| Czytelnia VIP

Zapomniane życiorysy – Tadeusz Pawłowski. Ukształtowany przez wrocławskie podwórka

Tadeusz Pawłowski
Tadeusz Pawłowski (fot. PAP/Adam Hawałej)
Sebastian Piątkowski

W historii Śląska jest postacią wyjątkową. Ośmioletni pobyt w klubie i zdobycie 63 bramek w lidze upoważnia go do miana legendy. W życiu prywatnym promieniuje uśmiechem i życzliwością, trochę na przekór losowi.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Zapomniane życiorysy. W rubryce zawód – żongler!

Czytaj też

(fot. PAP/Paweł Dajnowicz)

Zapomniane życiorysy. W rubryce zawód – żongler!

Sebastian Piątkowski, TVP Sport: - Kolejny natręt …
Tadeusz Pawłowski: - Nie podchodzę do tego w ten sposób, choć cykl "Zapomniane życiorysy" kojarzy mi się dziwnie. Nie odmawiam wywiadów, ale nie czuję się zapomniany. Co więcej, we Wrocławiu jestem rozpoznawalny, a nawet tej popularności jest za dużo…

- Ma pan dużo racji. A kiedy to wszystko się zaczęło i czy młody Tadek marzył o występach w Śląsku?
- Wszystko zaczęło się od wrocławskiego podwórka. W sąsiedztwie dwóch ostatnich bloków, w pobliżu ulicy Oporowskiej, a dokładnie na Kruczej. Codziennie spotykaliśmy się tam z kolegami, rozgrywając zacięte mecze na małe bramki. Czasem za bramki robiły też kubły na śmieci. Potem podjęliśmy treningi w Pafawagu. Już wtedy czułem się w pełni ukształtowanym piłkarzem. Pewnie dlatego, że podstawy techniki opanowałem na podwórku.

- To chyba najlepszy uniwersytet dla młodych.
- Dokładnie, podwórko kształtowało nie tylko umiejętności, ale i charakter. Często pytany jestem o nazwiska trenerów, którym zawdzięczam najwięcej. Odpowiadam niezmiennie – ulica i podwórko to najlepsi trenerzy.

- Wspomniany Pafawag to silny ośrodek piłki nożnej kobiet w latach osiemdziesiątych.
- Pamiętam, byłem nawet na kilku meczach.

- Ale na terenie po dawnym stadionie stoi teraz osiedle mieszkaniowe…
- I jest to bardzo przykre, bo na dawnej ulicy Przodowników Pracy talentów nie brakowało. Praca w grupach trampkarzy lub zespołach juniorskich przebiegała wzorowo, podobnie jak w Gwardii Wrocław.

- Z Janem Tomaszewskim.
- Zgadza się, a co warte odnotowania zdarzało się, że w meczach juniorów Tomek występował w polu. Podobnych przykładów mogę podać więcej, no bo przecież Leszek Ćmikiewicz wywodzi się z Lotnika Wrocław, podobnie jak nieodżałowany Zdzisiu Kostrzewa. Na dobrym poziomie szkolono także w Parasolu oraz Włókniarzu. Pafawag przegrał z deweloperami, co jest znakiem naszych czasów. Szkoda, że tak się to potoczyło, bo dzisiejsze akademie nie gwarantują już tak wysokiego poziomu szkolenia. Odżywają we mnie co jakiś czas wspomnienia, bo drogę od Kruczej do klubu Pafawag pokonywaliśmy raptem w 15 minut. A ile frajdy mieliśmy wchodząc przez płot na boisko Śląska! Ale należało być czujnym i rozglądać się na boki, bo w każdej chwili mógł pojawić się gospodarz.

- Z wielkim sentymentem mówi pan o Wrocławiu…
- Bo przeżyłem tam piękne chwile, a ulica Krucza na zawsze pozostanie w mej pamięci. To wyjątkowe wspomnienia. Spędziłem w Śląsku aż osiem lat, a był jeszcze przystanek w wałbrzyskim Zagłębiu.

