Reprezentantki Polski w short tracku w niecodziennym stylu wywalczyły awans sztafety na igrzyska w Pekinie. Chwilę przed wybuchem radości polały się łzy żalu i rozpaczy. Nie sposób nie znaleźć analogii do sytuacji sprzed dwunastu lat. W podobny sposób olimpijskie przepustki do Vancouver wywalczyły przecież panczenistki.
Po trzech pechowych weekendach polskie shorttrackistki miały świadomość, że tylko idealny splot przypadków lub kapitalna jazda w Dordrechcie może zapewnić im bilety do Pekinu. W piątkowych ćwierćfinałach pojechały "va bank". Spisały się świetnie. Po szarży Natalii Maliszewskiej na ostatnich okrążeniach nie tylko wyszarpały miejsce w "ósemce", ale wyrzuciły z niej główne konkurentki – Japonki.
Z racji, że w półfinałach znalazło się siedem czołowych ekip rankingu oraz Polska, łatwo było policzyć, że do olimpijskiego awansu potrzeba minimum siódmej pozycji. – Będę umierała, ale mam nadzieję, że z uśmiechem na twarzy – zapowiadała Natalia Maliszewska przed półfinałem. Ten bieg nie poszedł po myśli biało-czerwonych. Liderka upadła, podobnie jak kilka godzin wcześniej w półfinale indywidualnej rywalizacji na 500 metrów. – Potrzebuję pobyć sama – odpowiedziała na pytanie o sposób na rozładowanie sportowej złości, ostatnie zadane przed kamerą tego dnia.
Polkom pozostała jazda w finale B, o miejsca 5-8. Musiały znaleźć się w nim przed USA, Rosją lub Chinami. Od początku nic nie szło jednak po ich myśli. – Dramat rozpoczął się tuż po starcie. Znalazłam się na trzeciej pozycji, więc spełniłam swoje małe zadanie, ale przy wypchnięciu Natalii [Maliszewskiej - przyp. red.] doszło do kolizji. Od tej pory do końca biegu jechałam bez ważnej części płozy – opowiadała Kamila Stormowska.
Jedyną w teamie, która dostrzegła sytuację poza samą zawodniczką była trener Urszula Kamińska. Na lodzie Stormowska nie została w żaden sposób odciążona. – Robiłam co mogłam. Starałam się uspokoić i pomyśleć: "dobra, zmiana za zmianą, przecież nie raz jeździłam tak na treningach". Musiałam wyczuć, gdzie nie trzyma i naciskać tam, gdzie mam płozę. To nawet całkiem wychodziło, ale często musiałam podpierać się ręką czy stawać na dwóch nogach, żeby przejechać łuk. W rezultacie nie mogłam doprowadzić Natalii do miejsca, z którego mogłaby powalczyć o wyższe miejsce – wyjaśniała zawodniczka.
I nie były to jedyne kłopoty. W środkowej części toru już na początku upadła Gabriela Topolska. Nie wytrąciło to co prawda drużyny z rytmu, ale zmieniło planowany układ. – W tamtym momencie dziewczyny świetnie sobie poradziły. Szybko się skomunikowały i Natalia [Maliszewska] wypychała nie Gabrysię [Topolską], a Nicolę [Mazur] – tłumaczyła trener Kamińska.
Nerwowy bieg Polki zakończyły na czwartej pozycji, a na ich twarzach tuż za metą malował się wyraz smutku, żalu i rozpaczy – być może uczucia, że straciły coś, na co zasługiwały. Polały się łzy. Gdy przebierały się w strefie zmian, spokój w hali zmącił dźwięk oznaczający decyzję sędziowską. Arbitrzy orzekli dyskwalifikację Chinek.
W jednej sekundzie smutek zmienił się w radość i wzruszenie. – Płakałyśmy. Płakałyśmy i cieszyłyśmy się. Pati zgubiła nawet soczewkę – wypadła jej z oka, gdy płakała. To była ogromna radość – opowiadała później Natalia Maliszewska. – Na początku chciało mi się płakać, a później cieszyłam się, że ktoś dostał dyskwalifikację. Cieszyłam się z czyjegoś nieszczęścia, ale w tym momencie nie liczyło się nic innego poza naszą sztafetą i awansem – dodała Stormowska.
Polska sztafeta w tej dyscyplinie na igrzyskach wystartuje po raz pierwszy w historii. – Cieszę się, że short track rozwinął się w tym kierunku. Nie byłam gołosłowna. Z uporem dążyliśmy do tego, by doprowadzić sztafetę do tego punktu. Żeby zoptymalizować formę zawodników – podsumowywała trener Kamińska.
