Nieco zapomniany zapisał się w pamięci ofiarną grą przeciw Gianfranco Zoli, a towarzyski mecz z Brazylią, choć z porażką, dostarczył mu sporej satysfakcji. Po zakończeniu kariery wyjechał do Szwecji i realizuje się w nietypowej branży. Chce powrotu do ojczyzny.
Sebastian Piątkowski, TVP Sport : - Maków Podhalański obrońcami stoi?
- Paweł Skrzypek : - Czy ja wiem? Co prawda tam się akurat urodziłem, ale na tym kończą się me związki z tą miejscowością.
- A to nie w Halniaku Maków Podhalański rozpoczynał karierę także Tomasz Hajto?
- Tak rzeczywiście było, ale nigdy nie mieliśmy okazji do wspólnych występów w lidze. Owszem, zdarzało się, że graliśmy razem, ale tylko w... reprezentacji Polski.
- Czy mniej zwrotny Hajto miałby problemy z Zolą?
- Nie mnie oceniać, ale przed meczem z Włochami trener Piechniczek zastanawiał się czy postawić na mnie, czy na Marka Jóźwiaka. W opinii kibiców i dziennikarzy nie zawiodłem, choć nie miałem też satysfakcji z gry.
- Na przedmeczowej odprawie trener Piechniczek dał panu specjalne wytyczne?
- Dokładnie. Nie było rady, widocznie tak musiał.
- Przemawia przez pana chyba skromność, a przecież Zola był nietuzinkowym piłkarzem.
- Tacy jak on są dziś na wymarciu, bo coraz rzadziej można spotkać zawodników o takiej charakterystyce. Podobno wypadłem całkiem dobrze, ale musiałem mieć się na baczności, bowiem chwila nieuwagi kosztować mogła wiele. Zola był bardzo niebezpieczny.
- A my mieliśmy Piotra Nowaka!
- Równie kreatywnego, z lewą nogą do wiązania krawatów.
Piotr robił z piłką co chciał, potrafił podać piłkę niemalże co do centymetra.
- Mimo niezłej postawy mecz z Włochami nie dał jednak pełnej satysfakcji.
- Pozostał niedosyt, bo zostawiliśmy sporo zdrowia, a skończyło się bezbramkowym remisem. Klarownych sytuacji mieliśmy więcej, w tym tę najdogodniejszą, po uderzeniu głową Pawła Wojtali.
- Grał pan także przeciwko Ronaldo …
- To prawda, to był towarzyski mecz z reprezentacją Brazylii w Goianii. I żeby było śmieszniej, niedawno rozmyślałem o nim podczas podróży pociągiem ze Szczecina do Gdańska. Podróż trwała kilka godzin, więc…
- Stare, dobre czasy! A o słynnego Ronaldo chyba nawet nie wypada pytać…
- … bo i tak nie powiem niczego odkrywczego. Był po prostu fenomenalny!
- Nie dziwota, że odbiliście się od ściany, bo w pewnym momencie gospodarze prowadzili już 4:0!
- Nie da się ukryć. Wszedłem na boisko przy 3:0, a niebawem nie zdążyłem zablokować strzału… Ronaldo! Próbowałem ratować sytuację wślizgiem, ale na niewiele się to zdało.
Ale najlepiej zapamiętałem tę, z której śmiałem się swego czasu na Instagramie. Przebiegłem z piłką dobre 60 metrów, od jednego do drugiego pola karnego!
Zapytałem z przekąsem – czy to przeciwnicy byli aż tak rozluźnieni, czy może to ja byłem tak szybki?
- Umówmy się, że przy bezbramkowym remisie za daleko by pan nie pobiegł! A dzięki tej szarży miał pan asystę przy trafieniu Cezarego Kucharskiego.
- Wszystko się zgadza, bo nie dość, że zrobiłem samotny rajd, to zdołałem jeszcze podać Czarkowi. Trzeba jeszcze uczciwie przyznać, że pewni swego gospodarze wyraźnie odpuścili w końcówce.