- Dziś zapomnianym, a w latach siedemdziesiątych znanym, ekstraklasowym klubie.
- To prawda. Grało mi się tam bardzo dobrze, zdążyłem strzelić 15 goli, a na dodatek ukończyłem Technikum Górnicze. Kontynuacja nauki była warunkiem, jaki postawili rodzice. Opuściłem dom w wieku zaledwie 17 lat, więc edukacja stanowiła warunek konieczny zgody na piłkę.
Po upływie kolejnych trzech lat pojawiła się możliwość powrotu do Wrocławia. Musze jednak zaznaczyć, że transfer do Śląska stał pod sporym znakiem zapytania.

- Dlaczego?
- Odchodziłem wprawdzie z Zagłębia jako w pełni ukształtowany prawoskrzydłowy, ale na tej akurat pozycji brylował Janusz Sybis.

- Już rozumiem.
- Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, bowiem zainteresowanie mną wyraziły jeszcze Górnik Zabrze i ŁKS Łódź. Żeby tylko! W Zabrzu dostałem już mieszkanie, spotkałem się nawet z Janem Szlachtą.

- Późniejszym ministrem górnictwa.
- Tak. Dość szybko doszliśmy do porozumienia, ale do operacji włączył się Śląsk. Zawieszono mnie na dwa lata, a jak pan wie, były to czasy, gdy nie było jeszcze prawa Bosmana. Przez całą karierę grało się w jednym klubie, a jeśli działacze nie wyrażali zgody na zmianę otoczenia, to należało zapomnieć o przeprowadzce.

Zapomniane życiorysy. W rubryce zawód – żongler!

Czytaj też

(fot. PAP/Paweł Dajnowicz)

Zapomniane życiorysy. W rubryce zawód – żongler!

Za plecami Mchitarjana. Armenia – kraj szachów, granatów i marzeń

Czytaj też

Reportaż o piłce nożnej w Armenii

Za plecami Mchitarjana. Armenia – kraj szachów, granatów i marzeń

- A co z ŁKS-em?
- W Łodzi też dali mi mieszkanie, a w jej realia wprowadzał mnie Jan Tomaszewski. Trenerem-koordynatorem był tam Kazimierz Górski, pomagający Pawłowi Kowalskiemu.
Wyglądało, że jesteśmy na jak najlepszej drodze do porozumienia, ale ponownie do akcji wkroczył Śląsk. Tym razem z konkretną propozycją. Do Łodzi pofatygowali się pułkownik Trocha z działaczem klubu, panem Dudkiem. Obaj kategorycznie stwierdzili, że na grę w ŁKS-ie nie mam najmniejszych szans, pokazali odpowiednie dokumenty, a w pewnej chwili…wyjęli spod stołu teczkę pełną pieniędzy! Wszystko po to, by przekonać mnie do gry w Śląsku. Pojawiło się jeszcze zainteresowanie ze strony Gwardii Warszawa, ale wszystko zostało uzgodnione ze Śląskiem. Wkrótce żona udała się do Wrocławia, otrzymaliśmy mieszkanie na Placu Grunwaldzkim, a po dwóch tygodniach pojawiłem się w stolicy Dolnego Śląska.

- Z przygodami, ale się udało.
- Najważniejsze, że mogłem wreszcie grać. Wojaże po klubach skutkowałyby półrocznym zawieszeniem, a przecież nie mogłem sobie pozwolić na marnotrawienie czasu.
Zadebiutowałem 27 października 1974, w wyjazdowym meczu z Arką. Zapamiętałem dobrze tę datę, bo było to dzień przed moimi imieninami. A od wiosny grałem już regularnie w Śląsku.

- Znalazło się miejsce dla pana, jak i Janusza Sybisa…
- Na początku rzeczywiście był kłopot. Po pewnym czasie zasugerowałem przesunięcie mnie z prawego skrzydła na prawą pomoc, co zaowocowało świetną współpracą z Jasiem. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że tworzyliśmy duet porównywalny do tego Lubańskiego z Szołtysikiem. Przez lata siła Śląska opierała się na naszej grze, a większość zdobywanych bramek była naszą zasługą.

