| Piłka nożna

Grzegorz Wędzyński: w Izraelu dziwili się, że Brzęczek gra w kadrze, a ja nie

Grzegorz Wędzyński wiele lat spędził w Polonii Warszawa (fot. 400mm.pl/Włodzimierz Sierakowski)
Grzegorz Wędzyński wiele lat spędził w Polonii Warszawa (fot. 400mm.pl/Włodzimierz Sierakowski)

Grzegorz Wędzyński lwią część kariery spędził w Polsce, ale grał też w Izraelu, gdzie do dziś fani Maccabi rozpoznają go na ulicach. Tam poznał między innymi Avrama Granta, który kilka lat później poprowadził Chelsea w finale Ligi Mistrzów. O marzeniach doświadczonego szkoleniowca, trenerskim epizodzie w USA, relacjach z Januszem Wójcikiem oraz długiej i barwnej karierze opowiedział w rozmowie z TVPSPORT.PL.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Pandemia Milikowi niestraszna. Piłkarz otrzymał ogromne wsparcie

Czytaj też

Arkadiusz Milik może być zadowolony. Jego restauracja skorzystała z tarczy antykryzysowej (fot. Getty).

Pandemia Milikowi niestraszna. Piłkarz otrzymał ogromne wsparcie

Marcin Borzęcki, TVPSPORT.PL: – Wciąż jesteś powiązany z piłką czy działasz w zupełnie innej dziedzinie życia?
Grzegorz Wędzyński: – Pracuję biznesowo, ale z piłką jestem powiązany. Współpracuję z niektórymi osobami, którym pomagam poprawiać umiejętności, mam też kilka kontaktów międzynarodowych, dochodzi obserwacja i opiniowanie zawodników. Cały czas w tej branży więc się udzielam, zwłaszcza że mam trochę doświadczenia. Byłem skautem Maccabi Tel-Awiw, działałem również w polskich klubach.

– Byłeś też przez pewien czas w USA, gdzie pracowałeś w Polonii Nowy Jork. Jak w ogóle doszło do tego, że tam trafiłeś?
– Kiedy byłem trenerem Elany Toruń, graliśmy sparing z zespołem z New Jersey, gdzie działał wówczas Greg Bajek, były amerykański zawodnik, potem trener. Spodobała mu się nasza gra, nawiązaliśmy kontakt, docenił też moją charyzmę i pewnego dnia porozmawiał z prezesem Polonii Michałem Siwcem, któremu po prostu o mnie wspomniał. Ten z kolei jakiś czas później zadzwonił, zapytał się, czy chciałbym prowadzić ten zespół i dodatkowo przejąć jeszcze jedną drużynę do lat 23. Dogadaliśmy się, spakowałem się i poleciałem. Zobaczyłem dzięki temu zupełnie inną mentalność i inną ligę. To był generalnie zespół amatorski, w którym ludzie piłkę traktowali jako hobby, bo przede wszystkim pracowali, mieli swoje firmy. Ale udało się stworzyć fajną grupę, z którą cały czas się rozwijaliśmy. Awansowaliśmy ligę wyżej i czerpaliśmy z tego dużą radość. W Nowym Jorku i w New Jersey był to fajny sukces, choć osiągnięty nie na poziomie MLS.

– Dla ciebie to był duży przeskok po latach spędzonych w Europie?
– Zobaczyłem jak to funkcjonuje na innym kontynencie, zobaczyłem wielkie i piękne miasta, zwiedziłem stadiony, bazy treningowe, poznałem świetnych ludzi. Na początku byłem w szoku, mieliśmy na przykład zajęcia, a wokół ludzie biegali i jeździli na rowerze. Ale szybko zobaczyłem, że taka tam jest specyfika życia. Dostosowałem się i udało się odbudować Polonię, więc swój mały udział w historii klubu mam. Przy okazji mogłem uczestniczyć w Memoriale Kazimierza Deyny nie tylko jako trener, ale też jako zawodnik, bo poproszono mnie o grę w jednym z zespołów oldbojów, a na dzień dobry przywitałem się zdobyciem statuetki dla króla strzelców.