- Był jeszcze rzut karny po faulu na panu!
- Rzeczywiście. Na raty strzelał Marek Citko, bo najpierw bramkarz obronił z tych jedenastu metrów.
Nie ukrywam, że często jestem pytany o te pojedynki z Zolą i Ronaldo. To miłe wspomnienia, które trafnie skomentował jeden z kolegów:
- Fajnie byłoby stanąć obok któregoś z nich, a co dopiero zagrać! – napisał.
- Nic dodać, nic ująć. I fajnie porozmawiać z kimś, kto miał okazję z nimi zagrać!
- Mnie również jest miło.
- Zmieniając temat, od dłuższego czasu przebywa pan w Szwecji.
- To prawda, będzie już chyba z 10 lat.
- I biega pan jeszcze po boisku w polonijnym klubie?
- Już nie. Grałem dopóki dopisywało zdrowie, prowadziłem także drużynę, składającą się z byłych graczy drugiej i trzeciej ligi polskiej. Na moje nieszczęście osiem miesięcy temu coś przeskoczyło mi w kolanie i od tego czasu nie mam do czynienia z piłką.
- Brakuje?
- Bardzo! To niesamowita odskocznia od codzienności, sukcesów, albo porażek.
- Tych sukcesów jest chyba więcej? Kilka razy przerywaliśmy rozmowę, bo odbierał pan połączenia z pracy.
- Różnie z tym bywa, jak to w życiu. Przekładaliśmy ten wywiad, ale czasem nie jestem w stanie przeskoczyć pewnych rzeczy.
- Nie mam panu tego za złe. Lepiej żeby dzwonili, niż mieliby nie dzwonić!
- Też prawda.
- Porozmawiajmy o Szwecji i okolicznościach wyjazdu.
- Cel był oczywiście zarobkowy, natomiast nie ukrywam, że od początku szukałem kontaktu z emigrantami grającymi w piłkę.
Po pewnym czasie dołączyłem do drużyny o nazwie Kopernik, w której grali zawodnicy powyżej 35. roku życia.
Kapitan tego zespołu prowadził firmę zajmującą się montażem podwieszanych sufitów i przy jego pomocy stawiałem pierwsze kroki w nowej branży. W ten sposób łączyłem naukę zawodu z rekreacyjną grą. To było czysto amatorskie granie, spotykaliśmy się, by poruszać się dla zdrowia, a po meczu było piwko, a nawet grill.
- Kopernik była kobietą!
- Ha, ha, ha! Ale tylko w pewnym kultowym filmie!
- Te podwieszane sufity są teraz normą?
- Tak, od wejścia do Unii Europejskiej także w Polsce obowiązują szczegółowe wytyczne. Wymogi są bardzo surowe, szczególnie w obiektach użyteczności publicznej.
Przyznam, że jest to branża rozwijająca się, bowiem kilku znajomych z mojej firmy powróciło do Polski i radzą sobie bardzo dobrze.
- Myśli pan o powrocie?
- Nie ukrywam, że coraz częściej.
- Po 10 latach ciągnie do ojczyzny…
- To chyba nieuniknione. Nie zrozumie ten, kto tego nie doświadczył.
- Czy Szwedzi przypominają smutną historię Igora Sypniewskiego?
- Nie zauważyłem, bo miejscowi nie należą do przesadnie ciekawskich i raczej nie interesują się skandalami. A Sypniewskiego oczywiście szkoda, bo grał w piłkę na wysokim poziomie.
- O powodzeniu w życiu decyduje charakter...
- W dużej mierze. Tylko wie pan co? Musimy na pewne sprawy spojrzeć także z innej strony. Zmierzam do tego, że w czasach mojej kariery praktycznie każdy był skazany na siebie. Nie mieliśmy doradców finansowych i innych pomocników. Czy możemy się dziwić, że wielu byłych piłkarzy nie poradziło sobie w nowej sytuacji? Nie chcę oczywiście bronić w zaparte Igora oraz innych kolegów, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowych okolicznościach. Wiemy przecież, że każdy jest kowalem swego losu. Piłka to szkoła charakteru, a na swoim przykładzie wiem, że droga do ekstraklasy jest długa i wyboista.
