| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa
Zaczynał w Słupsku, wiele lat spędził w Szczecinie, a z krakowską Wisłą zdobył trzy mistrzostwa Polski. Maciej Stolarczyk w rozmowie z dziennikarzem TVPSPORT.PL opowiada o roli trenera, swoich przyzwyczajeniach, kolei transsyberyjskiej i zaletach gry z młodzieżowcem.
Robert Bońkowski, TVPSPORT.PL: – Na powitalnej konferencji zażartował pan, że ma kajdanki, aby przypiąć się do fotela trenera. Na jak najdłużej. W naszej lidze tak to nie działa...
Maciej Stolarczyk, trener Jagiellonii Białystok: – W poprzednim sezonie medale i trofea zdobywali trenerzy z najdłuższym stażem. Maciej Skorża znał już Lecha Poznań. Trenerzy, którzy pracują dłużej w klubach, bronią się wynikami. Trzeba podkreślić, że ci szkoleniowcy nie zawsze wygrywali, mieli też słabsze momenty, ale wtedy ważna jest cierpliwość władz.
– Trenerzy w wielu klubach muszą się wykazać, by zostać dłużej.
– Przykłady Rakowa, Pogoni czy Piasta najbardziej to uwypuklają. Często patrzy się na szkoleniowca tylko oczami kibica, pod presją mediów, a szersze spojrzenie, czyli warsztat trenera i jego filozofia, to powinno być kluczowe przy ocenie pracy szkoleniowców. Można się sugerować wyłącznie wynikami, ale tak się daleko nie zajedzie.
– Ma pan za sobą szkolenia medialne?
– Nie, a dlaczego?
– Na konferencji po meczu z Piastem wszedł pan do sali konferencyjnej. Było nas około dwudziestu. Do każdego z osobna pan podszedł, podał rękę, przywitał się. Dobrze to zostało odebrane...
– A to się cieszę. Po prostu chciałem się przywitać. Ale po porażce z Widzewem już tego nie zrobiłem.
– Przed meczem Jagiellonii z Widzewem była inna atmosfera w Białymstoku. Znany rywal, dobra pogoda, zwycięstwo z Piastem, padł rekord sprzedaży karnetów.
– Tylko wyniku zabrakło. Jestem bardzo rozczarowany tą porażką, bo przy takim wsparciu kibiców powinniśmy mecz zamknąć już w pierwszej połowie.
– Mogło być nawet do przerwy 3:1.
– Żal mi tego, bo przy tylu kibicach nie zdobyliśmy punktów. Naprawdę uważam, że był to nasz niezły mecz. Sporo stworzonych sytuacji, więc nie było tak, że byliśmy tłem dla Widzewa. Bynajmniej. My nie zejdziemy z tej ścieżki, będziemy trzymać się tego, chcemy grać ofensywnie, a nad skutecznością pracujemy.
– Urodził się pan 15 stycznia, więc pod znakiem Koziorożca. Taki ktoś żyje ponoć zgodnie z planem, trzyma się reguł, źle znosi wszelkie zmiany. Zgadza się?
– Nie do końca. Zmiany w życiu gwarantują rozwój. Zwłaszcza w zawodowym sporcie.
– A w życiu?
– Mam wciąż tę samą żonę i dwóch dorosłych synów, więc też niekoniecznie, ale nie mam problemu ze zmianami środowiska. Bardzo dobrze wspominam ostatnie tygodnie w Białymstoku. Dużo tu życzliwych. Poznaję miasto…
– Kluby nocne też?
– Nie, w moim wieku jedyny klub, który mogę odwiedzać, to ten emerytów, w którym potańcówki są do dwudziestej.
– Koziorożec trzyma się reguł. To co z tą codzienną rutyną?
– Mam kilka zajęć, które powtarzam codziennie. Uprawiam jogę, uczę się angielskiego.
– Ooo. A jak długo uprawia pan jogę?
– Kilka lat.
– W czym to pomaga?
– To praca nad oddechem. Pomaga mi też zapanować nad emocjami. Jest też dla mnie czasem refleksji.
– A wraca pan myślami do dzieciństwa?
– W Słupsku, kiedy zacząłem uczestniczyć w podwórkowym życiu piłkarskim, to mówiło się głównie o Młynarczyku i Bońku. Każdy wtedy chciał być piłkarzem Widzewa. Mnie się to nawet udało.
– Udało się też współpracować z trenerem Młynarczykiem.
– Historia zatoczyła koło. Miło jest pracować z kimś, kogo podziwiało się w młodości. Trener Młynarczyk przypominał mi mojego tatę. Miał zawsze bardzo trafne spostrzeżenia. Chciałem też zagrać w reprezentacji, zdobyć mistrzostwo Polski. To się udało. Złoty medal mam jednak tylko jako piłkarz. Chciałbym dołożyć drugi, będąc teraz trenerem.