- Z Sybisem był pan szczególnie blisko?
- W tamtych czasach na pewno. Na przedmeczowych zgrupowaniach spało się dwójkami i zawsze zajmowaliśmy wspólny pokój hotelowy. A na boisku rozumieliśmy się bez słów!

- Poza boiskiem podobnie?
- Życie towarzyskie obejmowało cały zespół. Kolegowałem się ze wszystkimi, z każdym pozostawałem w zgodzie. Dziś żyje się szybciej, znajomości się rozmywają, a kiedyś w Śląsku była naprawdę fajna przyjaźń. A z takim Władkiem Żmudą studiowałem nawet na jednym roku!

- A czy kolega z roku w ogóle się odzywał?
- Czasami mu się zdarzało…
A mówiąc poważnie, to wciąż pozostajemy w jako takim kontakcie. Odwiedził mnie w hotelu, gdy jako trener Śląska zjawiłem się z zespołem w stolicy, kontaktował się także przy pisaniu książki.

- Janusz Sybis to celebryta realnego socjalizmu?
- Po czym pan to wnioskuje?

- Chociażby po tym, że na Grabiszyńskiej rozpędzał się autem do 100 kilometrów na godzinę!
- Janek miał ciekawą osobowość, a samochody były jego wielką pasją. Pamiętam, że już w fiacie 125 sprawił sobie szprychowe felgi, a później jeździł sportowym fiatem 128. Na tamte czasy był to oryginalny wóz.
Trzeba przyznać, że bardzo dobrze sprawdzał się za kółkiem, ponadto utrzymywał kontakty ze środowiskiem rajdowym.

- To proszę mi jeszcze wyjaśnić, jak Jan Tomaszewski mieścił się w popularnym maluchu?
- Jeśli koszykarze Śląska wychylając się przez szybę malucha umieli zgasić papierosa o ziemię, to i Tomek dawał sobie radę…
Proszę wszak pamiętać, że w latach siedemdziesiątych samochód stanowił pewnego rodzaju luksus. A jeśli na dokładkę miało się mieszkanie, to status społeczny automatycznie szedł w górę. Długo moglibyśmy o tym rozmawiać, a dziś również w tej materii wiele się zmieniło.

- Tylko czy na lepsze? Pieniądze zmieniły postrzeganie rzeczywistości.
- I jest to bardzo przykre.

- Dobry to moment by wreszcie zapytać o mecz z Liverpool’em. Zacząłbym od… wrocławskich tramwajów, o których śpiewała Maria Koterbska. W środę, 26 listopada 1975, tłumy podróżowały tym popularnym środkiem transportu w stronę Stadionu Olimpijskiego. A kibice, dla których zabrakło miejsca w wagonach, trzymali się uchwytów na zewnątrz, jadąc tak przy minusowej temperaturze…
- W tamtych czasach było to normą, kibice często wisieli na tramwajach. W okolicach Placu Grunwaldzkiego dopingowali na stopniach wagonów Sybisa, który popisywał się rajdowymi umiejętnościami. A jeśli chodzi o Liverpool, to istotnie było bardzo zimno, przynajmniej dziesięć stopni poniżej zera.

- Mecz w środku tygodnia, a na Stadionie Olimpijskim pojawiło się 50 tysięcy!
- Albo i więcej, bo nie było krzesełek i identyfikatorów. Trudno nawet oszacować ich liczbę, bo pod stadionem roiło się od koników sprzedających bilety. Klimat tego spotkania dobrze oddają stare fotografie. Zauważymy na nich widzów stłoczonych, niemal głowa przy głowie.