Pandemia Milikowi niestraszna. Piłkarz otrzymał ogromne wsparcie

Czytaj też

Arkadiusz Milik może być zadowolony. Jego restauracja skorzystała z tarczy antykryzysowej (fot. Getty).

Pandemia Milikowi niestraszna. Piłkarz otrzymał ogromne wsparcie

Grzegorz Wędzyński jako trener Polonii Nowy Jork (fot. Piotr Frączek)
Grzegorz Wędzyński jako trener Polonii Nowy Jork (fot. Piotr Frączek)

– I chyba ściągnąłeś do Polonii Nowy Jork rodaka, Jakuba Grzegorzewskiego.
– To akurat nie ja, ktoś go zaproponował prezesowi i trochę się minęliśmy, bo on został tam po mnie. Zrobiliśmy awans, a żeby tam zostać, musiałbym ściągnąć całą rodzinę. Byłem więc w rozkroku, nie chciałem już dłuższej rozłąki i dałem sobie spokój, wróciłem do Europy. Po rozmowie z żoną uznaliśmy, że dzieliło nas za wiele kilometrów, a musimy dbać nie tylko o własne dzieci, ale również o wnuki. Nadarzyła się więc okazja, by wyjechać do Belgii i z niej skorzystaliśmy, skąd mamy do Polski znacznie bliżej, bo właściwie w 12 godzin mogę wrócić do kraju. Mieszkam w urokliwej okolicy, mam też blisko do Francji, więc jestem bardzo zadowolony.

– Czyli to już trzeci kraj, w którym mieszkasz przez dłuższy czas, bo sporą część kariery piłkarskiej spędziłeś w Izraelu.
– Zgadza się, choć już wcześniej mogłem wyjechać za granicę. Pierwszą poważną ofertę otrzymałem ze szwajcarskiego FC Lausanne-Sport, którego właścicielem był wówczas Waldemar Kita. Któregoś dnia zadzwonił do mnie z propozycją, ale nie dogadali się finansowo z Polonią Warszawa i ostatecznie tam nie wylądowałem. Pod koniec okienka otrzymałem jednak ofertę z Maccabi Tel-Awiw. Trafiliśmy tam na testy do Avrama Granta z Marcinem Jałochą, który wrócił do kraju, a ja z kolei zostałem. Muszę przyznać, że miałem trochę obaw przed tą przeprowadzką pod względem bezpieczeństwa. W polskiej telewizji sporo mówiło się o zagrożeniach czyhających w tym kraju, bo wszystkich bombach i wybuchach, więc zwłaszcza rodzina się bała. Poleciałem jednak do Tel-Awiwu, zwiedziałem stadion, bazę, poznałem ludzi rządzących klubem. Przez moment pomieszkałem w hotelu, a zaraz potem wylecieliśmy na obóz zagraniczny do Belgii, bo na miejscu było jednak za gorąco. Zagraliśmy kilka spotkań z mocnymi drużynami typu Anderlecht czy Cercle Brugge, pokazałem się na tym zgrupowaniu z dobrej strony i zakontraktowano mnie na trzy lata. Dogadali się z Polonią i tak zostałem piłkarzem Granta, który potem prowadził między innymi Chelsea w finale Ligi Mistrzów.

– Jak go wspominasz? Ma polskie korzenie, więc tematów do rozmowy pewnie nie brakowało.
– Bardzo konkretny człowiek, który prowadził proste treningi. Trenowaliśmy dość łatwe do przyswojenia schematy, które dawały efekty. Kiedyś ten trener bardzo mnie zaskoczył, bo zaprosił nas z rodziną do mieszkania. To dość niecodzienne, by szkoleniowiec zapraszał zawodnika na obiad i nawet pytałem wówczas Andrzeja Kubicę, który był tam królem strzelców i bardzo popularnym graczem, czy to normalne w przypadku Granta. Okazało się, że byłem pierwszym, który dostąpił zaszczytu. Ale oczywiście pojechaliśmy. Weszliśmy, przywitaliśmy się, poznaliśmy jego żonę, która była aktorką. Na końcu pomieszczenia siedział starszy mężczyzna, do którego rzuciłem klasyczne izraelskie przywitanie "szalom", na co on odparł "dzień dobry". Okazało się, że tata Avrama świetnie mówił po polsku i sporo tamtego dnia rozmawialiśmy. Powiedział mi, że Grant bardzo mnie ceni jako piłkarza, więc chciał mnie poznać jako człowieka.