Ale... to już było. I skończyło się medalem!
Co prawda polska sztafeta w short tracku miała już swoje wielkie momenty – chociażby w 2013 roku, gdy pod wodzą trenera Johna Monroe sięgała po brąz mistrzostw Europy (wówczas w składzie: Natalia Maliszewska, Patrycja Maliszewska, Aida Bella, Paula Bzura). Później przyszły znacznie gorsze lata – moment rozbicia, nieciekawej atmosfery i często braku wspólnych treningów.
Potęga biało-czerwonej drużyny rodzi się na nowo, co budzi analogię do sytuacji panczenistek sprzed 12 lat. Wówczas na długim torze właśnie na konkurencję drużynową postawiła trener Ewa Białkowska. I stworzyła z Katarzyną Bachledą-Curuś, Katarzyną Woźniak, Luizą Złotkowską i Natalią Czerwonką coś, czego nikt się nie spodziewał.
Tuż przed awansem na igrzyska do Vancouver Polki też płakały na lodzie, będąc przekonanymi, że się nie zakwalifikowały. I, podobnie jak shorttrackistki, ostatecznie olimpijskie przepustki wywalczyły dzięki przeskoczeniu Chinek. Tylko nie przez dyskwalifikację.
Biało-czerwone walczyły z USA i Chinami w Salt Lake City o dwa miejsca. Decydowały najlepsze czasy sezonu, więc de facto liczył się jeden przejazd – ten na najszybszym torze świata. – Z tamtego weekendu pamiętam głównie przejętą Ewę Białkowską, próbującą nas jakoś zmobilizować na siłę – wspominała niegdyś w rozmowie z TVPSPORT.PL Bachleda-Curuś. Pani trener zdecydowała się na zmianę w składzie względem wcześniejszej części sezonu. Zaufała Czerwonce, wprowadzając ją w miejsce Woźniak.
Polki wystartowały w parze z Kazachstanem i zgodnie z przewidywaniami pewnie wygrały. Musiały jednak czekać na przejazd bezpośrednich rywalek, które znalazły się w jednej parze. Na metę pierwsze wjechały Amerykanki, które już wówczas mogły się cieszyć. Pozostawało pytanie: Polki czy Chinki? To było o tyle trudne do rozstrzygnięcia, że… w hali popsuła się tablica świetlna. Gdy wróciła do życia, Azjatki pojawiły się "oczko" wyżej.
Był to moment, w którym Złotkowska cisnęła bidonem o ziemię, a trener Białkowska rzuciła: "przegrałyście wszystko!". – Nagle mąż dzwoni z Polski. Z gratulacjami. I mówi, że jesteśmy na igrzyskach. Musiał mi to powtarzać, bo nic nie było słychać. Tutaj krzyk, dziewczyny płaczą. Sytuacja była dość nerwowa. Mówię mu, że u nas nie ma czasów, a on twierdzi, że już są. I że weszłyśmy. To był mały horror. Zabrakło mi w tamtym momencie takiego trenerskiego opanowania – przyznała trener Białkowska.
Dopiero po chwili tablica świetlna potwierdziła, że Polki były szybsze od Chinek o 0,12 sekundy. Na igrzyska weszły jako teoretycznie najsłabsze i dopiero kilka miesięcy później w Vancouver pokazały jak bardzo nie doszacowano ich potencjału.
Czy ze sztafetą w short tracku może być podobnie? Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że przesłanki ku temu są bardziej wyraźne niż przed dwunastoma laty. Biało-czerwone w ubiegłym sezonie zajęły przecież piąte miejsce w mistrzostwach świata, a w tym pokazywały, że potrafią być bardzo szybkie. Chociażby podczas Pucharu Świata w Debreczynie, gdzie mimo braku awansu zanotowały w ćwierćfinałach czwarty czas w stawce.
Polki mają wiele elementów do poprawy. Ale przy tym także potencjał na ponadprzeciętne wyniki. W Pekinie ich siłą będzie fakt, że nic nie muszą – a mogą naprawdę wiele. Polska już może być z nich dumna. A to jeszcze nie koniec.
Za godzinę jazda po igrzyska ���� Po marzenia �� pic.twitter.com/egviWiEcWP
— Dawid Brilowski (@BrilovD96) November 28, 2021
Następne