– Jak było w domu rodzinnym. Zamożnie?
– Moja mama pracowała w stacji krwiodawstwa, a tata był zdunem.
– Postawić dobry, kaflowy piec to wyzwanie!
– To ciężka praca. Z reguły w okresie jesienno-zimowym. Gdy trzeba było już grzać mieszkanie, to tata miał najwięcej pracy. Byliśmy czteroosobową rodziną robotniczą. Mam jeszcze starszą siostrę… Tata wspierał moją przygodę z piłką, a zmarł gdy kończyłem już karierę. A mama często mówiła, żebym zajął się nauką, bo piłka to tylko rozrywka.
– Na początku była Pogoń.
– Gdy minął wiek juniora w Gryfie Słupsk, to tam trafiłem. Miałem takie momenty, że nie wiedziałem, jak potoczy się kariera i czy w ogóle warto. Trafiłem co prawda do pierwszego składu, ale zaczęliśmy przegrywać, później odsunięto mnie od drużyny i dochodziły pogłoski, że Pogoń chce mnie oddać do innego klubu. Na szczęście przyszedł trener Różański, zmienił mi pozycję i wróciłem do pierwszego składu. Przez kontuzję kolegi. A drugi moment przełomowy kariery to było zerwanie więzadeł krzyżowych, groźne w tak młodym wieku.
– W tamtych czasach taka kontuzja kończyła kariery.
– Operował mnie doktor Moszkowicz. To był lekarz reprezentacji. Miałem tę operację w Piekarach Śląskich. Bardzo długo się rehabilitowałem, bo około dwudziestu miesięcy. To był mój najdłuższy rozbrat z piłką.
– A tata nie chciał, by dziedziczył pan fach?
– Nie, raczej nie ciągnęło mnie do takich robót. To zbyt trudna sztuka. Tata był na każdym meczu, a w domu są jeszcze gdzieś wycinki z gazet o meczach Pogoni, w których brałem udział.
– Jest pan może honorowym krwiodawcą?
– Nie, ale chętnie oddaję krew, gdy organizowane są takie zbiórki.
– A najlepsze wspomnienie?
– Na spotkaniach rodzinnych wspominam letnie kolonie w czasach komunizmu. Miałem okazję jechać koleją transsyberyjską. Przez kilka dni. Czasy były trudne. W Polsce wielu rzeczy brakowało, więc co zrobiłem? Przywiozłem rodzinie dużą puszkę chałwy i w plecaku dwa arbuzy. Co więcej? Mój chrzestny rozwoził wtedy chleb po piekarniach. Często mnie zabierał ze sobą. Zapach i smak jeszcze gorącej bułki do dziś kojarzy mi się z dzieciństwem.
– Później pewnie zabrakło dla kogoś bułki. A jak bywało w szkole?
– Trudno powiedzieć, że byłem prymusem. W szkole sportowej prawie wyrzucono mnie z klasy. Wszystko przez to, że trafiałem do szkoły, ale niekoniecznie do sali lekcyjnej. Na korytarzu grałem sobie w tenisa stołowego. Było tak przez miesiąc. Wszystko się wydało. Miałem awanturę w domu.
– Dlaczego grał pan tylko w polskich klubach?
– Nie było innych ofert. Takie czasy, że nie miałem menedżera. Zapytania innych klubów nie docierały więc do mnie od razu. Dopiero później dowiedziałem się, że m.in. Pogoń miała ofertę z Izraela, ale klub nie chciał mnie sprzedać. Dziś żałuję, że nie naciskałem pracodawców, by trafić na Zachód.
– Czy w środowisku zawód trenera jest wystarczająco szanowany?
– Jest tak, że przy dobrym wyniku drużyny pomija się pracę trenera, a skupia na grze piłkarzy, asystach i zdobytych bramkach. Z kolei po porażce wszystko zrzucane jest na szkoleniowców. Taka to profesja. Nie dyskutuję z tym. Jeśli przychodzą gorsze wyniki drużyny, to musi być ofiara. Czasami kluby biorą to na siebie, albo winni są najczęściej trenerzy. Najważniejsze, by ludzie z klubu dostrzegli, że to, co robi trener, ma sens.
–To jakim jest pan trenerem dla piłkarzy?
– Ważne są emocje…
– Dużo pan rozmawia z zawodnikami?
– Staram się często rozmawiać. Nasz zespół liczy wielu piłkarzy. Rozmawiamy nie tylko na treningach. Mamy inne kanały komunikacji. Z zawodnikami rozmawiają też moi współpracownicy.
– Monitoring miejski na usługach?