Za plecami Mchitarjana. Armenia – kraj szachów, granatów i marzeń

Czytaj też

Reportaż o piłce nożnej w Armenii

Za plecami Mchitarjana. Armenia – kraj szachów, granatów i marzeń

Strumień sportu, czyli transmisje jak rwący potok

Czytaj też

Streaming znacznie ułatwił i rozpowszechnił oglądanie wydarzeń sportowych na urządzeniach mobilnych. (fot. Getty)

Strumień sportu, czyli transmisje jak rwący potok

- Opatuleni kibice i nastrój wyczekiwania na rzeczy wielkie! Ileż to zwolnień z zakładów pracy odnotowano w to środowe popołudnie…
- Trudno opisać dziś to, co się wtedy działo.
Niedawno kolega ze szkoły przywołał pewne zdarzenie z ochraniającymi kolej. Podczas mrozów sokiści zakładali wielkie zimowe kożuchy, co podsunęło znajomemu pewien pomysł. Proszę sobie wyobrazić, że z innym kibicem najnormalniej w świecie wzięli takie kożuchy i tak ubrani poszli na mecz! Większość wspomnień o Liverpool’u rozpoczyna się jednak od tego dużego mrozu.

- To może z kronikarskiego obowiązku przypomnę nazwiska rywali – bramkarz Clemence, Neal, Hughes, Toshack… Ten ostatni grał w koszulce z krótkim rękawem!
- Podobnie jak kapitan, Emlyn Hughes.

- A gdybyśmy przez moment zastanowili się - co by było, gdyby…
- Takie rozważania nie mają sensu. Liverpool był zbyt klasowym zespołem byśmy mogli marzyć o korzystnym wyniku.

- Nawet w bardziej sprzyjających warunkach?
- Mieli drużynę naszpikowaną reprezentantami Anglii, Szkocji i Irlandii. Dodam, że po raz pierwszy spotkałem się wtedy z tak agresywnym pressingiem.
Niektórzy uważają, że na równym boisku mielibyśmy większe szanse, ale nie podzielam tych opinii. Walczyliśmy dzielnie, ale wyeliminowanie Anglików było zadaniem ponad siły.

- A z Borussią Monchengladbach już w innym pucharze szanse były większe?
- Zdecydowanie. W pierwszym meczu zremisowaliśmy 1:1, choć byliśmy lepsi. Trochę niepotrzebnie zadowoliliśmy się remisem, bo można było pokusić się nawet o zwycięstwo. W rewanżu, przy stanie 2:2, Mietek Olesiak nie wykorzystał znakomitej szansy. A w końcówce goście wbili nam jeszcze dwa gole, pozbawiając złudzeń. Zabrakło przede wszystkim szczęścia, najlepszego dnia nie miał też Zyga Kalinowski w bramce.

- A jak było z Napoli?
- U siebie zremisowaliśmy 0:0, ale w Neapolu trochę się pogubiliśmy. Sam wyjazd był na wariackich papierach, a większość piłkarzy koncentrowała się na tym, by kupić złoto lub dżinsy.

- Ze skromną dietą w dolarach…
- W Neapolu wyszły niezłe jaja. A co do meczu - wprawdzie nie przynieśliśmy wstydu, ale nie udało się awansować.

- O pamiętnym 2:7 z Dundee United też wypadałoby dwa zdania…
- Ta wstydliwa porażka kosztowała głowę trenera Lenczyka. Ale wie pan, do pewnego momentu był to wyrównany mecz!

- Niech i tak będzie. A pan zdobył obie bramki.
- Jeszcze w przerwie wzajemnie się mobilizowaliśmy, graliśmy bowiem z wiatrem. A skończyło się tak…, jak się skończyło. Gole były tylko marnym pocieszeniem, choć po ostatnim gwizdku śmiałem się, że sam nie mogłem wygrać.

- A po Liverpool’u była duża satysfakcja z pokonania Raya Clemence’a?
- Naturalnie, całkiem niedawno obejrzałem to sobie w Internecie. Jakość nagrania nie powala, ale była to ładna bramka.

