny opiekun Stilonu. Prowadził też reprezentację młodzieżową.
– Znaliśmy się właśnie z Gorzowa. Już w czasach pracy dla kadry Broniszewski mobilizował mnie do lepszej gry, lecz powołania nie przychodziły. Po latach spotkaliśmy się w Gorzowie, z okazji jakiejś rocznicy związanej ze Stilonem. I od słowa do słowa wyszło szydło z worka. Podczas żartobliwej konwersacji poruszyliśmy i tę kwestię. Pół żartem–pół serio stwierdziłem, że przecież można było mnie dla świętego spokoju zaprosić na zgrupowanie. Zagrałbym kilka minut, a wszyscy byliby zadowoleni…
– Logiczne. A co odpowiedział Broniszewski?
– Zenek, a co by było, gdybyś tak zdobył ze dwie bramki?
Pomyślałeś, co wtedy? Mielibyśmy posadzić na ławce Juskowiaka, albo Kowalczyka?
– O proszę, jeszcze lepiej.
–Mniej więcej tak wyglądała ta rozmowa. Wszędzie decydowały układy.
– Nie ukrywam, że ten polityczny wątek radnego jakoś nie daje mi spokoju. Ki diabeł pana podkusił? I co z kibicami? Nie mieli pretensji?
– Chyba nie mieli, przynajmniej mam taką nadzieję. Poza tym, to przecież także kibice na mnie głosowali. Pewne rzeczy trzeba po prostu przeżyć, zobaczyć od środka. Uczymy się przez całe życie. Teraz emocjonuję się polityką w domowym zaciszu, już na spokojnie.
– A na trenerskiej ławce? Zdarzają się wybuchy złości?
– Czasem w szatni padają męskie słowa, z których niekoniecznie jestem dumny. Seniorska piłka to odmienne emocje od tych w pracy z dziećmi, a zajmowałem się i najmłodszymi.
– Dorosła piłka to nie jest miejsce dla grzecznych chłopców.
– Owszem, ostre rozmowy są wkalkulowane. Ale jeśli mam cokolwiek do powiedzenia, to zawsze czekam na zejście do szatni. Ławka to nie miejsce na kłótnie i wyzwiska.
– A szatnia to nie miejsce do selfie i nagrywania filmików.
– Absolutnie! Albo gramy, albo zaglądamy do telefonów. W szatni to ja jestem szefem, więc moi doskonale znają zasady. Wyłączone telefony i sumienna praca. Interesują mnie zawodnicy, którzy chcą grać i im zależy. Tylko tyle i aż tyle.
– Słusznie. Nic na siłę.
– Zespół to kilkanaście odmiennych charakterów w różnym przedziale wiekowym. Krzyki nie zawsze przynoszą pozytywny skutek. A co zrobić, gdy jeden z piłkarzy liczy sobie, powiedzmy – 38 lat, a inny dopiero wchodzi do zespołu? Jakich użyć argumentów? Jak trafić do obu? To nie takie proste. Wybuch złości trenera powoduje potem różne reakcje. Ten się przestraszy, ten zirytuje, a kolejny zmobilizuje do lepszej postawy. Po nieudanym meczu mówię wprost:
– Należy wam się kilka słów prawdy, ale powstrzymam się od komentarza. Udowodnijcie mi tylko, że wam naprawdę zależy.
– Spotkał pan trenera–furiata?
– Na szczęście nie, ale taki Krzysiu Woziński raczej nie żartuje.
– A gdyby tak pojawiła się oferta pracy z trzeciej, albo z drugiej ligi?
– Nie przyjąłbym propozycji. Wymogi pro już nie są dla mnie, mam swoje lata. Miło wspominam kluby, w których pracowałem, kilka awansów udało się wywalczyć. W takim Dębnie pracowałem przez sześć lat, trzykrotnie uzyskując promocję. Obecnie pracuję w Kurowie, małej miejscowości. Wspólnymi siłami próbujemy utrzymać IV ligę, to grono wartościowych i nierzadko pracujących społecznie osób.
– Wnioskuję, że nie jedzie pan na tak zwanym picu?
– Hahaha! Nie, nie jadę.
– Uderza mnie pańska skromność.
– Taki właśnie jestem. Pracując w zawodzie trenera nie biegam za kamerą, nie lubię show. Nigdy nie odmawiam wywiadu, pomeczowego komentarza, róbmy jednak te rzeczy z głową. Parcie na szkło wygląda dość dziwnie, by nie powiedzieć komicznie.
– To tak, jak w polityce.
– Szczególnie w czasie przedwyborczym. Największe głupoty wygaduje się właśnie wtedy.
– Po pewnym czasie już tego nikt nie pamięta.
– A jeśli nawet media przypomną niefortunną wypowiedź jednemu, czy drugiemu, to wówczas okazuje się, iż były to zdania wyjęte z kontekstu. Tak to działa. Na całe szczęście w świecie piłki nie brakuje pozytywnych przykładów. Proszę spojrzeć na postawę naszego najlepszego piłkarza. Nie zauważyłem u niego "sodówki", nie zapomina skąd jest, gdzie zaczynał. A ilu piłkarzy pogubiło się w życiu?
– Zbyt wielu. A taki Jacek Sobczak?
– Tak, kojarzę tę historię. Słyszałem o jego problemach. Wie pan, czasem sobie myślę, że duże pieniądze bywają przekleństwem. A gdzie duża kasa, tam i przyjaciół sporo. Tylko do czasu.
– To z autopsji?
– Znam takie przypadki, lecz nazwiska pozostawię dla siebie. Pozostaję w dobrej komitywie z pewnym gościem. Czasem rozmawiamy, oddajemy się wspomnieniom. Za każdym razem słyszę znamienne słowa:
– No i widzisz, jak to w życiu jest? Wiesz Zenku, zostałeś mi tylko ty. Inni nawet nie odbierają telefonów.
– Przykre. To na koniec słówko o karierze. Zmieniłby pan w niej coś?
– Czy ja wiem? Może i mogłem wywierać mocniejsze naciski na działaczy Stilonu, w końcu coś tam dla tego klubu zrobiłem. Ale nigdy nie poszedłem do prezesa, nie nalegałem na odejście. W Stilonie było mi dobrze. Z drugiej strony, czasem kusiła mnie ta gra w ekstraklasie. Kilkanaście lat temu rozmawiałem z kolegą, który stwierdził bez ogródek:
– Ale my byliśmy głupi! Za te pieniądze z grania mogliśmy przecież kupować dolary lub złoto. Trzeba było myśleć inaczej!
Hmm, czy ja wiem? A czy w latach osiemdziesiątych ktokolwiek spodziewał się upadku komuny? Trochę pograłem, poznałem miłych ludzi, tych mniej miłych też.
Chyba nie zmieniłbym niczego…
– Lewandowski, Zmarzlik czy Iga Świątek?
– O ja cię kręcę, co to za pytanie! Do plebiscytu zostało przecież jeszcze trochę czasu.
– Dlatego pytam już dziś.
– Przy całym szacunku dla żużla i tenisa, to jednak piłka nożna pozostaje sportem numer 1 w Polsce. Robert Lewandowski!