{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Skandynawscy złodzieje marzeń. Szwedzi już wielokrotnie pozbywali nas złudzeń
Mateusz Miga /
Nigdy nie patrzyliśmy na nich jak na Anglików, Włochów, Niemców czy Hiszpanów, ale to właśnie Szwedzi w ostatnich latach regularnie sprowadzali nas na ziemię. Lata dziewięćdziesiąte w polskiej piłce reprezentacyjnej toczyły się według szwedzkiego kalendarza. Gdy już wydawało się nam, że coś znaczymy, przyjeżdżali Skandynawowie i walili nas maczugą w łeb.
SZWED OSTRZEGA. "ZAGRAMY NA WIĘKSZYM LUZIE"
Czytaj też:

El. MŚ 2022. Polska – Szwecja. Obrona dużym znakiem zapytania. Spora niepewność u naszych rywali
Dla osób urodzonych w latach osiemdziesiątych reprezentacja Szwecji była niczym wielki (nietypowy, bo żółty ) znak "STOP". Ale wtedy myśmy jeszcze tego nie wiedzieli. Nie wiedzieli tego Wojciech Łazarek, nie wiedzieli tego Andrzej Strejlau, ani Janusz Wójcik, nie wiedział też, a przecież mógł już się domyślać, Paweł Janas.
Bramka jak symbol
Kwalifikacje do mistrzostw Europy 2000. Zaczynamy świetnie. Drużyna Wójcika wygrywa z Bułgarią na wyjeździe (i to już był szok), potem gładko – co wówczas wcale nie było normą – pokonuje Luksemburg. Po dwóch kolejkach mamy na koncie sześć punktów, sześć zdobytych bramek, zero straconych i zajmujemy pierwsze miejsce w tabeli grupy numer pięć. Oczywiście, realista zaznaczyłby, że mecze ze Szwecją i Anglią dopiero przed nami. Pesymista dodałby, że Szwecja wyjątkowo mocna, bo w pierwszej kolejce ograła Wyspiarzy. Ale wtedy, na przełomie wieków, trzeba było cieszyć się z takich małych sukcesów jak prowadzenie w tabeli po dwóch kolejkach, bo...
...Bo potem przychodziły trudniejsze mecze i było po wszystkim. W trzeciej kolejce przegraliśmy na Wembley, ale przecież wygranej tam nikt nie oczekiwał. Na ziemię sprowadzono nas cztery dni później na Stadionie Śląskim i oczywiście zrobili to Szwedzi. Reprezentanci Trzech Koron wygrali 1:0 po bramce – symbolu. Symbolu tamtej, jakże dla nas nędznej piłkarskiej epoki.
Pod koniec pierwszej połowy piłkę w okolicy środka boiska stracił kapitan, Jerzy Brzęczek. Natychmiast ruszył w pogoń za Fredrikiem Ljungbergiem, ale nie był w stanie go zatrzymać. To Szwed biegł z piłką, a jednak dystans ciągle się zwiększał. Jerzy Brzęczek w trakcie kariery wielokrotne słyszał, że jest zbyt wolny, by grać wyższym poziomie. Nie wiem, czy dowierzał czy nie. Tego dnia życie nie pozostawiło mu złudzeń. Nie był w stanie dogonić Szweda, ani choćby go sfaulować. Szwedzi postawili przed Brzęczkiem lustro i powiedzieli: "Patrz".
Za dużo "nafty"
Bramka – symbol. Dlaczego? Otóż dlatego, że w tamtych czasach nawet liderzy naszej kadry mieli bardzo poważne ograniczenia. Jeśli brylowali zagranicą to w ligach pokroju austriackiej Bundesligi. Jeśli szli wyżej – zazwyczaj przepadali. Nikomu nie przeszkadzało wówczas, że na kadrę przyjeżdża zawodnik, który w klubie miesiącami przesiaduje na ławce.
Ta bramka była więc symbolem nieudolności naszych liderów. Ale nie tylko. Ljungberg biegł z piłką przez pół boiska, a jedynym piłkarzem, który próbował go zatrzymać był Brzęczek. Reprezentacja Polski była w tych czasach zespołem tylko wtedy, gdy trafiła słabszego rywala. W starciu z silniejszymi, gdy sposobem trzeba było zakamuflować braki kolegów, drużyna znikała z pola widzenia. A czasem można było odnieść wrażenie, że tak jest łatwiej, bo przecież taka bramka musi iść na konto Brzęczka, a inni mogą umyć ręce. Stało się? No trudno, przynajmniej mamy winnego.