- Fakt, trochę się pan do tej ligi przebijał.
- Pochodzę z małej miejscowości. Grze w piłkę podporządkowałem wszystko, zaniedbując edukację, która była jedynie dodatkiem. Liczyły się treningi i chęć podnoszenia umiejętności. I proszę mi wierzyć, w tamtych czasach nie było wcale tak łatwo! W latach dziewięćdziesiątych to piłkarz poszukiwał wsparcia nielicznych menedżerów. O innych aspektach ówczesnego profesjonalizmu nawet nie chcę się wypowiadać…
Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, wcale się nie dziwię, że niektórzy skończyli źle. Przykre, ale prawdziwe.
- Trudno nie przyznać racji. A idąc dalej - bardzo podoba mi się pomysł z funduszem emerytalnym dla piłkarzy w Holandii.
- To bardzo fajna inicjatywa. Kariera nie trwa przecież wiecznie, a należy jakoś zabezpieczyć przyszłość. Zawsze to jakaś polisa, szczególnie w gorszym etapie życia.
- Wróćmy jeszcze do piłki ligowej. Któremu klubowi zawdzięcza pan najwięcej?
- Trudno powiedzieć, bo każdemu coś zawdzięczam.
A wszystko zaczęło się od zdarzenia w dzieciństwie, które muszę przywołać.
Pierwsze kroki stawiałem w niewielkich Jerzmanowicach i już w drużynie trampkarzy pojawiła się szansa przejścia do Wisły Kraków. Dojeżdżałem więc do Krakowa trzy razy w tygodniu, po 20 kilometrów.
I pewnie wszystko byłoby dobrze, gdyby nie postawa trenera. Treningi były farsą, bo opiekun zespołu rzucał piłkę, mówiąc:
- Grajcie!
- Poda pan nazwisko?
- Nie widzę sensu, bo nie chcę o nim pamiętać.
- Dziwne obyczaje - trochę jak na lekcjach WF-u znudzonego nauczyciela…
- Dokładnie.
- Doświadczenia pewnie zniechęciły do gry?
- Trafił pan w sedno. Po tych pożal się Boże treningach na pewien czas miałem dość i do ukończenia 8 klasy nie wyjeżdżałem z Jerzmanowic.
A później była Czeladź, w której występował brat, były junior Wisły. Była to trzecia liga, choć zdaje pan sobie pewnie sprawę z warunków, jakie ówczesne górnicze kluby proponowały zawodnikom. Płacono tam solidnie, na poziomie porównywalnym z ekstraklasą.
- MCKS Czeladź nie była wyjątkiem.
- Warunki były naprawdę dobre. Co do nazwy, to podczas mego pobytu w Czeladzi klub rzeczywiście nazywał się MCKS. Później zmieniły się realia, obecnie jest to CKS.
To miłe wspomnienia, bo ośmioletni pobyt tam ukształtował mnie jako piłkarza.
- Pojawiły się oferty z wyższych lig.
- Nie ukrywam, że wyróżniałem się na tym trzecim froncie, co procentowało zaproszeniami na kolejne testy.
- Pamięta pan nazwy klubów?
- Zapytania przychodziły ze znanej mi już Wisły, a także z Katowic, Hutnika Kraków oraz Ruchu Chorzów.
Na testach z reguły wyglądałem dobrze, ale zawsze słyszałem:
- Jesteś dobry na trzecią ligę, ale na ekstraklasę masz jeszcze czas .
- Aż pojawiła się propozycja z Częstochowy...
- Pojechałem tam z kolegami z Czeladzi - Robertem Szopą i Markiem Matuszkiem. I chyba spodobałem się na tyle, że zaproponowano mi podpisanie kontraktu.
- Czasy trenera Kokotta?