– Białystok jest takim miastem, że trudno w nim, by cokolwiek się ukryło. Moi piłkarze wiedzą, że jest czas na zabawę, ale ważniejsze są teraz godziny na ciężką pracę. Trwa sezon, więc wymagam skupienia. Trochę żartując, mam już rozbudowaną siatkę kontaktów w mieście. A jeśli są jakieś uroczystości rodzinne piłkarzy, to wiem o nich.
– Jest pan więc trenerem, a jednocześnie partnerem?
– W tym fachu trzeba być wyważonym. Z zespołem ustaliliśmy sobie na początku reguły. Tego wymaga współpraca. Jeśli ja i oni będą ich przestrzegać, to poradzimy sobie ze wszystkim. Ważne jest, by zawodnicy wiedzieli, kto przewodzi grupie. Są kwestie, które nie podlegają dyskusji oraz te, o których rozmawiamy.
– Pana największa zaleta to...
– Staram się tak prowadzić zespół, by zawodnicy wiedzieli, czego od nich wymagam. Druga rzecz, to jednak zarządzanie grupą. Liczę na to, że zespół dostrzega, że mogę zrobić dla nich wiele, byle tylko drużyna dobrze grała. A relacje międzyludzkie są dla mnie bardzo istotne.
– Łatwo się pan denerwuje?
– Zwłaszcza przy zbyt długich wywiadach!
– Zaczęliśmy dopiero drugą połowę rozmowy… Dobrze, to zmieniam wątek. Przykro było panu, gdy Wisła spadała?
– Bardzo. Mam sentyment do tego klubu. Gdy prowadziłem ten zespół, to nawet na początku dobrze nam szło. Potem odeszli piłkarze i trochę się posypało.
– Gdzie popełniono błędy?
– Jestem częścią wiślackiej rodziny, ale nie jestem wyrocznią. Są zapewne przyczyny spadku, ale to do władz klubu należy, by je poznać i wyeliminować.
– A zdążył pan już przemyśleć brak awansu z kadrą młodzieżową Polski? Przecież tak szybko zgłosiła się po pana Jagiellonia...
– Po każdym zgrupowaniu był czas na analizę. Przede wszystkim zabrakło nam regularności. Jeśli traci się punkty z Węgrami i Izraelem, to niestety awans jest nierealny.
– Po eliminacjach zadzwonił prezes Pertkiewicz z ofertą i bez zastanowienia przyjął pan tę propozycję?
– Rzeczywiście. Był szybki kontakt i szybko podjęta decyzja.
– A co pana przekonało do Jagiellonii?
– Wizja prowadzenia tego klubu we współpracy z prezesem Pertkiewiczem i dyrektorem Masłowskim. Do tego miejsce. Powtórzę się, ale Białystok bardzo mi się podoba. Lubiłem tu zawsze spędzać czas.
– Długo pan przekonywał zarządzających do swojej wizji?
– Nakreśliłem plan. Klub przedstawił swoją wizję i to, jak będzie zespół budowany. Nasze pomysły były spójne. Prowadzona przeze mnie Jagiellonia to połączenie doświadczenia z młodością. Mam kilku piłkarzy, którzy mogą grać w Centralnej Lidze Juniorów i w naszym składzie. To około 30 procent składu. Ci chłopcy mają od kogo uczyć się w tej drużynie.
– A czy ten przepis o obowiązkowym młodzieżowcu jest potrzebny?
– Według mnie jest potrzebny. Jestem pewnie w trenerskiej mniejszości, ale postaram się wytłumaczyć. Wielką korzyścią jest to, że wychowujemy przyszłe pokolenia piłkarzy. To korzyść dla każdej reprezentacji. A przecież kluby też zarabiają na tych młodzieżowcach. Oczywiście są też minusy. Choćby wygórowane kontrakty dla nich, a wszystko przez duży popyt.
Mamy zbyt mało pieniędzy, żeby ściągać dobrych piłkarzy z zagranicy. Dlatego powinniśmy stawiać na swoich, promować ich i potem na nich zarabiać. Niestety, niektóre kluby, gdyby nie było takiego przepisu, szłyby na skróty. Trzeba było taką regulację wprowadzić. Przepis ma też inne konsekwencje. Jeśli musimy mieć młodzieżowca w pierwszym składzie, to trzeba go wyszkolić, więc kłania się temat szkółek piłkarskich.
– To jak Jagiellonia zakończy sezon?
– Nie pokuszę się o konkretną odpowiedź. Chcemy robić postępy. Na razie stopniowo. To może banalne, ale nikt nas nie stawia w roli faworyta rozgrywek. Na razie jesteśmy mieszanką młodości i doświadczenia. Mam nadzieję, że ta mieszanka kiedyś wybuchnie i zagwarantuje sukces. Chcemy dać impuls, energię zespołowi i zachęcić kibiców do przychodzenia na mecze Jagiellonii.
Rozmawiał Robert Bońkowski