Generalnie wyjeżdżając do Izraela miałem 29 lat, natomiast czułem się na znacznie młodszego. Pasował mi niezmiernie klimat. Zmieniłem żywienie, miałem tam rekordowo niską tkankę tłuszczową na poziomie 7,3 procenta. Byłem szczupły, wybiegany, kondycyjnie przygotowany super i miałem taki gaz w nogach, jak jeszcze nigdy. Mieliśmy bardzo dobrego trenera od przygotowania fizycznego, który zrobiłem z nas maszyny. W dużej mierze dzięki temu zostałem tak długo w Maccabi, gdzie wybrano mnie i Kubicę do jedenastki najlepszych obcokrajowców w historii zespołu od iluś lat. Nawet jak kiedyś z Bożydarem Iwanowem komentowałem tam mecz Legii Warszawa z Hapoelem Tel-Awiw, podczas spaceru po mieście wiele osób mnie poznawało. Bardzo miła sprawa, a przecież trochę lat od wyjazdu minęło.

Grzegorz Wędzyński i Avram Grant (fot. zbiory własne)
Grzegorz Wędzyński i Avram Grant (fot. zbiory własne)

– W Izraelu było ci chyba o tyle łatwiej się zaaklimatyzować, że w zespole spotkałeś Kubicę, a w innych drużynach grali też Jerzy Brzęczek czy Radosław Michalski.
– Zgadza się, potem jeszcze dojechali Remigiusz Jezierski, Bartek Tarachulski, choć to akurat już po 2-3 latach mojego życia w tym kraju i jeszcze paru piłkarzy, między innymi Marek Citko. Często więc graliśmy między sobą i muszę nieskromnie powiedzieć, że miejscowi dziwili się, iż Brzęczek grał w kadrze, a ja nie grałem. Miałem tam świetny okres, strasznie sprzyjał mi klimat, zwłaszcza pod kątem fizycznym i był nawet moment, w którym chcieli mnie zwerbować do reprezentacji Izraela, ale ja już miałem w CV dwa "ogony" w biało-czerwonej kadrze.

– Skoro zahaczyliśmy już o reprezentację: dwa epizody w meczach towarzyskich, oba u trenera Janusza Wójcika.
– Ściągnęli mnie na zgrupowanie w ostatniej chwili, pewnie był to efekt kontuzji u któregoś z piłkarzy, a że byłem w Warszawie i oni mieli tutaj zgrupowanie, to zadzwoniono do mnie. Jeśli dobrze pamiętam, to dyrektorem reprezentacji był wtedy Krzysztof Dmoszyński, który odezwał się i zaprosił mnie na treningi. Zostałem wpuszczony na kilka minut, zagrałem dwa symboliczne epizody, więc miło, choć lekki niedosyt jest. Ale to była mocna reprezentacja, Wójcik też trzymał się mocno niektórych nazwisk i nie tacy piłkarze jak ja nie grali w kadrach narodowych, więc nie ma co płakać. Kiedyś zresztą spotkałem się ze świętej pamięci trenerem przypadkowo w samolocie, bo ja akurat wracałem z Izraela, on leciał ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i bardzo miło sobie na pokładzie pogadaliśmy. Stwierdził, że trochę żałuje, iż nie dał mi więcej szans gry. Generalnie bardzo pozytywna postać, mistrz mobilizacji. Nie trzeba było pić kawy, by się rozbudzić. Swoją charyzmą, charakterem i mentalnością porywał tłumy. Nie bał się nikogo, nie miał kompleksów i ta jego pewność siebie przechodziła na piłkarzy.