- A ja jestem zakochany w golach Kazimierza Kmiecika strzelonych Celtikowi.
- Panie Sebastianie, w tym przypadku mówimy o piłkarzu, który jest ikoną Wisły, zdobywcy ponad 100 bramek w lidze! Jeśli ktoś ma smykałkę do strzelania goli to będzie trafiał w każdych okolicznościach. Tego się nie zapomina.

- Czyli o Lewandowskiego w Barcelonie jest pan spokojny?
- Oczywiście, w jego przypadku nie może być żadnych wątpliwości. Jestem spokojny o jego losy.

- Wróćmy do ligi przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. A konkretnie do roku 1977…
- Wspaniałe czasy. Był to wyjątkowy rok, najlepszy w historii klubu.

- Na dodatek jubileuszowy. Mistrzowskie tytuły wywalczyli piłkarze, koszykarze oraz piłkarze ręczni Śląska!
- Zgadza się, bo za datę powstania klubu przyjmuje się 1947. Wszystko ułożyło się znakomicie – okrągła rocznica i mistrzowskie tytuły wywalczone przez trzy silne sekcje! Tym większy był to sukces, bo grali u nas solidni piłkarze, z aspiracjami reprezentacyjnymi, ale próżno było szukać gwiazd. No, może poza Władkiem Żmudą.

- Jest pan zbyt skromny, ale może nie będę po raz kolejny wchodził w słowo…
- Ha, ha, ha! Pamiętam dobrze fetę po ostatnim meczu i uradowanych kibiców pod szatnią. Tradycyjnie w takich przypadkach uroczystości były w sztabie wojskowym przy dawnej ulicy Próchnika. Sporo okolicznościowych przemówień, pojawił się nawet Jaruzelski.
Jego wizyta była wielkim przeżyciem dla wrocławskich wojskowych, a stojąc z tyłu mogłem obserwować wyraźne zdenerwowanie i nerwowe gesty podczas składnia meldunków. Niektórzy peszyli się do tego stopnia, że trzęsły im się nawet spodnie… Był to ogromny sukces, ale po starcie kolejnego sezonu szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Prasa wypominała nam odpadnięcie z Lewskim, a w lidze obowiązywało tradycyjne hasło – bij mistrza.
W 1977 sportowy Wrocław świętował jednak niebywały sukces. Rzadko zdarza się, by trzy tak znaczące sekcje zostawiły w pokonanym polu konkurencję. Pamiętam zmagania piłkarzy ręcznych i koszykarzy. W hali przy ulicy Saperów były spartańskie warunki, ale nie miało to wpływu na wyniki.

- A dlaczego ten piłkarski Śląsk wywalczył do tej pory zaledwie dwa tytuły?
- Przez długi czas, aż do naszych sukcesów w latach siedemdziesiątych, ligowe losy Śląska układały się wedle podobnego scenariusza. Raz awans, innym razem spadek do drugiej ligi. Trudno było prowadzić sensowną politykę transferową, a najbardziej markowym klubem wojskowym była oczywiście Legia.
Sytuacja zmieniła się, gdy do zespołu dołączyłem ja, Jasiu Erlich i Władek Żmuda. Grający dotychczas w kratkę zespół okrzepł i dołączył do krajowej czołówki. Od tej pory regularnie występowaliśmy w europejskich pucharach, a w lidze z reguły nie schodziliśmy poniżej czwartego miejsca.

- Zastanawia mnie jeszcze jedno – dlaczego tak samo utalentowane pokolenie z lat osiemdziesiątych z Tarasiewiczem i Prusikiem nie spełniło pokładanych w nim nadziei?
- I jeszcze z Andrzejem Rudym.

- Naturalnie. Zmierzam do tego, że byli to znakomici piłkarze, reprezentanci Polski, a zdobyli zaledwie Puchar i Superpuchar Polski w 1987.
- Trudno mi odpowiedzieć, bo nie byłem w środku. Może zabrakło kogoś, kto by to wszystko scalił?

- Rola trenera?
- Zdecydowanie. To może i banał, ale trener musi być dobrym psychologiem, musi dużo widzieć, aby dotrzeć do każdego. Są dwa rodzaje szkoleniowców – tak zwani zamordyści i demokraci.