Nasi piłkarze cieszyli się wtedy z małych rzeczy. Po porażce na Wembley (hattrick Paula Scholesa) Jacek Zieliński podkreślał, że obrońcy (czyli on i jego koledzy z defensywy) napastników zatrzymali, ale nikt nie krył środkowych pomocników. Piotr Świerczewski owszem przyznał, że raz czy dwa stracił piłkę, za to z zadania pokrycia Steve’a McManamana wywiązał się bez zarzutu. Adam Matysek podkreślał, że przy żadnej bramce nie popełnił błędu. I tak dalej... Nikt nic nie zawalił tylko drużyna, z niewiadomego powodu, przegrała.
Jaka była polska piłka lat dziewięćdziesiątych? Najlepiej w 1995 roku podsumował to Marek Jóźwiak w rozmowie z Pawłem Zarzecznym pracującym wówczas w "Piłce Nożnej". Padło pytanie o atmosferę panującą na zgrupowaniach reprezentacji. – Między chłopakami świetna, chociaż chyba za dużo "nafty" idzie – przyznał z rozbrajającą, chyba niekontrolowaną, szczerością. O jaką "naftę" chodziło? Nam, wychowanym na tamtej kadrze nikomu tłumaczyć nie trzeba. Dziś Matthew Cash mówi, że jeśli wywalczymy awans, w końcu spróbuje polskiej wódki. Dziś znałby jej smak już po pierwszym zgrupowaniu. Aż do... Aż za dobrze.
Czytaj też:
Piotr Świerczewski: reprezentacja Polski powinna być jak Francja. Mamy do tego wykonawców
Lekcja za lekcją
Przykro było być wtedy kibicem reprezentacji Polski. Jako młody chłopak nie pamiętałem biało-czerwonych triumfów na mistrzostwach świata, ale w naszym środowisku piłkarskim wciąż wielu żyło czasami dawnej chwały. Janusz Wójcik przed meczem ze Szwecją mówił, że nie wyobraża sobie, by można było przegrać z nimi u siebie, przy pełnych trybunach. No to musiał pobudzić swoją wyobraźnię, bo tak się stało, a potem tygodniami przekonywano, że gdyby Tomasz Wałdoch wykorzystał naszą najlepszą okazję w tym meczu, życie potoczyłoby się inaczej. Oczywiście, że byłoby inaczej, bo przez chwilę prowadzilibyśmy 1:0, ale to nie oznacza automatycznej wygranej.
Szwedzi jeszcze trzykrotnie sprowadzali nas na ziemię. Kwalifikacje do Euro 2004 rozpoczęliśmy fatalnie, bo choć najpierw udało się ograć San Marino to potem przegraliśmy w Warszawie z Łotwą. Stanowisko selekcjonera opuścił po tym meczu Zbigniew Boniek, a zastąpił go Paweł Janas. Nowy selekcjoner zaczął od remisu z Węgrami, ale potem była efektowna wygrana nad San Marino i już można było mieć nadzieje, że oto nadchodzi lepsze, gdy jednak pojechaliśmy do Sztokholmu, by dostać 0:3.
We wrześniu zemściliśmy się na Łotyszach, wygraliśmy w Rydze 2:0, znów odżyły szanse na awans i znów – opadła szwedzka maczuga. 0:2 na Śląskim. Obie bramki straciliśmy jeszcze przed przerwą, a w drugiej połowie z boiska wyleciał Tomasz Hajto. Niby szanse na awans wciąż były, ale w ostatniej kolejce musieliśmy pokonać Węgrów i liczyć na Szwedów w starciu z Łotwą. My Madziarów pokonaliśmy, ale Szwedzi – w swoim stylu – pokazali nam miejsce w szyku. Mieli już awans w kieszeni, Łotwa wygrała i sensacyjnie pojechała na mistrzostwa Europy. A my wciąż czekaliśmy...
Minęło kilkanaście lat i niektórzy mogli zapomnieć, że Szwedzi lubią nas pozbawiać złudzeń. Oni jednak są pamiętliwi. Podczas Euro 2020 po raz kolejny wywiązali się ze swojej roli znakomicie.
Czytaj też:
El. MŚ 2022. Kamil Glik: jeśli po mundialu reprezentacja będzie mnie potrzebować, nadal będę grać
Cierpliwość kontra poszukiwania
Umówmy się, w latach dziewięćdziesiątych nie tylko Szwedzi wybijali nam z głowy marzenia o międzynarodowych sukcesach. Ale oni, jak nikt inny, robili to z taką regularnością, z taką bezwzględnością aż robiło się słabo. To bolało... Przed starciem z Anglikami możesz zakładać, że się nie uda. Ale przed meczami ze Szwecją zawsze panowało dziwne przekonanie, że to drużyna w naszym zasięgu. Tak niby było na papierze. A potem wychodziliśmy na boisko i widzieliśmy starcie dwóch światów. Dwóch systemów walutowych. Szwedzi przywozili sprawnie działającą drużynę. Grającą ciągle tak samo! Nasze pospolite ruszenie wybiegało radośnie na murawę, a tam słychać już było odgłosy miarowo poruszających się tłoków. Oto stała tam maszyna gotowa do pracy. I zaraz rozpoczynało się walcowanie.
