Czwartkowy debiut Paulo Sousy w roli selekcjonera obfitował w emocje. Polska zremisowała z Węgrami 3:3, a całe spotkanie miało iście filmowy przebieg. Jak w dobrym thrillerze – nie brakowało zwrotów akcji, odrobiny przemocy i kilku przekleństw. Częściej na murawie dostrzec można było jednak elementy humorystyczne. To one sprawiły, że spotkaniu w Budapeszcie bliżej niż do filmu sensacyjnego, było do komedii. I to nie byle jakiej.
Zagubionym obrońcom nie pomógł również Wojciech Szczęsny, do którego ustawienia można mieć wątpliwości. Za straconą bramkę, oprócz piłkarzy, odpowiadał też Sousa. Jego plan, zakładający wysoki odbiór piłki i grę z linią obrony w okolicy koła środkowego, został błyskawicznie rozpracowany. Podobnie, jak fakt, że to biało-czerwoni mieli dominować w Budapeszcie.
Odejście od pragmatycznej strategii Jerzego Brzęczka na rzecz romantycznej wizji Sousy miało pomóc reprezentacji. W pierwszej połowie styl gry oparty na długim posiadaniu i krótkich wymianach był jednak bardziej wadą, niż zaletą.
Węgrzy zamknęli drogę do własnej bramki, zmuszając biało-czerwonych do kombinowania. Setki podań i długi czas z piłką przy nodze robiły wrażenie, ale nie przynosiły żadnych korzyści. Do przerwy Polacy oddali zaledwie dwa strzały, przy czterech graczy Rossiego. Na jedno uderzenie biało-czerwonych składało się średnio 150 podań, a na jedno kopnięcie gospodarzy – niespełna pięćdziesiąt.
Utrzymanie się przy piłce było więc sztuką dla sztuki, a reprezentacja przypominała prowadzone przez Sousę Bordeaux. Polacy większość akcji zaczynali od własnej bramki, koncentrując się na żmudnym budowaniu ataków. Te rozpoczynali najczęściej po prawej stronie boiska. Bartosz Bereszyński, Jakub Moder i Sebastian Szymański mieli krótkimi kombinacjami przedostawać się do przodu.
Choć wymienili między sobą najwięcej podań, to nie byli w stanie przebić się przez węgierski mur. Schodzący do środka Szymański rzadko rotował z wbiegającym na jego pozycję Moderem, a Bereszyński nie włączał się do ataków. Ataki tą flanką kończyły się zazwyczaj tuż za linią środkową boiska.
Partnerom starał się pomóc mobilny Piotr Zieliński, który czasem zmieniał się z Arkadiuszem Milikiem i przechodził na prawą stronę. Jego obecność pozwalała na szybszą wymianę piłki i... tyle. Szymański nie wychodził do podań przy linii bocznej, usilnie szukając zejścia do środka. Nie mając wyjścia Polacy zmieniali stronę.
Kluczową rolę odgrywał wówczas Grzegorz Krychowiak. Schodził nisko i wspomagał trójkę obrońców. Nie bał się przyjmować piłki pod presją i szukał progresji. Obok Bereszyńskiego był najbardziej aktywnym graczem w rozegraniu. Choć starał się jak mógł, to partnerzy nie zawsze mu pomagali. Jego szeroko rozłożone ręce były idealnym podsumowaniem pierwszej połowy w wykonaniu Polaków.
Świadomi problemów napastnicy – Robert Lewandowski i Milik – nierzadko cofali się po piłkę, by wspomóc Krychowiaka. Gdy jednak i to nie pomagało, jedynym rozwiązaniem pozostawały długie podania. Najczęściej na lewą stronę, w kierunku Arkadiusza Recy.
Ten pełnił nie tylko funkcję lewego wahadłowego, ale i odgrywającego. To do niego kierowana była większość bezpośrednich zagrań. Paradoksalnie z tej roli gracz Crotone wywiązywał się najlepiej. Bo choć grał na swojej nominalnej pozycji, to – tak jak Szymański – zbyt rzadko ruszał do przodu.
Przy linii bocznej walczył z Gergo Lovrenciscsem, staczając z nim największą liczbę pojedynków w całym spotkaniu. Wygrane starcia nie przekładały się jednak na rajdy, z których słynie przecież Reca. Nie włączał się do ataków, nie obiegał pozycji Zielińskiego i nie dośrodkowywał w pole karne. Nie robił więc tego, czego od niego oczekiwano.
Tym razem to Rossi mógł poczuć się tak, jak nieszczęsny dyrektor Krzakoski. Gdy bohater filmu Barei wrócił do kraju, odkrył, że zarówno kochankę, jak i lukratywną posadę, stracił na rzecz swojego zastępcy – Tadeusza Dudały. Odgrywający tę rolę Stanisław Tym, na zdziwienie swojego byłego przełożonego, odpowiedział krótko, acz dosadnie – Zmiany, zmiany, zmiany.