- Którą postawę pan preferował?
- Zdecydowanie tę drugą. Niedawno przeczytałem biografię Carlo Ancelottiego, zresztą już po raz drugi. Dyskretne przywództwo to bardzo ciekawa książka, którą polecam każdemu. Nie próbuję oczywiście porównywać się do Ancelottiego, lecz w pracy szkoleniowej miałem podobne podejście do piłkarzy.

Strumień sportu, czyli transmisje jak rwący potok

Czytaj też

Streaming znacznie ułatwił i rozpowszechnił oglądanie wydarzeń sportowych na urządzeniach mobilnych. (fot. Getty)

Strumień sportu, czyli transmisje jak rwący potok

Związek Pablo Torre z Barceloną, czyli młodzieży nigdy dość

Czytaj też

Pablo Torre, kolejny diament z Barcelony (fot. Getty).

Związek Pablo Torre z Barceloną, czyli młodzieży nigdy dość

- A jak to było z pańskim przejściem do Admiry za 12 tysięcy dolarów, magnetowid i 60 par butów?
- Początkowo miałem trafić do Lens, ale sprawa upadła po nieszczęsnym rzucie karnym w meczu z Wisłą. Odmówiono mi wydania paszportu, a odpowiedzialni za przygotowanie dokumentu przerzucali się odpowiedzialnością z wojskowymi. Po drodze był jeszcze mecz z Servette Genewa, w którym byłem zaledwie rezerwowym. W końcu udało się wyjechać, po uzyskaniu zgody Wojewódzkiej Federacji Sportu oraz Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu.

- A magnetowid?
- Podobno w Śląsku bardzo go potrzebowali, o czym wspominali działacze Admiry. A jeśli chodzi o sprzęt sportowy to dopiero po przyjeździe do Austrii otworzyłem oczy.
Buty do gry zawsze szykował nam ten sam facet – w zależności od aury były to wkręty, lanki, a nawet obuwie na sztuczną nawierzchnię, bo już wtedy grano w Austrii na takich boiskach. Sponsorem klubu była Puma, więc każdemu z nas przysługiwała 50 procentowa zniżka na sprzęt tej firmy. Nigdy się tym jednak nie interesowałem.

- A okoliczności wyjazdu? Pojawiały się może propozycje typu: - Może byś się tam rozejrzał i coś nam opowiedział?
- Na szczęście nie. U mnie poszło to w innym kierunku.

- Mianowicie?
- Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa bardzo chcieli zająć moje mieszkanie na Placu Grunwaldzkim. Ze względu na lokalizację mieliby wówczas ułatwione zadanie przy obserwacji politechniki, ale nie myślałem o układach. Obyło się bez większych problemów, może wyłączając kontrole na granicy. Doskonale zapamiętałem podróż z żoną i dziećmi, podczas której przetrzymano nas przez ponad półtorej godziny! Z każdą chwilą robiło się coraz mniej przyjemnie, a zabieraliśmy ze sobą trochę rzeczy osobistych, rodzinnych zastaw i tym podobnych. Staliśmy więc z boku, a celnicy wymieniali się uwagami. W końcu pozwolili jechać, ale dopiero w Czechosłowacji pozwoliłem sobie na dosadny komentarz.

- Proszę się nie krępować…
- To żadna tajemnica. Powiedziałem:
- A teraz to pocałujcie mnie w d… !

- No to mamy puentę. I trochę pan powspominał.
- Często odbieram telefony dziennikarzy, lecz należę do tych, którzy patrzą do przodu. To, co było jest oczywiście ważne, niemniej nie nazwałbym siebie nostalgikiem. Lubię posłuchać muzyki z moich czasów, powspominać koncerty. Na wspomnienia piłkarskie poświęcam jeden, może dwa wieczory w miesiącu. Oprócz tego często służę pomocą przy identyfikacji piłkarzy ze starych zdjęć, a pamiętam występy Śląska jeszcze za trenera Władysława Giergiela.