Te porażki bolały najbardziej. Gdy przegrywaliśmy z potęgami – każdy był w stanie to przełknąć. Wpadki z outsiderami wywoływały tylko pusty śmiech, bo wtedy nie pozostawało już nic innego. Po przegranych ze Szwedami najdłużej trwało dochodzenie do siebie, bo to były mecze, które miały nam wskazać miejsce w międzynarodowej piłce.
Wróćmy jeszcze na chwilę do porażki 1999, zafundowanej nam po akcji Ljungberga. Selekcjonerem Szwedów był wtedy Tommy Soederberg. Co się działo potem? Soederberg pracował z kadrą do roku 2004, od 2000 wspólnie z Larsem Lagerbackiem. W 2004 Lagerback rozpoczął samodzielną pracę i pozostał na stanowisku do 2009. Taka trenerska sztafeta zapewniająca absolutną ciągłość trwała przez prawie dziesięć lat. Dobiegła końca w 2009, gdy kadrę objął Erik Hamren, a po siedmiu latach zmienił go Janne Andersson, który pozostaje na stanowisku do dziś. Od 1998 do dziś z reprezentacją Szwecji pracowało czterech selekcjonerów. Czterech.
Czytaj też:
Reprezentacja Polski. System z trójką obrońców nie pasuje do obecnego kształtu polskiej kadry
W lidze też inaczej
A Polaków? Po Wójciku przyszedł Jerzy Engel, potem na chwilę wpadł Boniek, później był Janas, Leo Beenhakker, chwilowo Stefan Majewski, Franciszek Smuda, Waldemar Fornalik, Adam Nawałka, Jerzy Brzęczek, Paulo Sousa i wreszcie Czesław Michiewicz. Dwunastu selekcjonerów! W tym dwóch obcokrajowców. Szwedzi przyjeżdżali do Polski raz na kilka lat i ciągle przywozili te same twarze. A za każdym razem witał ich ktoś inny.
Szwedzi od 1999 roku trzykrotnie pojechali na mistrzostwa świata (a niedługo wcześniej, bo w 1994 byli trzeci na świecie!). Za każdym razem wyszli z grupy, a w 2018 dotarli do ćwierćfinału. Od roku 2000 byli na każdych mistrzostwach Europy. Każdych. My na mistrzostwa świata też pojechaliśmy trzy razy, ale byliśmy tylko tłem. Na mistrzostwach Europy byliśmy czterokrotnie, ale tylko raz wyszliśmy z grupy. Szwedzi – dwukrotnie. Ten ich drugi awans (na Euro 2020) pamiętamy bardzo dobrze. My przez te lata doczekaliśmy się Roberta Lewandowskiego. Oni udoskonalali swoją drużynę, świetnie radząc sobie ze zmianą pokoleniową. I to oni ciągle byli górą, potrafiąc zniwelować nawet taki nasz atut, w postaci "Lewego".
Zmienialiśmy nie tylko selekcjonerów, ale też format rozgrywek ligowych. Ile tych systemów było? Pod koniec XX wieku w idze mieliśmy szesnaście drużyn w jednej grupie. W sezonie 2001/02 drużyny zostały podzielone na dwie grupy, ale ten pomysł przetrwał tylko rok. Następnie liga została zmniejszona do czternastu zespołów, by po kilku sezonach wrócić do formatu 16-drużynowego. Potem ligę znów zaczęto szatkować. Była grupa mistrzowska i grupa spadkowa, a punkty dzielone przez dwa. W roku 2017 grupy pozostały, ale zrezygnowano z dzielenia punktów. W sezonie 2020/21 zrezygnowano z fazy finałowej. I wreszcie przed tym sezonem powiększono ligę do 18 drużyn. Siedem zmian, o ile dobrze liczę. A Szwedzi? A Szwedzi dokonali tylko jednej modyfikacji. Przed sezonem 2008 zwiększyli ligę z czternastu do szesnastu zespołów. I tyle. Oj, nie potrafią się bawić.
Teraz (wreszcie) Polska?
We wtorek wieczorem Szwedzi znów będą chcieli zagrać swoją ulubioną rolę. Czy po raz kolejny sprowadzą nas na ziemię, tym razem odbierając awans do mistrzostw świata? O tym przekonamy się we wtorkowy wieczór.
Mecz Polska – Szwecja rozpocznie się we wtorek 29 marca o godzinie 20:45. Już o 18:30 początek studia w TVP Sport. Z kolei o 20:30 będziemy także na antenie TVP 1. Wszystko oczywiście również na stronie TVPSPORT.PL, w aplikacji mobilnej, a także Smart TV. Spotkanie skomentują Jacek Laskowski i Marcin Żewłakow.