Imponuje skromnością, choć na boisku zapisał przyzwoitą kartę. Z równym powodzeniem radzi sobie na boisku życia. Przypominamy Krzysztofa Bukalskiego, 17-krotnego reprezentanta Polski.
Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Stonowany, trzeźwo myślący, twardo stąpający po ziemi. Czy dobrze pana scharakteryzowałem?
Krzysztof Bukalski : – Tak chyba rzeczywiście jest. Szczególnie trafna jest ostatnia cecha, którą zgodnie potwierdzają przyjaciele i znajomi. A skąd te spostrzeżenia?
– Z lektury wywiadów sprzed lat oraz naszych wcześniejszych rozmów. Przy okazji dołożyłbym boiskowy rozsądek oraz umiejętność tzw. czytania gry.
– Niezręcznie mi opowiadać o sobie, ale przewidywanie wydarzeń należało do moich silnych stron. Grałem w środku pomocy, a akurat na tej pozycji wymaga się tej umiejętności.
– A czy te niewątpliwe zalety przydają się w branży handlu nieruchomościami?
– Myślę, że tak. Doświadczenia z gry procentują też w pozasportowym życiu. Jestem zdania, że do każdej pracy trzeba mieć pewne predyspozycje, poza tym – życie pisze tak przeróżne scenariusze, że pozostaje nam się tylko do nich dostosować.
– A jak na piłkarskie losy wpłynął ślub w relatywnie młodym wieku? Znamy przecież historie piłkarzy, którzy nie oparli się różnym pokusom…
– Takie były czasy! Ożeniłem się w wieku 21 lat, ale było to wówczas czymś normalnym. Nigdy nie żałowałem tego, bo jesteśmy razem już 30 lat i... doczekaliśmy się dwóch synów.
– Tylko pogratulować!
– Dziękuję. Dobrze się stało, bo w młodości byłem trochę krnąbrny, a żona umiała mnie utemperować.
– I tak mieszkało się w tej Nowej Hucie...
– Tak, spędziłem tam dzieciństwo, piękny okres dorastania i tam wszedłem w dorosłe życie. W Nowej Hucie mieszkałem przez ponad 30 lat, więc sam pan rozumie jak ważne to dla mnie miejsce. Ponad 20 lat temu przeprowadziliśmy się bliżej centrum
– Bliżej krakowskiego smogu!
– Wiele się ostatnio poprawiło. A efekt po zatruciu powietrza nazywamy tu obwarzankiem.
– Tak swojsko, po krakowsku!
– Już tłumaczę w czym rzecz. W Krakowie, ze względu na restrykcje pozbyto się prawie kopciuchów, ale w ościennych miejscowościach nie ma jeszcze zakazów palenia węglem. Stąd właśnie to skojarzenie z obwarzankiem, widocznym zwłaszcza po wyjeździe z miasta.
– Rozumiem, aż za dobrze…
– Sporo jeżdżę po południowym regionie Polski, więc szczegóły znam z autopsji.
– A zna pan historię o obronie krzyża w Nowej Hucie?
– Oczywiście. Nie było mnie jeszcze na świecie, ale sporo o tym słyszałem. Należy pamiętać, że wbrew władzy ludowej w środowisku robotników były nastroje antysystemowe.
A gdy już w 1960 roku stanął kombinat ówczesnej Huty Lenina, to w strajkach i manifestacjach wzięły udział dziesiątki tysięcy.
– Co za czasy…
– Niesprzyjające wolności i mówiąc wprost – bardzo trudne.
Pamiętam sytuację chyba z 1982 roku, gdy mimowolnie stałem się uczestnikiem mrożących krew w żyłach wydarzeń. Rodzice zabrali mnie do centrum, konkretnie do sklepu papierniczego, gdyż nasz osiedlowy sklepik nie był za dobrze zaopatrzony. W centrum Nowej Huty trafiliśmy na demonstrację, było zamieszanie, a ja w pewnej chwili dostrzegłem milicjantów strzelających z armatki wodnej do staruszki z zakupami…
– Chyba niepotrzebnie pytałem.
– I takie smutne obrazy pozostały w mej pamięci.
Trudno rozmawiać o strzelaniu do ludzi i traktowaniu ich gazem łzawiącym. Złe rzeczy.
– Na dodatek w pana ukochanym mieście.
– Kraków to optymalne dla mnie miejsce, ale swego czasu byłem bliski zmiany miejsca zamieszkania. Było to po wyjeździe na Cypr.
– Każdy by tak chciał…
– I o to właśnie chodzi – słońce świecące przez 300 dni w roku, ciepło, spokojne życie bez pośpiechu…
– W takim klimacie nie da się żyć inaczej!
