W stulecie piłkarstwa polskiego, na PGE Narodowym imienia Trenera Tysiąclecia, czyli Kazimierza Górskiego biało-czerwoni poczęstowali nas wszystkich zakalcem. Lubiliśmy powtarzać, że Narodowy ma swoją magię, cieszyliśmy się z ponad siedmiu lat bez porażki u siebie w Warszawie. I jestem pewien, że miano to najważniejszy polski stadion zachowałby na dłużej, gdyby nie błędy Paulo Sousy.
Dosadne słowa prezesa PZPN! Nie krył niezadowolenia
Gdy podczas Euro 2020 Węgrzy grali bardzo dobry – do 84. minuty – mecz z Portugalią, remisowali z Francją i szczególnie (bo na wyjeździe) z Niemcami, martwiłem się o końcówkę eliminacji. Madziarzy byli świetnie zorganizowani z defensywie, grali dobrze mimo braku największej gwiazdy – Dominika Szoboszlaja. W Monachium nie zrazili się utratą gola na 1:1, błyskawicznie znów wyszli na prowadzenie. A my? Włoscy dziennikarze określili biało-czerwonych na Euro mianem rozklekotanego samochodu, za co odpowiadał przecież były trener Fiorentiny.
Od tego czasu sporo się jednak zmieniło, poniedziałkowi rywale spadli z klifu, w Budapeszcie głośno słychać było pomruki niezadowolenia, gdy obili ich Albańczycy. I oto, okazuje się, w Warszawie znowu pokazali swoją najlepszą stronę, wzmocnienie objęciem prowadzenia. Mimo braku czterech kluczowych piłkarzy, kręgosłupa zasłużenie zwyciężyli.
Puchacz, Milik i inni. Kto najbardziej zawiódł Sousę w eliminacjach?
Football Manager Sousa
Dlaczego tak się stało? Z powodu błędów Paulo Sousy. Jeśli owego szkieletu jesteś pozbawiony, musisz wypracować wariant alternatywny. Tymczasem Portugalczyk od początku pracy dla PZPN zachowuje się, jakby… grał w Football Managera. Nie jest to jak dotąd "top", który obiecywał zatrudniając go Zbigniew Boniek. Średnią punktów ma identyczną jak Franciszek Smuda, ale jest gorszy od Waldemara Fornalika, Adama Nawałki i Jerzego Brzęczka (sic!).
Zastanawiająco jest – czasami – od startu. Przed objęciem pracy ktoś np. naopowiadał Portugalczykowi bajek o tym, jak to trzeba skończyć z rolą lidera obrony Kamila Glika, bo jest stary i za wolny. Kwieciście tłumaczył to Sousa w naszym studio, w rozmowie z Jackiem Kurowskim. Mimo, że Jacek nie dowierzał, nowy opiekun kadry był bardzo przekonujący. Wystawił Michała Helika, efekty pamiętamy. Skasował po Budapeszcie, i to na dobre, zbierającego świetne noty w Rosji Sebastiana Szymańskiego z nieczytelnych powodów. Do tego paniczne wprowadzanie wówczas Glika po godzinie, zmiany ratujące wynik. Nie było wątpliwości, że skład Sousa dobrał źle. Za to bez zarzutu zareagował roszadami.
Mogliśmy wtedy rozumieć, że dopiero zaczyna pracę, poznaje zespół w boju, nigdy nie pracował w roli selekcjonera. Innej od codziennej pracy w klubie. Zlekceważył Sousa mecz ze Słowacją na starcie Euro? Przykładając ucho można się dowiedzieć, że sztab był pewien tego, że tamto nieszczęsne spotkanie wygramy i cała para przygotowań szła w mecze z Hiszpanami i Szwedami. Jak było, również dobrze jeszcze pamiętamy. Heroiczna gra z Hiszpanią zatarła wrażenie chaosu w turnieju. Ten schemat powtórzył się z Anglią. Bowiem o ile cel polegający na wsparciu Roberta Lewandowskiego Sousa osiągnął, o tyle gola Polsce strzeli każdy, z San Marino i Andorą włącznie.
Trener PRO… si o czas. Felieton Andrzeja Strejlaua
Stałe fragmenty cierpienia
Sześć z nich – goli wpuszczonych w 2021 roku – to stałe fragmenty, podstawa pracy selekcjonera. Nie mamy ich opracowanych? Nie wierzę. Za to mamy nieustanne roszady w składzie, kombinatorykę najwyższego stopnia. Mieliśmy pożegnanie Łukasza Fabiańskiego, bo Sousa oznajmił, że cokolwiek się nie zdarzy będzie bronił Szczęsny. Doceniając klasę sportową bramkarza Juve, ale i pamiętając kilka jego spotkań na wielkich turniejach zastanawiam się, czy było warto odsunąć Łukasza, na którego zawsze mogliśmy liczyć?