Z Wójcikiem byłem też jednak związany na płaszczyźnie klubowej. W latach 90. sponsorem w Legii był Janusz Romanowski i pamiętam, że pewnego razu zaprosił mnie do gabinetu, pytając, czy chciałbym grać przy Łazienkowskiej, bo właśnie ten trener bardzo chciał mnie w zespole. Byłem wtedy zawodnikiem Polonii, pewne obawy to rodziło, ale jednak pokusa przejścia do Legii okazała się zbyt wielka. To drużyna, która zawsze walczyła i będzie walczyć o mistrzostwo kraju i tak też było wtedy. A pójść do takiej szatni to była czysta przyjemność, świetna paczka ludzi, prawie samych Polaków. Byłem na dorobku, grałem z Czarnymi Koszulami o awans na najwyższy poziom rozgrywkowy i trochę obawiałem się o to, że nagle stanę się w drużynie nie wiodącą postacią, ale jednym z wielu. Pojawiał się też aspekt kibicowski, chociaż nim się tak bardzo nie przejmowałem. Tak czy owak, mój transfer dał odetchnąć Polonii finansowo, bo była akurat w kiepskiej sytuacji ekonomicznej i dzięki potem mogła się trochę odbudować.

Grzegorz Wędzyński w barwach Maccabi Tel-Awiw (fot. Getty Images)
Grzegorz Wędzyński w barwach Maccabi Tel-Awiw (fot. Getty Images)

– Do Polonii chyba sentyment czujesz do dziś, wszak wracałeś do niej regularnie.
– Polonia to, można powiedzieć, mój dom. Trafiłem do niej po transferze z Przasnysza, gdzie grałem w niższych ligach. Występowałem również w kadrze województwa ostrołęckiego, dzięki czemu mogłem mierzyć się z rówieśnikami między innymi z Warszawy. Po jednym z meczów w stolicy, skauci Polonii wyrazili mną zainteresowanie, mimo że równolegle chciał mnie też między innymi Stomil Olsztyn. Honorowy prezes klubu Jerzy Piekarzewski podszedł do mnie po jednym z meczów i powiedział, że bardzo chętnie ściągnąłby mnie do zespołu. Transfer udało się załatwić szybko, choć z uwagi na to, że byłem niepełnoletni, trzeba było negocjować z moją mamą, która musiała wydać pozwolenie. Tak się zaczęła moja piłkarska kariera, więc swój pierwszy poważny klub do dziś mam w sercu i życzę mu jak najlepiej. Grałem tam też pod koniec kariery, pamiętam zresztą jak Robert Lewandowski w jednym ze spotkań strzelił nam dwa gole. Mieliśmy niezły zespół, z Radosławem Majdanem i Radosławem Gilewiczem na placu, ale "Lewy" nas załatwił. Było widać po tym chłopaku, że ma smykałkę do strzelania goli, choć oczywiście nikt by wówczas nie przewidział, że ta smykałka zaprowadzi go do wygrania Ligi Mistrzów i wielu pięknych lat w Bayernie Monachium.

– Wychowało cię jednak przasnyskie podwórko.
– Tak, w rodzinnym mieście stawiałem pierwsze kroki w piłce, a gdy miałem 16 lat, zostałem zauważony i dostałem swoją szansę na wyższym poziomie. Ambicja i zacięcie motywowały mnie do jak najlepszej gry, do dorównania innym, starszym zawodnikom. Było więc to z jednej strony spełnienie marzeń, z drugiej początek czegoś nowego – profesjonalnej piłki nożnej.

– Lata później, już po transferze do Legii, było gorąco, dochodziło do nieprzyjemnych incydentów na mieście?
– Właśnie muszę przyznać, że było bardzo spokojnie. Jestem pod wrażeniem obu grup, zwłaszcza tej z Polonii. Pamiętam, że kiedyś przyjechaliśmy na Konwiktorską pod koniec sezonu, gdy walczyliśmy o mistrza kraju i zostałem bardzo sympatycznie przyjęty, być może mieli świadomość, że moje odejście pomogło klubowi na płaszczyźnie finansowej, a i dostali z Łazienkowskiej kilku niezłych piłkarzy na wypożyczenie w ramach tej transakcji. Dali zespołowi sporo jakości i potem awansowali do najwyższej klasy rozgrywkowej.