- Który ponoć słynął z anegdot?
- Żeby tylko. Powiedziałbym, że był człowiekiem tysiąca anegdot! Słuchając tych opowieści dosłownie pokładaliśmy się ze śmiechu! Giergiel był niezwykle barwną postacią i co ważne wprowadził Śląsk do ekstraklasy.

- A jak przebiega pisanie książki?
- Dziękuję, całkiem dobrze. Znajdą się w niej wątki autobiograficzne, sceny z życia a także porady dla młodych piłkarzy. Ale to melodia przyszłości. Piszę w wolnych chwilach, gdy przychodzi wena.

- Z nią bywa różnie…
- Ostatnimi czasy nie narzekam na nią, więc przez cały czas coś zapisuję. Być może jest to wpływ higienicznego trybu życia? Proszę sobie wyobrazić, że od lutego nie pijam alkoholu, a poza tym dużo ćwiczę. Ciekawe, prawda?

- Bardzo!
- I powiem panu, że czuję się teraz zdecydowanie lepiej. Wstaję wypoczęty, umysł też pracuje na wyższych obrotach. Poszedłem w stronę życiowego luzu, to dobry etap w moim życiu.

- Życzę więc, by ten towarzyszył panu jak najdłużej. I nie chcąc zakłócać spokoju ducha pominę pytanie o słynny mecz z krakowską Wisłą…
- To dawne dzieje, choć muszę przyznać, że niektórzy okazali się ludźmi o słabym charakterze.

- Szczegóły zdradzi pan pewnie dopiero w książce?
- Tak. I dodam na koniec, że pewne zdarzenia były niepotrzebne, a ten przeklęty karny ciągnął się za mną bardzo długo. Proszę o cierpliwość, w swoim czasie odsłonię kulisy także tego meczu…

Związek Pablo Torre z Barceloną, czyli młodzieży nigdy dość

Czytaj też

Pablo Torre, kolejny diament z Barcelony (fot. Getty).

Związek Pablo Torre z Barceloną, czyli młodzieży nigdy dość

Polecane
Najnowsze
Pięć goli we Wrocławiu! Dominacja w finale Ligi Konferencji
Pięć goli we Wrocławiu! Dominacja w finale Ligi Konferencji
| Piłka nożna / Liga Konferencji 
Chelsea wygrała finał Ligi Konferencji (fot. Getty Images)
"Skład jest eksperymentalny". Szalpuk skomentował porażkę z Ukrainą
Artur Szalpuk (fot. Getty Images)
nowe
"Skład jest eksperymentalny". Szalpuk skomentował porażkę z Ukrainą
| Siatkówka / Reprezentacja 
Lech pobił kolejny rekord. Władze klubu będą zachwycone
Michał Gurgul błyskawicznie stał się podstawowym lewym obrońcą Lecha (fot. Getty Images)
Lech pobił kolejny rekord. Władze klubu będą zachwycone
Radosław Laudański
Radosław Laudański
Oglądaj Sportowy wieczór
Sportowy wieczór (28.05.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
transmisja
Oglądaj Sportowy wieczór
| Sportowy wieczór 
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [MECZ]
Fogo Futsal Ekstraklasa, mecz finałowy. Transmisja online na żywo w TVP Sport (24.05.2025)
Piast – Constract. Fogo Futsal Ekstraklasa: finał (#1) [MECZ]
| Piłka nożna / Futsal 
Baraże o Ekstraklasę. Trójkąt Bermudzki polskiego futbolu
Jedną z największych barażowych sensacji sprawiła
Baraże o Ekstraklasę. Trójkąt Bermudzki polskiego futbolu
Frank Dzieniecki
Frank Dzieniecki
Świątek o swoich hobby: po serialach mam dziwne sny
Iga Świątek (fot. Getty)
Świątek o swoich hobby: po serialach mam dziwne sny
| Tenis / Wielki Szlem 
Do góry