- Gothard Kokott przejął zespół trochę później, mnie sprowadzał jeszcze Zbigniew Dobosz. Niestety, obaj już nie żyją. W ekstraklasie wystrzeliłem z formą, nie miałem żadnych kompleksów. Grałem, pokazałem, co potrafię i pół roku później miałem już na stole kolejne cztery oferty – z Pogoni, Amiki, ŁKS-u i jeszcze jednego klubu, którego nazwy nie potrafię sobie przypomnieć.
Zostałem w Rakowie na kolejne dwa lata, ale półtora roku później do gry włączyły się Widzew i Legia.
- A to już było poważniejsze granie!
- Ma pan rację, bo w tym czasie Legia i Widzew regularnie biły się o tytuł. Miałem pewien dylemat, ale nigdy nie żałowałem transferu do Legii. A dalsze losy są już powszechnie znane.
- Ważniejsze są zawsze początki…
- Widzi pan, Płomień Jerzmanowice to niewielki klub balansujący pomiędzy klasami A i B. To tam wszystko się zaczęło, bo już jako 15 latek grałem z seniorami. Może dzięki temu bezboleśnie zaaklimatyzowałem się w Czeladzi?
Teoretycznie ten dość duży przeskok powinien być odczuwalny, ale szybko się zaadaptowałem w nowym miejscu.
- W silnej trzeciej lidze...
- Oj tak, tam zawsze był wysoki poziom. Proszę mi wierzyć, naprawdę było komu grać.
- A planując powrót do Polski bierze pan pod uwagę Jerzmanowice?
- Różne myśli przychodzą mi do głowy, choć nie ukrywam też sentymentu do Szczecina.
- Jest pan tam ciepło wspominany, a miasto też piękne.
- To na pewno jedna z ciekawszych opcji. A sentyment potęgują córki, które mieszkają właśnie w Szczecinie. Odwiedzam je w miarę możliwości, jeśli tylko pozwala mi na to czas.
- A czy dziennikarze ze Szwecji interesują się wynikami Pogoni prowadzonej przez Jensa Gustafssona?
- Szczerze mówiąc, nie zauważyłem. Jak dotąd nie natknąłem się na wywiady i artykuły przybliżające kulisy jego pracy w Polsce. A z drugiej strony, po objęciu Pogoni przez Gustafssona, odbierałem sporo telefonów od dziennikarzy z Polski. Większość pytała o jego dokonania i metody pracy.
I będąc całkowicie szczerym, nie potrafiłem udzielić sensownej odpowiedzi. Dopiero niedawno zasięgnąłem trochę języka i jestem w stanie powiedzieć coś więcej.
- Jacy na co dzień są Szwedzi? Odnoszę wrażenie, że jest to nieodległy, ale jednak egzotyczny dla nas kraj.
- Przede wszystkim są bardzo stateczni. Nade wszystko cenią święty spokój, żyją bez pośpiechu. Czasem bywa to irytujące, bo w tutejszych supermarketach na dziesięć kas do obsługi klientów najczęściej działa tylko jedna. Ludzie stoją w kolejkach i cierpliwie czekają…
- Nie trzeba fatygować się za Bałtyk, by doświadczyć podobnych atrakcji!
- Ha, ha, ha! Może to specyfika tej branży? Żartujemy sobie, ale nie mnie to oceniać.
- W marketach rozmawia pan po szwedzku?
- Tyle, o ile. To trudny język, a niemal od początku pobytu obcuję głównie z Polakami. Zapisałem się wprawdzie do szkoły, sporo uczyłem się prywatnie, ale daleko mi do perfekcji. Jakoś sobie radzę, opanowałem pewien zasób słów.
- Wystarcza? W każdej chwili mogą przecież zadzwonić z pracy…
- Musi, ale to chyba odpowiedni moment, by zakończyć rozmowę po polsku.
– Ciekawy jest ten pański życiorys!
- Dawne to dzieje, ale zawsze miło powspominać. Dziękuję za podesłane materiały i proszę się odzywać, pisać, dzwonić…