Raz była tylko taka sytuacja, że gdy mieszkałem na Bródnie, zresztą niedaleko Wojtka Kowalczyka, po którymś meczu kibice przyszli pod mój blok i zaczęli śpiewać pod moim blokiem. Nie miałem wyjścia, ubrałem się, zszedłem do nich, wypiliśmy po piwie, pogadaliśmy i była to bardzo w porządku rozmowa. Mieli do mnie szacunek, że zawsze gram na maksa, bez względu na barwy klubowe.

Grzegorz Wędzyński cieszący się z gola w meczu z Rakowem Częstochowa (fot. 400mm.pl/Włodziemierz Sierakowski)
Grzegorz Wędzyński cieszący się z gola w meczu z Rakowem Częstochowa (fot. 400mm.pl/Włodziemierz Sierakowski)

– Po przygodzie w Izraelu miałeś jeszcze możliwość gry za granicą, czy chciałeś już wrócić do kraju?
– Była opcja zagrania w Columbus, gdzie pracował Robert Warzycha. Trafiłem tam na jakiś czas, potrenowałem z zespołem, mam nawet trochę pamiątkowych zdjęć, ale ostatecznie temat umarł i zdecydowałem się wrócić do ojczyzny. Pomieszkałem zresztą nawet kilka dni u Roberta, razem pobiegaliśmy, pojeździliśmy na zajęcia, bardzo w porządku chłopak, który był asystentem trenera. Zresztą jak w Nowym Jorku mieliśmy 50-lecie Polonii, to go w ramach rewanżu zaprosiłem i wystąpił w towarzyskim meczu przyjaźni.

– Grając w Maccabi mieliście wesołe życie. Po wygranym Pucharze Izraela pojechaliście na przykład na finał Ligi Mistrzów.
– Świetna przygoda! To był ten pamiętny mecz Bayernu Monachium z Valencią, który Bawarczycy wygrali po rzutach karnych. Mieliśmy znakomite miejsca na trybunach, a frajdę tę ufundował nam prezes klubu. Szczerze mówiąc, to po powrocie byliśmy jeszcze bardziej zmotywowani, bo nie dość że zobaczyliśmy z bliska wielki futbol, to jeszcze porobiliśmy sobie zdjęcia z pucharem. Atmosfera, kibice, towarzystwo świetnych piłkarzy – coś wspaniałego. Takie chwile wspomina się do końca życia.

– Wracając jeszcze na chwilę do Granta, miał dość niecodzienny sposób na wytworzenie chemii w zespole – dobierał was w pokojach według pozycji.
– Dokładnie, miał taki sposób, by umieszczać razem prawego obrońcą z prawym obrońcą, napastnika z napastnikiem i tak dalej. Przeważnie jest tak, że ja ciebie lubię, ty mnie lubisz, chcemy razem pokój i tyle. A dzięki pomysłowi Avrama rozwijaliśmy sympatię do mniej znanych nam zawodników z drużyny, poznawaliśmy się jeszcze lepiej, nie tworzyły się żadne grupki. Ścierały się ze sobą oczywiście różne charaktery, natomiast przynosiło to bardzo fajny efekt. Okazało się to skuteczną zagrywką psychologiczną, która pozwalała nam lepiej się poznać, a w futbolu jest tak, że jak się lepiej kolegę z boiska zna, tym lepiej się z nim współpracuje. Bo przecież nie siądzesz w pokoju i nie będziesz patrzył się w sufit – porozmawiasz, powymieniacie się poglądami, coś sobie podpowiecie. Zaskoczeniem w Izraelu było dla mnie również to, że przed powrotem na wakacje do Polski byłem ważony i trenera nie interesowało, co robiłem w kraju. Można było jeść golonkę, zapijać ją piwem, ale po powrocie musiałem być przygotowany do treningu. Nikt tam nie pozwalał na to, co u nas w kraju było powszechne – nadwaga. To było dla nich do tego stopnia oczywiste, że nawet nie wyobrażali sobie piłkarza, który wróciłby z nadprogramowym kilogramem, dwoma lub trzema. Miał wolną rękę w żywieniu i utrzymywaniu sylwetki, ale pojawiając się w Izraelu, musiał być gotowy do harówki. Inna skala profesjonalizmu. Komórki w szatni? Również zabronione. Przychodziłem na trening, wszystko miałem złożone w kostkę, obok leżały witaminki, potem trening, siłownia, tam specjaliści od przygotowania fizyznczego, dietetyk, cała reszta. Byłem w szoku po wyjeździe z Polski, gdzie panowało jeszcze bardzo luźne podejście. Swoją drogą Grant od zawsze marzył o trenowaniu reprezentacji Polski, a myślę że z wielkim zainteresowaniem spojrzałby również na oferty z mocniejszych polskich klubów. Ma biało-czerwone korzenie i od zawsze mu na tym zależało, kiedyś nawet próbowałem zaaranżować spotkanie, które mogłoby mu w tym pomóc, ale ostatecznie do niczego nie doszło.

