To dzięki niemu uwierzyłam, że przejdę dwa dystanse na MŚ. Kompletny zawodnik, widział w chodzie wszystko. Był powtarzalny jak zegarek. Chcę się od niego uczyć i za nim podążać – mówi o Robercie Korzeniowskim Katarzyna Zdziebło. Ikona chodu sportowego i mistrz olimpijski został oficjalnie zatrudniony przez PZLA jako nowy trener kadry narodowej. W tym szef Zdziebło, która trafi do jego grupy.
W czwartek "Przegląd Sportowy" poinformował, że Robert Korzeniowski – jedna z największych legend polskiego sportu – po kilkunastu latach przerwy znów na poważnie wróci do kadry lekkoatletów. Zostanie trenerem grupy chodziarzy. Po sukcesach Katarzyny Zdziebło z mistrzostw świata i Europy (Polka wywalczyła tego lata w sumie aż trzy medale tych imprez) mistrz olimpijski wkracza do PZLA i – jak czytamy – ma również zająć się nową gwiazdą naszej lekkoatletyki. Sama Zdziebło potwierdza te doniesienia w rozmowie z TVPSPORT.PL. A przy okazji opowiada, dlaczego kibice mogą nie rozumieć chodu sportowego, dlaczego w końcu nie odwiedziła ścianki wspinaczkowej, co ze stażem w szpitalu i czy jej dotychczasowy trener Grzegorz Tomala był zły na to, że opuści go taka zawodniczka.
MICHAŁ CHMIELEWSKI, TVPSPORT.PL: – Mocno chód o sobie jesienią przypomniał. Robert Korzeniowski jako trener w PZLA, to news, który się niesie. Ale też który zaskoczył. Ciebie też?
KATARZYNA ZDZIEBŁO, WICEMISTRZYNI ŚWIATA: – Mnie nie.
– To była wasza wspólna decyzja?
– Tak, ogólnie środowiska. Dużo wcześniej o tym rozmawialiśmy i koniec końców ustaliliśmy, że taka współpraca na oficjalnej płaszczyźnie będzie możliwa. Pan Robert nigdy nie zamykał się na innych zawodników, śledził środowisko, udzielał wskazówek. Nie odwracał głowy, tylko trzeba się było najpierw do niego samemu odezwać. To wyszło naturalnie, żadna ze stron teraz nie wymuszała takiego rozwiązania. Ma świetne plany, jak polski chód pchnąć do przodu. Widzę świetne perspektywy nie tylko dla siebie, ale również dla całego teamu. Myślę, że zyska również wizerunkowo cała polska lekkoatletyka.
– Który z tych atutów ma największą wagę? Pytam o ciebie.
– I dobrze, że o mnie, bo nie lubię wypowiadać się za innych. Jednak z tego, co słyszę, to jest więcej osób ucieszonych na przyjście Korzeniowskiego do kadry. To jest autorytet, jakich niewiele. Wielokrotny mistrz olimpijski, człowiek przez tyle lat na światowym topie, który też umiał łączyć znakomicie dwa dystanse. Kompletny zawodnik, widział w chodzie wszystko. Był powtarzalny jak zegarek, znał swój organizm. Chcę się od niego uczyć i za nim podążać. Zależało mi na tym, żeby mieć go blisko. Poza tym, pomógł mi już bardzo w przygotowaniach do tego sezonu, w tym MŚ w Eugene. To dzięki niemu uwierzyłam, że mogę pójść i na 20 kilometrów, i na 35 km. Jak się skończyło, pamiętamy.
– Korzeniowski prowadzi swój klub, jest aktywny. Ale nie tylko w sporcie, zawsze wszędzie go pełno w różnych rolach. Nie boisz się, że przez tyle lat mógł trochę stracić kontakt z trendami treningowymi? Świat sportu przecież nie stoi w miejscu.
– Oczywiście, wiele się zmienia, wiedza o organizmach się rozwija. Jednak w chodzie są pewne fundamenty, które nigdy się nie zdeaktualizują. I on, uważam, ma wszelkie argumenty, aby nam je przekazywać. Umie też być świetnym motywatorem. Tak, upłynęło parę lat, odkąd wygrywał. Jednak to, że w treningu trzeba słuchać organizmu i ciężko pracować, być powtarzalnym – to stały krajobraz chodu. Oczywiście, mój nowy trener jawi mi się jako bardzo zajęta osoba. Zastanawiałam się, jak to będzie z dostępnością itd., ale nie sądzę, aby moje obawy były uzasadnione. Sam wykazał inicjatywę. Jemu też zależy, żeby polski i światowy chód szedł naprzód.
– Dziewczyna, która zawojowała nagle świat pracuje z człowiekiem, którego wielbił cały świat przed laty – to jest niezła historia medialna. Nie tylko dla Polski.
– Miło mi, dziękuję. Tylko że ja nie od dziś korzystam z uwag pana Roberta. Przed Eugene jego wsparcie naprawdę było nieocenione. Byłam mu wdzięczna za to, że m.in. dzięki niemu stawałam na podium.