– No tak, to inna rzecz. Bardzo odpowiadało mi życie na Cyprze, ale grałem tam zaledwie rok, nie było możliwości zostać dłużej. Gdybym podpisał umowę na powiedzmy 3-4 sezony, to być może sprawy przybrałyby inny obrót.
– Ale już ten epizod w mało znanej Fiorenzuoli był zaskoczeniem.
– Do tego zmusiło mnie życie, pozostawałem bowiem bez klubu, a po urazie lekarze postawili na mnie krzyżyk. Ten epizod we Włoszech potraktowałem jako szansę rehabilitacji po kontuzji i próbę powrotu do sportu. Bywało trudno, ale udało się powrócić do gry na wysokim poziomie.
– I grał pan do 37. roku życia! To jak na tę piłkarską długowieczność zareagowali lekarze?
– Dobre pytanie, bo przed operacją nie dawali mi szans na powrót do wyczynowego sportu! Lekarz prowadzący przewidywał minimum dwa lata na powrót, ale tylko do amatorskiego grania…
Postawiłem więc na leczenie, bo miałem przekonanie, że to jeszcze nie moment na wycofanie się z gry.
Podjąłem rękawicę i zaczął się żmudny okres rehabilitacji – po cztery razy dziennie, przez cztery miesiące!
Po sześciu mój trud został nagrodzony i zagrałem mecz w rezerwach Wisły.
A żeby było jeszcze ciekawiej, to po pewnym czasie spotkałem tego doktora, który szacował mój powrót na boisko najwcześniej za dwa lata. A wszystko stało się dużo wcześniej, oczywiście ku jego zdumieniu.
– Propozycja z Wisły to jeden z ważniejszych momentów w życiu?
– Zdecydowanie. Od początku drugiego sezonu w Genk działacze z Krakowa sondowali możliwość transferu.
Kontaktowali się co pewien czas i w końcu przekonali mnie do powrotu do kraju. Negocjacje trochę się przeciągały, ale mniej więcej po 2-3 miesiącach wypracowaliśmy porozumienie. Co ciekawe, jeszcze 31 grudnia 1997 roku prezes Cupiał mówił do współpracowników:
– Jeśli się nie domówicie, to odpuszczamy temat!
Był to taki trochę sądny dzień dla obu stron, ale w końcu się domówiliśmy.
– Noworoczny prezent dla kibiców?
– Mniej więcej. Ale zaraz po Nowym Roku wracałem do Belgii. Działacze Genk namawiali mnie bowiem do pozostania, bo nie miałem jeszcze podpisanego kontraktu.
Nie brałem jednak tego pod uwagę, dałem przecież słowo Wiśle, a poza tym – zawsze chciałem grać dla Białej Gwiazdy. Perspektywa gry w tak wielkim klubie nastrajała mnie zawsze optymistycznie.
– Rodziło się coś wyjątkowego w skali kraju, więc entuzjazm był w pełni zrozumiały.
– I dziś, z perspektywy dobrych kilkunastu lat, rzeczywiście możemy tak to ocenić. Jednak tuż po pojawieniu się Telefoniki nie kryliśmy obaw w szatni. Doskonale znaliśmy nazwę firmy, ale to inwestowanie w piłkę wydawało nam się zastanawiające. Obawialiśmy się kaprysu właściciela, zmiany frontu po kilku, względnie kilkunastu miesiącach. Wbrew pozorom decyzja o powrocie w rodzinne strony nie należała do najłatwiejszych. Konsultowałem ją w różnych miejscach, przeprowadzając nawet coś na kształt wywiadu środowiskowego. Kolejną istotną sprawą była szeroko rozumiana normalność, którą miałem grając na Zachodzie. Decyzja była trudna, ale teraz oceniam ją jako właściwą.
– Sezon 1997/98 ukończyliście na trzeciej pozycji.
– A mogło być jeszcze lepiej, bo kilka razy niepotrzebnie się potknęliśmy.
– Między innymi w Chorzowie, co poskutkowało dymisją trenera Łazarka.
– To prawda, przegraliśmy tam 0:1. Choć do rundy wiosennej przystępowaliśmy z odległej 12. lokaty w pewnym momencie pojawiła się szansa na mistrzostwo Polski!
– Chce pan powiedzieć, że takie były założenia?
–Tak! Mieliśmy wygrać wszystkie mecze i odrabiać straty. Brakło niewiele, lecz już w kolejnym sezonie świętowaliśmy ten wytęskniony pod Wawelem tytuł.