Rodzinne zdjęcia z Tel-Awiwu z 1999 roku i sprzed kilku lat (fot. zbiory własne)
Rodzinne zdjęcia z Tel-Awiwu z 1999 roku i sprzed kilku lat (fot. zbiory własne)

W temacie boiskowej regeneracji nie sposób nie wspomnieć też o Morzu Martwym, nad które miałem ponad 100 kilometrów z Tel-Awiwu. Niezwykłe właściwości lecznice ma to miejsce, a dla mnie świetnie działało na doprowadzenie organizmu do formy. Ja za każdym razem, jak tylko mogłem, jeździłem tam. Miałem tam zaprzyjaźnionego kibica i często go z rodziną odwiedzaliśmy. Bardzo dużo mi to dało, wracałem odświeżony, myślę że w dużej mierze to był sekret mojej wysokiej dyspozycji fizycznej, którą utrzymywałem przez lata. Zresztą rodzina to bardzo ważny filar życia każdego sportowca, tak też było w moim przypadku. 27 kwietnia będę obchodził 30. rocznicę związku z żoną, mamy czwórkę dzieci i duża ich zasługa w tym, że miałem tak fajną i długą karierę. A z partnerką poznałem się dzięki piłce, bo choć Wioletta również pochodzi z Przasnysza, pierwszy raz spotkaliśmy się w Ełku. Zagrałem tam jeden z najlepszych meczów w karierze, wygraliśmy 9:0 z miejscowym Mazurem, a ja strzeliłem pięć goli. Słyszała wcześniej, że tego popołudnia będzie grał jej krajan, więc przyszła mnie obejrzeć, a po ostatnim gwizdku pierwszy raz porozmawialiśmy. I tak to się zaczęło.

– W Polsce jeszcze jednak kilka lat pograłeś i trzeba przyznać, że miałeś zdrowie do biegania.
– To nawet Bogusław Kaczmarek mówił kiedyś, że Wędzyński jest zawsze po dobrym przeglądzie, naoliwiony i gotowy do pracy. Swoją drogą muszę wspomnieć o Krzysztofie Kosedowskim, z którym niejednokrotnie pracowaliśmy nad moją formą w Warszawie. Biegał ze mną, pomagał mi utrzymać wysoką dyspozycję i od dawna jesteśmy w bardzo dobrych relacjach. Kiedyś nawet spotkaliśmy się na obozie w Wiśle, gdzie ja byłem z drużyną piłkarską, a on z pięściarzami.

Wracając do Izraela to mogłem tam jeszcze zostać, ale zależało mi na tym, by dzieci poszły do polskiej szkoły, bo angielski i hebrajski znały doskonale, a chciałem, by poobcowały jeszcze z rówieśnikami z ojczyzny. Pierwsze kroki po powrocie postawiłem w Polonii Warszawa, ale ówczesny dyrektor sportowy Jerzy Engel stwierdził, że nie porozumiemy się finansowo, choć bardzo mi zależało na przyjściu do tego klubu. Wspomniany Kaczmarek ściągnął mnie więc do Łęcznej, a że Górnik był bardzo stabilnym zespołem, stworzonym przez bardzo zasłużonego Stanisława Stachowicza, to było mi to na rękę. To zresztą trener, który lubi doświadczonych zawodników i między innymi na mnie oparł skład. Fajne mam stamtąd wspomnienia, przyszli zresztą jeszcze Kubica, Jezierski. Przy nas rozwinęło się kilku młodych graczy typu Sebastian Szałachowski czy Piotrek Bronowicki.