– A co na to wszystko trener Grzegorz Tomala, z którym dotąd pracowałaś?
– Nie chcę, żeby ktoś myślał, że zrobiłam coś przeciwko niemu. Doceniam wszystko, co dla mnie zrobił. Podziękowałam mu, rozstaliśmy się w dobrej atmosferze. Nie było kłótni. To, że przed rokiem do niego trafiłam, to też była chęć dalszego rozwoju. Przejście do niego od Marzeny Kulig w Stali Mielec także było dużym wyzwaniem. Czasami jednak są momenty, w których czujesz, że możesz postawić jeszcze następny krok. Trzeba wtedy zrobić analizę za i przeciw i coś wybrać. Mam nadzieję, że ten krok z panem Korzeniowskim przyniesie to, czego po tym oczekuję. I o czym marzę.
– Łatwe rozstania z trenerami w polskiej lekkoatletyce to rzadkość.
– Tak też słyszałam. Na szczęście nas to ominęło. Każdy na pewno ma swoje przemyślenia, ale to jest logicznie uzasadnione.
– Kasia, mówisz sama o potrzebie popularyzacji chodu. Tak szczerze: jak ty sama postrzegasz ten sport? Umówmy się, to nie jest koszykówka. Do tego wygląda osobliwie, bywa obiektem drwin. Da się zrobić tak, żeby przestał?
– Ludzie widzą chód jako śmieszny i dziwny, nie mają świadomości, o co w nim chodzi. Nie wiedzą, z czego wynika ten ruch polegający na wykręcaniu bioder. Myślą, że to trzeba tak specjalnie machać, a to po prostu biomechanika. Widok do oswojenia, także również poprzez akcje społeczne. Ale odkąd wygrałam medale, dostaję mnóstwo wiadomości z wyrazami podziwu dla naszej pracy. To mnie buduje. Wiecie, trzeba też odróżnić sport medialny i widowiskowy od tych, które kosztują mnóstwo sił i wzbudzają szacunek. W których widać, jak zawodnik cierpi. Tu rzeczywiście mamy trudniej, z tym nic nie zrobimy. Z drugiej strony, ludzie porównują swoje czasy na danych dystansach i kręcą głową: "ale ja to bym tak nie przebiegł, a ty tak szybko idziesz". I to jest miłe. Nie jesteśmy sprinterami, nie kumulujemy takich emocji. Jednak chód potrafi być interesujący. To też już słyszałam po ostatnim lecie.
– Kiedy ostatni raz biegałaś w życiu?
– Ale ja lubię biegać!
– Nie macie zakazu, żeby nie mylić kroków?
– Nie, skąd. To naprawdę miłe urozmaicenie, pozwala na reset, wydzielają się endorfiny. Ostatnio nawet biegłam do pracy. Lubię zresztą każdy ruch, jestem uzależniona od aktywności fizycznej. Było mi przykro, że po sezonie nie mogłam chodzić, żeby wyleczyć kontuzjowane po Monachium żebro. Właśnie mija sześć tygodni. Wiem, że to ważne, ale na jesień plany były ambitne: ścianka wspinaczkowa, może jeździectwo, pływanie... Wszystko trzeba było odłożyć na bok.
– Ten sezon musiał kosztować cię mnóstwo sił. Ile zwykle, pomijając kontuzję żebra, trwa rekonwalescencja? Nabieranie ochoty, żeby znów się męczyć?
– Skąd, od razu chciałam iść na trening. Czułam się ograniczona, gdy usłyszałam diagnozę, że muszę odpoczywać. To nie w moim stylu.
– A ile trzeba odpoczywać bezpośrednio po starcie?
– Coraz krócej. Gdy byłam młodsza, bywało, że po 20 kilometrach przez tydzień czułam zakwasy. To był ból, bywałam wycieńczona. A po Monachium, pomijając żebra, to nawet mnie mięśnie nie bolały. Wszystko jest kwestią treningów. To tam jest cierpienie. Bywa, że co trzy dni robimy mocną pracę, że trzeba ze sobą walczyć. Przed zawodami mamy wręcz odpoczywać, żeby kumulować energię. Ciało, które jest przyzwyczajone do wysiłku na co dzień, lepiej znosi obciążenia startowe. To już nie jest kłopot.
– Jak zmieniło ci się życie po tym lecie sukcesów?
– Bardzo. Jestem szczęśliwa, pomału dochodzi już do mnie, co wygrałam. Ale to przyniosło za sobą nowe możliwości. O, choćby pojawienie się pana Roberta Korzeniowskiego. Więcej mogę w szkoleniu, mam komfort. Podjęłam również decyzję, żeby zakończyć staż w szpitalu i poświęcić się w stu procentach sportowi. Skończę z rozbijaniem życia na dwie części, co miało miejsce i na wykańczających studiach, i później. Chcę zagrać va banque, mam nadzieję, że to przyniesie mi korzyść.
– Nie boisz się stawiać na jedną kartę?
– Kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Mam nadzieję, że się opłaci. A jeżeli nie, to przynajmniej nie będę mogła sobie zarzucać, że nie zrobiłam czegoś, co może mogłam lub powinnam.