Tak samo szkoleniowcowi reprezentacji Węgier odpowiedzieć mógł Sousa. Przeprowadzone przez niego roszady nie tylko pozwoliły Polakom wyrównać, ale i umożliwiły im grę na miarę ich możliwości. Bo choć portugalski selekcjoner nie zmienił systemu, to inaczej poustawiał zawodników.
Po dwóch latach ziścił się sen polskich kibiców. Na murawie, w meczu o punkty, pojawili się wszyscy trzej snajperzy – Milik, Lewandowski i Piątek. Dwaj pierwsi zagrali nieco głębiej, a gracz Herthy został ustawiony na szpicy. Przejął też od Recy obowiązki odgrywającego.
Ze swojej roli wywiązywał się doskonale. Skutecznie grał tyłem do bramki rywala i wygrywał pojedynki powietrzne. Ruchem, podobnie jak Milik, tworzył też miejsce dla Lewandowskiego. Widoczne było to przy trafieniu na 3:3. Wpływ trójki napastników w "szesnastce" rywala zauważyć można było także przy pierwszym golu.
Obie bramki – Piątka i Lewandowskiego – miały też inną cechę wspólną – padły po dośrodkowaniach z prawej strony. Dzięki zmianom Polacy wykorzystali element, który przez godzinę gry nie funkcjonował. Wejście Jóźwiaka odmieniło polskie skrzydła. Gracz Derby County w ciągu trzydziestu minut stoczył szesnaście pojedynków, gdy piłkarz Dynama Moskwa w dwukrotnie dłuższym czasie miał ich trzynaście.
Do momentu jego pojawienia się na boisku biało-czerwoni nie szukali dośrodkowań. W całym meczu w pole karne Petera Gulacsiego wrzucili dziesięć piłek. Węgrzy, będący pod "szesnastką" Szczęsnego znacznie rzadziej, zrobili to jedenastokrotnie.
W pierwszej połowie brakowało bowiem podłączeń Bereszyńskiego. Choć ten był najjaśniejszą postacią polskiej defensywy – stoczył najwięcej pojedynków w obronie i był w nich najskuteczniejszy, to rzadko wspierał Szymańskiego. Przy trzecim trafieniu poszedł jednak do przodu, zmienił się pozycją z Jóźwiakiem i zaliczył asystę przy golu Lewandowskiego.
Choć gol na 3:3 padł w 82. minucie, to najlepszy w wykonaniu biało-czerwonych był kwadrans od 60. do 75. minuty. To wtedy gracze Sousy utrzymywali się przy piłce przez ponad 81 procent czasu gry, spychając Węgrów do głębokiej defensywy.
Ogromną rolę odegrał w tym Zieliński, który z pozycji lewoskrzydłowego został przesunięty do środka pola. Grając obok Krychowiaka nabrał wiatru w żagle. Kreował z głębi i napędzał ataki zespołu. Polacy dominowali, jednak znów zabrakło im konkretów. Zamiast najlepszy fragment meczu udokumentować trafieniem, to sami stracili bramkę.
Ostatnie trzydzieści minut starcia z Węgrami wlało jednak nadzieję w serca obserwatorów. Bo, parafrazując słowa Wojciecha Łazarka, choć Polacy zremisowali 3:3, to ostatnie dwa kwadranse wygrali 3:1. To w tym okresie upatrywać trzeba nadziei na to, że w następnym spotkaniu będzie już tylko lepiej.
Jak na razie gracze Sousy pokazali, że wysoko założony pressing przynosi korzyści, a oni sami potrafią utrzymać się przy piłce przeciwko rywalowi ze średniej europejskiej półki. W pierwszej połowie wymienili niemal tyle celnych podań, co Węgrzy przez cały mecz – 270 do 282. Teraz pozostaje im przekuć wysokie posiadanie w sytuacje podbramkowe, a także uspokoić grę w tyłach. Bo gdyby nie błędy z obu stron, to mecz zakończyłby się znacznie niższym remisem. Tak przynajmniej sugerują współczynniki xG (goli oczekiwanych), według których obie drużyny stworzyły sytuacji zaledwie na jedną bramkę.
2 - 1
Polska
8 - 0
Malta
0 - 2
Holandia
0 - 0
Litwa
2 - 0
Malta
2 - 2
Finlandia
0 - 1
Finlandia
1 - 0
Litwa
16:00
Malta
18:45
Polska
16:00
Holandia
18:45
Finlandia
16:00
Litwa
18:45
Holandia
16:00
Finlandia
18:45
Polska
17:00
Malta
19:45
Holandia