Heroiczna, choć pozbawiona argumentów porażka Kamila Szeremety z Giennadijem Gołowkinem w walce o mistrzostwo świata skłania do refleksji na temat kondycji polskiego boksu. 2020 rok zakończymy bez żadnego znaczącego sukcesu międzynarodowego, bez szczególnych wspomnień z krajowych imprez, za to z krajobrazem wojny plemiennej. Widoki na przyszłość? Pobudka albo trwały letarg. Na razie czujemy się znokautowani.
To był być może najgorszy sportowo rok w krajowym boksie od kilkunastu lat. W zagranicznych startach odbijaliśmy się od ściany, z reguły boleśnie. Najdzielniejszy był Michał Cieślak, ale w kuriozalnych organizacyjnych okolicznościach przegrał z Ilungą Makabu starcie o pas mistrza świata WBC w Demokratycznej Republice Konga (była impreza w klubie Coco Jambo, ale nie poszliśmy do przodu). Potem była sensacyjna porażka Adama Kownackiego z Robertem Heleniusem, która też daje sporo do myślenia. Ostatnie pasmo porażek w Londynie z udziałem Mariusza Wacha i Nikodema Jeżewskiego, a na koniec przegrane starcie Szeremety z legendą boksu, Gołowkinem.
W kraju nie było lepiej, bo w marcu mieliśmy długo rozpamiętywany pojedynek Artura Szpilki z Siergiejem Radczenką, który ostatecznie zakończył się zwycięstwem tego pierwszego, ale Ukrainiec skutecznie wyleczył go z perspektywy boksowania w kategorii junior ciężkiej. We wrześniu w Częstochowie szok, czyli bolesna lekcja dla Roberta Parzęczewskiego. W rolę nauczyciela wcielił się Uzbek Szerżod Chusanow. W tamten wieczór zero z rekordu, czyli status niepokonanego, stracił również Sebastian Ślusarczyk. Tu brawa należą się Pawłowi Czyżykowi. Dużo przykrości, jak na jeden rok.
Kolejną skazą jest brak znaczących wydarzeń sportowych na naszym podwórku. Czy któraś walka zostanie na długo zapamiętana przez kibiców ze względu na poziom sportu, emocji i zaangażowania widza? Niestety nie. Nie widzę sensu plebiscytu na "polską walkę roku". Oczywiście, jak bumerang wraca zły koronawirus, który krzyżował plany promotorom. Pora wyciągnąć jednak mityczne wnioski i przeformatować produkt. Skończmy z laniem wody i laniem dyletantów. To związane jest z finansami, rzecz jasna, a najłatwiej wydawać cudze, czyli organizatorów pieniądze z perspektywy dziennikarza. Trzeba jednak zacząć wymagać, jeśli chcemy dostrzec światło w tunelu. Inaczej, trochę jak na torze żużlowym, pokręcimy się w kółko, a potem zjedziemy do bazy. Zamiast wojny plemiennej oczekiwalibyśmy planu naprawczego.
Przykładem na moje niezrozumienie boksu jest Marcin Siwy. 29-latek, który jeszcze w czasach amatorskich potrafił bić się na solidnym poziomie. Dzisiaj legitymuje się wspaniałym bilansem 22 zwycięstw, a podczas piątkowego startu napotyka Francuza z rekordem 6 zwycięstw i 8 porażek. Chciałbym dowiedzieć się, jaka jest realna wartość częstochowianina.
W repertuarze komentatora pozostaje wspomnienie ostatniego medalu olimpijskiego dla Polski, który wywalczył w Barcelonie Wojciech Bartnik. 28 lat temu. Na pas czempiona wśród zawodowców czekamy od 2016 roku, gdy Krzysztof Głowacki przegrał z Aleksandrem Usykiem. Nie chcemy znowu żyć przeszłością.