Wie pan, jestem zdania, że era Bogusława Cupiała oznaczała ogromne emocje piłkarskie w całym kraju, nie tylko w Krakowie. Nie należy więc zapominać o roli prezesa w rozwoju klubu. Trudno zliczyć trofea i puchary, które trafiły wtedy do gabloty przy ulicy Reymonta.
–Tylko tej Ligi Mistrzów żal…
– Tak, takie występy byłyby ukoronowaniem działalności Cupiała. Kilka razy było blisko, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Czasami był to ten przysłowiowy pech, nie tylko w eliminacjach do Champions League. Pamięta pan może nasz mecz z Parmą i nóż rzucony w kierunku Dino Baggio?
– Oczywiście! Po porywającym spotkaniu pozostał niedosyt, a pan był jednym z najlepszych na placu.
– Mniejsza o mnie. Zmierzam do tego, że powinniśmy to spotkanie wygrać, a Thuram powinien wylecieć z boiska już w 40. minucie, po dwóch faulach na Dubickim.
W rewanżu przegraliśmy 1:2, choć tam też mogło być różnie.
Do dziś boli mnie sytuacja z wykluczeniem z europejskich pucharów. Jestem zdania, że potraktowano nas wtedy zbyt drastycznie, a zawieszenie odebraliśmy jak katastrofę. Wciąż nie potrafię zrozumieć, czym zawiniłem ja, Tomek Frankowski i Rysiu Czerwiec? Przez jeden incydent odebrano nam marzenia, pozbawiając możliwości rywalizacji z najlepszymi…
– Na kanwie tych wydarzeń powstał spektakl teatralny.
– Ukazujący środowisko piłkarskie z przymrużeniem oka. Żałuję do dziś tamtej szansy, a o składzie Parmy nie ma sensu rozmawiać. Żadne nazwisko nie jest obce kibicom.
– Jak wyglądała ówczesna Wisła? Czy przypominała korporację, w której wymagano wyłącznie zwycięstw?
– Odpowiem w ten sposób – mieliśmy tak dobry zespół, że nawet się nad tym nie zastanawialiśmy. Czuliśmy się mocni, pilnowaliśmy formy, bo kontrakty były na bardzo dobrym poziomie, a dochodziły jeszcze wysokie premie.
Wszystko się zazębiało, łącznie ze współpracownikami prezesa i charyzmatycznym trenerem. Na każdym kroku czuło się pozytywną energię, a wizyty w szatni panów Ziętka i Urbana wspominam do dziś z sentymentem.
– A co powiedział Wojciech Łazarek w przerwie meczu z Widzewem?
– Panowie, tak nie można grać!
– Przy prowadzeniu 5:0?
– Trener chciał nas zmotywować do walki w drugiej połowie, apelował o zachowanie koncentracji. W swoim stylu strofował za niezbyt udany początek. Byliśmy nieco zbici z tropu, ale w drugiej połowie dołożyliśmy jeszcze jedno trafienie. Łazarek miał przemyślenia, pięknie przekładał je na język futbolu. Nie ukrywam, że wiele mu zawdzięczam, bo to on optował za sprowadzeniem mnie do Wisły.
– Do dobrych trenerów miał pan szczęście, bo współpracował pan jeszcze z Henrykiem Apostelem i Antonim Piechniczkiem w reprezentacji Polski.
– To prawda. Podczas kadencji Henryka Apostela miałem najwięcej do czynienia z kadrą, miło wspominam tę współpracę.
– A z Piechniczkiem był pan nawet w Moskwie…
– Tutaj nawet nie ma się nad czym rozwodzić. Wyjazd do Moskwy okazał się klapą, nie tylko na boisku, ale przede wszystkim poza nim. Doszło do tego, że kilku czołowych zawodników zrezygnowało na pewien czas z dalszych występów w reprezentacji.
– Andrzej Juskowiak, Tomasz Iwan i Wojciech Kowalczyk.
– Były to ich decyzje, na które mogli sobie pozwolić z racji mocnych pozycji. Wyprawa do Moskwy to kompromitacja na każdym polu, nie chcę nawet przypominać sobie standardu hotelu i serwowanego tam jedzenia. Dziś to nie do pomyślenia, ale co zrobić? Pozostaje zapomnieć, bo czasu nie cofniemy.
– Jaki był Bogusław Cupiał?
– Przede wszystkim wzbudzał ogromny szacunek – zbudował przecież potężną firmę, zarządzał nią w profesjonalny sposób.
Miał ogromną charyzmę, motywował nas do wytężonej pracy i lepszej gry. Szczerze mówiąc, sama obecność pana Cupiała była wystarczającą motywacją do pracy. Nie jestem w tej opinii odosobniony, proszę zauważyć jak znaczący był to czas w dziejach Wisły! Bogusław Cupiał napisał piękną historię w dziejach tego klubu.