Wspomniany Helik znika po Budapeszcie, pojawia się na Wembley (!). Efektem rzut karny rywali. Przemysław Płacheta albo w ogóle nie gra w Norwich, albo pojawia się na chwilę, a w meczu z Węgrami wchodzi, i to z numerem… 9 na plecach. Tymoteusz Puchacz w Unionie Berlin nie pojawia się w ogóle w Bundeslidze i Sousa zdaje się tego nie dostrzegać, a im dalej od regularnej gry, tym z Puchaczem gorzej. I tak dalej.
Owszem, zremisowaliśmy w tym roku z Hiszpanami i Anglikami i chwała wspaniale zmobilizowanej drużynie (i Sousie!) za tamte mecze. Tak jednak, jak mistrzostwo wygrywa się spotkaniami z dołem tabeli, tak my nie wyżywimy się tymi remisami. Fakty są dla Sousy brutalne. Wygrał sześć meczów, ale tylko z Andorą, Albanią (bardzo szczęśliwie w Warszawie) i San Marino. Cokolwiek nie mówić, piłka nożna to gra na wynik. Tych nie ma.
Czekamy na baraże. Niestety w ciemno, bez znajomości innych wyników i tego, czy będziemy w nich rozstawieni, czy nie, Sousa znowu pokazał, że nie rozumie pewnych uwarunkowań. Jakich? Powtórzę się, że nie pracuje w klubie. Piłka reprezentacyjna jest prostsza taktycznie od klubowej, musi bazować na zgraniu, powielaniu kilku schematów i co do zasady czas powinien pracować na jej korzyść. Tymczasem po niemal roku pracy i piętnastu meczach mamy chaos i zmiany, zmiany, zmiany. Sousa pomylił się kolejny raz, uznając, że z Węgrami u siebie nie przegramy, co przecież może oznaczać utratę rozstawienia i konieczność gry w barażach z Włochami czy Portugalią.
Sousa na Titanicu. Mecze to nie śmieci – nie warto segregować
Bez Lewego nie ma magii Narodowego
Zapis pomeczowej konferencji był dla mnie kuriozalną lekturą. Po pierwsze, Sousa zatracił umiejętność przyznania się do błędów. Kazał wykartkować się w Andorze Krychowiakowi, jednocześnie nie zrobił tego Glik, który z Węgrami i tak nie zagrał. Dlaczego jednak roli lidera drugiej linii nie dostał Piotr Zieliński? Okazja była ku temu idealna.
Oczywiście, można zrozumieć, że nie wystąpił Robert Lewandowski, który czuł, że dochodzi do limitu i jego organizm potrzebuje chwili oddechu. Mógł go dostać w Andorze, a na galowo wystąpić u siebie. Kapitan kadry wierzył wczoraj w kolegów, bo przecież są Arkadiusz Milik, Krzysztof Piątek i Karol Świderski. Ostatni z nich gola strzelił, ale pozostaje żałować, że nie przyjechał Adam Buksa.
Nie mam pretensji do zawodników. Widziałem, że chcieli. Paulo Sousa uznał niestety, że w stulecie reprezentacji zrobi grę sprawdzającą dla sześciu czy siedmiu piłkarzy. Jego zdaniem "musimy ich rozwijać", "kiedyś muszą dostać szansę" i to niestety dla mnie znaczy, że przez rok nie zrozumiał rangi pracy selekcjonera. Tego meczu przegrać nie było wolno, także z przyczyn honorowych. Dziś mamy narastający problem, który sami sobie stworzyliśmy. Sousa wydaje mi się bardzo niejednoznaczny. I nie, nie uważam, że historie sprzed lat gdy jako trener Videotonu zakazał w szatni mówić po… węgiersku, jego awantury z tamtejszymi dziennikarzami, czy fakt, że nie mieszka w Polsce na stałe mają znaczenie. Oceniajmy li tylko za pracę z kadrą. I tu odczucia mam bardzo mieszane, po wczorajszym – negatywne.
Dobrze, że nie słychać o tym, by Sousa nie był akceptowany przez piłkarzy (co bywało w przeszłości problemem), w mediach też wypada elegancko. Wolałbym jednak, żeby zamiast równać z ziemią PKO Ekstraklasę i szkolenie w Polsce – z koniecznością zmian na lepsze w tym zakresie nikt nie dyskutuje – nie lekceważył Słowaków i Węgrów. Powtórzę, remisy z Hiszpanią i Anglią to miłe wspomnienie, ale trzynaście pozostałych występów pod wodzą Sousy stawia jego pracę pod znakiem zapytania. Rotacji jest za dużo, podobnie jak nieuzasadnionego poczucia wyższości nad teoretycznie słabszymi, którzy nas potem boleśnie ograli. Na szczęście to jest futbol i, niezależnie od losowania, szansa awansu na Mundial z baraży istnieje. Choć rozum mówi, że kto ogrywa tylko Andorę, Albanię i San Marino do Kataru nie ma prawa polecieć, serce wciąż ma nadzieję. I Roberta Lewandowskiego w ataku.