– A na koniec przygody z piłką była jeszcze Narew Ostrołęka i Pogoń Siedlce.
– Trochę to już było w formie zabawy, nie grałem tam za dużo, od czasu do czasu pomogłem. Kilka spotkań zapadło mi jednak w pamięć, między innymi z Bronią Radom na wyjeździe, gdy chyba przy remisie wszedłem na boisko, walnąłem bramkę z dystansu i wygraliśmy mecz. Przyjemne chwile, gdy przychodziłem do Pogoni udało się awansować do drugiej ligi, mimo że konkurencja była wymagająca. To o tyle fajne, że sporo grało tam chłopaków z okręgu. Do Narwi, gdzie pełniłem też funkcję dyrektora sportowego, ściągnąłem między innymi Krzysztofa Kamińskiego, teraz zawodnika Wisły Płock.

Grzegorz Wędzyński jako zawodnik Polonii Warszawa (fot. 400mm.pl/Włodzimierz Sierakowski)
Grzegorz Wędzyński jako zawodnik Polonii Warszawa (fot. 400mm.pl/Włodzimierz Sierakowski)

– Jak się czułeś w rolach pozaboiskowych? Bo próbowałeś również być i trenerem, i – jak sam wspomniałeś – dyrektorem.
– Jestem przygotowany, by wrócić do takiej roli. Mam kilka dyplomów, które potwierdzają moje kompetencje. Czasami jest jednak tak, że nie wszyscy przykładają do tego uwagę, co na Zachodzie jest fundamentem jakichkolwiek rozmów. W Siedlcach łączyłem kilka funkcji, byłem członkiem zarządu agencji odpowiedzialnej za rozwój sportowy miasta i dziś w mieście mają piękny, oświetlony kompleks sportowy. Ale to oczywiście nie tylko moja zasługa, efekt pracy wielu osób, między innymi lokalnych władz, którym bardzo na tym zależało. Ja wsparłem ich merytorycznie dzięki doświadczeniu zebranemu w piłce.

– Niedosytem zakończyła się chyba za to przygoda z Elaną Toruń.
– Miałem tam bardzo ciężkie warunki pracy, bo zatajono przede mną problemy finansowe klubu. Trudno wykrzesać z piłkarzy maksimum, gdy nie płaci im się na czas, gdy trzeba skupiać się nie tylko na tym, jaką taktykę ustalić i jak prowadzić treningi, ale jak cały projekt spiąć od strony ekonomicznej. Miałem kontrakt ważny przez 2,5 roku, a już pierwszą wypłatę dostałem z poślizgiem. W umowie nie bez kozery miałem zapisek o tym, że po 3-miesięcznym braku pensji mogłem rozwiązać umowę z winy klubu. To, co mnie cieszy z perspektywy czasu, to danie szansy debiutu Damianowi Rasakowi, który gra teraz w Płocku, a wyciągnąłem go z juniorów. Pierwszy sezon zakończyliśmy zresztą w górnej połówce tabeli, a umowa została rozwiązana z winy klubu.

– Jesteś otwarty na powrót do Polski?
– W Belgii jest mi dobrze, choć przez pandemię nie za bardzo mogę działać w futbolu. Syn gra tutaj w jednym z zespołów, ja miałem kilka ofert na trenera drugiej drużyny, ale na razie je odrzuciłem. Mogłem też objąć zespół na zapleczu izraelskiej ekstraklasy, lecz nie za bardzo chciałem tak diametralnie wywracać do góry nogami życie osobiste, choć serce zabiło mocniej. Ale do ojczyzny mam blisko, więc gdybym otrzymał sensowną ofertę, na pewno bym ją rozważył. 12 godzin autem albo półtorej godziny samolotem to żaden problem w dzisiejszych czasach.