– Ciekawe o czym myśli patrząc na Wisłę dzisiaj?
– Nie da się ukryć, że sytuacja w klubie jest o wiele trudniejsza.
– Jest pan na bieżąco?
– Przyglądam się temu z boku, choć regularnie biorę udział w treningach oldbojów Wisły. W miarę możliwości staram się śledzić wyniki moich byłych drużyn, kilka razy w roku pojawiam się na meczach Wisły i... Górnika. Staram się nie odchodzić od sportu – jeżdżę na kursokonferencje dla trenerów, oprócz tego planuję przekazywać doświadczenia jako doradca pewnego klubu. Piłka to moja pasja, dlatego wciąż jest obecna w moim życiu. I tak już pozostanie.
– Czy to prawda, że pański przyjaciel z czasów gry w Hutniku również mógł trafić do Wisły?
– Owszem, mógł i co ciekawe – nawet w tym samym czasie co ja! Jeśli dobrze kojarzę to właśnie fiasko rozmów z Mirkiem skłoniło działaczy Wisły do sięgnięcia po Tomka Frankowskiego.
– Trochę żal, bo panów wspólna historia zatoczyłaby koło. Inna rzecz, że Waligóra za głęboko zapuścił korzenie w Lommel.
– To prawda, jest legendą klubu i bardzo szanowaną postacią. Zasłużył na szacunek, nie tylko dobrą grą.
– A jak postrzegać teraz Wieczystą Kraków?
– Uważam, że jest to bardzo odważna decyzja właściciela klubu.
– W grodzie Kraka będzie nowa siła w polskiej piłce? Może połączą się budżety Wisły i Wieczystej?
–Trochę na to wskazuje, a kontrowersji nie brakuje. Każdy może mieć swoje zdanie, ale zawsze trzeba szanować tego, który te pieniądze wydaje.
– Kiedyś płaciły huty i kopalnie, a dziś prywaciarze…
– Tak, to dobre porównanie, bo czasy się zmieniły. Pamiętajmy jednak, że z każdym kolejnym sezonem będzie im coraz ciężej awansować. Na szczeblu drugiej, a nawet trzeciej ligi grają rezerwy klubów z ekstraklasy i na pewno nie będą to łatwe mecze dla Wieczystej. Działacze muszą zabezpieczyć się na różne ewentualności i rozsądnie budować drużynę. A proszę mi wierzyć, że nie jest to prosta sprawa. Nie wystarczy wziąć pierwszego, lepszego zawodnika wyróżniającego się w innym zespole i liczyć na jego wzrost formy. Nowi gracze potrzebują czasu, by zaaklimatyzować się w nowym środowisku.
– Maciej Żurawski to dobry przykład?
– Bardzo dobry, a podobne problemy w Wiśle miał jeszcze Olgierd Moskalewicz. Obaj potrzebowali czasu, by spełnić pokładane w nich nadzieje. Musimy pamiętać, że zespół piłkarski jest jak żywy organizm – czuły i reagujący na najmniejsze wahania. Nie wystarcza biznesowe myślenie.
– Puściły panu kiedyś nerwy na boisku?
– Hmmm… Wie pan co? Grałem w czasach, gdy sędziowie mieli istotny wpływ na wyniki, a ich decyzje często wywoływały frustrację. Mimo wszystko, nie przypominam sobie wielkiego wybuchu złości, a jedyną czerwoną kartkę pokazał mi Jacek Granat i muszę dodać, że niewłaściwie ocenił sytuację. Była to konsekwencja dwóch żółtych kartek, choć przy drugiej obaj z rywalem trafiliśmy w piłkę. Słabe zachowanie sędziego. Długo miałem bowiem nadzieję, że zakończę występy w naszej lidze unikając wyrzucenia z boiska.
A drugą czerwoną kartkę zobaczyłem w Belgii, lecz po analizie zapisu wideo zostałem oczyszczony. Marne to jednak pocieszenie, bo przegraliśmy 0:1 po rzucie karnym, który ponoć sprokurowałem…
Mogę zatem z czystym sumieniem powiedzieć, że podczas przygody z piłką rzadko trafiałem do notesów arbitrów.
– Przygody?
– Cóż zrobić, taka już ta moja natura…
– To moje spostrzeżenia charakterologiczne były trafne!
– Ma pan trochę racji, bo zgrzeszyłbym mówiąc, że niczego w futbolu nie osiągnąłem. Wywalczyłem mistrzostwo Polski, a w Belgii udało się jeszcze zdobyć puchar. W reprezentacji rozegrałem 17 spotkań. Miło było więc z panem powspominać te stare czasy…