***

Grzegorz Wędzyński (ur. 1970) – dwukrotny reprezentant Polski w piłce nożnej, dwukrotny mistrz Polski i dwukrotny zdobywca Pucharu Polski. Wygrał też Superpuchar Polski i 2-krotnie Puchar Izraela. Rozegrał w ekstraklasie 210 spotkań, zdobył 22 bramki. Występował między innymi w takich klubach jak Polonia Warszawa, Legia Warszawa, Maccabi Tel-Awiw, ŁKS Łódź czy Górnik Łęczna. Po karierze piłkarskiej trener trener i dyrektor sportowy w Elanie Toruń, Pogoni Siedlce oraz w Polonii Nowy Jork (w ostatnich dwóch klubach wybrany trenerem roku).

Sousa zdradził, nad czym chce pracować z Polakami
Paulo Sousa
Sousa zdradził, nad czym chce pracować z Polakami

Zobacz też
Lewandowski żegna Beenhakkera. "Dziękuję za spełnienie marzenia"
Leo Beenhakker (fot. Getty)

Lewandowski żegna Beenhakkera. "Dziękuję za spełnienie marzenia"

| Piłka nożna 
Ten triumf Beenhakkera pamiętamy wszyscy. Tak ograliśmy Portugalię [SKRÓT]
fot. 400mm

Ten triumf Beenhakkera pamiętamy wszyscy. Tak ograliśmy Portugalię [SKRÓT]

| Retro 
Tak Polska ograła Belgów w Chorzowie. Zobacz skrót meczu z 2007 roku
Polska – Belgia, eliminacje Euro 2008, 2007 [SKRÓT] (fot. PAP)

Tak Polska ograła Belgów w Chorzowie. Zobacz skrót meczu z 2007 roku

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Ronaldo nie pomógł, kadra Beenhakkera zremisowała w Lizbonie [WIDEO]
(fot. PAP/EPA)

Ronaldo nie pomógł, kadra Beenhakkera zremisowała w Lizbonie [WIDEO]

| Retro 
Beenhakker wraca wspomnieniami: Stadion Śląski jest nasączony historią [WIDEO]
(fot. TVP SPORT HD)

Beenhakker wraca wspomnieniami: Stadion Śląski jest nasączony historią [WIDEO]

| Piłka nożna / Reprezentacja 
Najnowsze
Polki wygrywają ze Szwajcarią bez straty punktu!
Polki wygrywają ze Szwajcarią bez straty punktu!
| Tenis 
Magda Linette (fot. Getty)
Fatalny błąd Onany! Bramkarz United znów podarował gola rywalom [WIDEO]
Na głównym planie: Andre Onana (fot. Getty Images)
nowe
Fatalny błąd Onany! Bramkarz United znów podarował gola rywalom [WIDEO]
FOTO
Wojciech Papuga
Kiedy rewanż z Betisem? Sprawdź terminarz "Jagi" w Lidze Konferencji
Kiedy Jagiellonia Białystok gra w Lidze Konferencji 2024/25? Sprawdź terminarz!
Kiedy rewanż z Betisem? Sprawdź terminarz "Jagi" w Lidze Konferencji
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Jagiellonia bez szans. "La zabawa" w Sewilli [WIDEO]
Dusan Stojinović (fot. PAP/EPA)
pilne
Jagiellonia bez szans. "La zabawa" w Sewilli [WIDEO]
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
"Legia nas frustrowała. Kibice? Aż bolały uszy"
Levi Colwill (fot. Getty Images)
nowe
"Legia nas frustrowała. Kibice? Aż bolały uszy"
Bartosz Wieczorek
Bartosz Wieczorek
Listkiewicz o Beenhakkerze: Krzynówka porównał do Beckhama
Leo Benhakker i Michał Listkiewicz (fot. PAP)
tylko u nas
Listkiewicz o Beenhakkerze: Krzynówka porównał do Beckhama
Robert Błoński
Robert Błoński
Termalica goni lidera. Sprawdź tabelę Betclic 1 Ligi
Tabela Betclic 1 ligi 2024/25 [aktualizacja 9.04.2025]
Termalica goni lidera. Sprawdź tabelę Betclic 1 Ligi
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Do góry