Słynął z zaangażowania i waleczności, a karierę zakończył... krótko przed 50. urodzinami! Jego znakiem firmowym były znakomite kopnięcia piłki z dystansu. W wywiadzie z byłym kapitanem reprezentacji Polski, Romanem Szewczykiem, nie zabrakło też mniej przyjemnych wątków.
Sebastian Piątkowski, TVP Sport: – Ostatnio często telefonuję do Austrii. Jeśli nie do pana, to do Tadeusza Pawłowskiego. To przyjemne zajęcie...
Roman Szewczyk: – Proszę serdecznie pozdrowić Tadka! U schyłku kariery grałem przeciwko jego... synowi. I muszę powiedzieć, że zapowiadał się na świetnego piłkarza.
– Przekażę pozdrowienia. A żeby nie tracić cennego czasu proponuję od razu cofnąć się do meczu z Anglią, w listopadzie 1991 roku.
– Zremisowaliśmy 1:1, choć powinniśmy to spotkanie wygrać. I pewnie tak by się stało, gdyby austriacki sędzia podyktował dla nas rzut karny jeszcze przy stanie 1:0. Oglądałem tę sytuację setki razy i do dziś stoję na stanowisku, że faul na Furtoku był oczywisty. A gdyby udało się strzelić gola z rzutu karnego, to jestem przekonany, że Anglicy już by się nie podnieśli.
– A pan zdobył bramkę po strzale z daleka.
– Tak, ale po drodze piłka odbiła się od nóg przeciwnika.
– Przez długie minuty zanosiło się na historyczny awans do finałów mistrzostw Europy…
– Bodaj na 15 minut przed końcem byliśmy jeszcze w Szwecji.
Wszystko przez remis w spotkaniu Turcji z Irlandią. Przypominam sobie, że kibice w Polsce dowiedzieli się o tym wyniku z pewnym opóźnieniem, bo nie było przecież Internetu.
– Może wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie ten przeklęty Gary Lineker…
– Miał patent na Polaków. Przed losowaniem grup eliminacyjnych pewne było w zasadzie to, że po pierwsze – trafimy na Wyspiarzy, a po drugie – Lineker na pewno strzeli gola.
– Remis w Poznaniu potwierdził tę tezę, a na dodatek to pan był odpowiedzialny za krycie tego wyborowego strzelca…
– Tak się to układało, że począwszy od finałów MŚ w Meksyku strzelał na gole. Był zawsze groźny.
A ta wyrównująca w Poznaniu padła po rzucie rożnym.
Miał trudną sytuację, ale w swoim stylu trafił do bramki.
Lineker był królem pola karnego, rzadko zdobywał bramki z daleka.
– Jak choćby w Chorzowie dwa lata później.
– Jezus Maria!
– Wymowny komentarz!
– Bo to moje pierwsze skojarzenie z tym meczem. Gdyby Marek wykorzystał choć jedną sytuację byłby guru. Miał dwie wyborne okazje, a ta druga pewnie do dziś śni mu się po nocach.
– To prawda.
– Proszę mi wierzyć – Marek nie marnował takich sytuacji, a gdy grał w Pogoni, to zdarzało się, że wręcz wjeżdżał do bramki rywali. Na Stadionie Śląskim chyba trochę się pospieszył, bo powinien wykorzystać upominek od Woods’a.
– Trochę pechowo trafił w bramkarza.
– Tak, do tego zmierzałem. Był to czysty przypadek, ale czasu nie cofniemy. Bardzo chcieliśmy ten mecz wygrać, ale skończyło się remisem.
– Nieprzypadkowo rozpoczęliśmy od remisów z Anglią, bo mają trochę słodko-gorzki smak. Graliśmy dobrze, przeważaliśmy, ale w ostatecznym rozrachunku trzeba się było zadowolić punktem.
– Wszystko się zgadza. Szczególnie żal mi tego Poznania, bo naprawdę niewiele zabrakło, abyśmy pojechali na Euro.
– Grupy eliminacyjne wyglądały inaczej. Z czterech zespołów – Anglii, Irlandii, Polski i Turcji awansować mógł tylko zwycięzca. Udało się Anglikom.
– Muszę jednak powiedzieć, że była też druga strona medalu.
Przede wszystkim mieliśmy spore braki kadrowe. I tak, jeśli dajmy na to hiszpański klub nie wyraził zgody na przyjazd Janka Urbana, to zostawał w Hiszpanii. Podobne przypadki można mnożyć. Jeśli HSV grało mecz na przykład w Pucharze Niemiec, to działacze z Hamburga woleli zapłacić karę, niż zwolnić Furtoka na kadrę. Teraz na szczęście pozmieniały się zasady, a terminy zarezerwowane na reprezentację są święte.
Kluby nie mają wyjścia, muszą zwalniać piłkarzy.
Czytał pan może książkę On, Strejlau?
– Z wypiekami na twarzy.
– To nie muszę dodawać więcej, a o realiach tamtej epoki mówił jeszcze między innymi Romek Kosecki.
Lata dziewięćdziesiąte to zły czas w dziejach naszej piłki. Ba, najgorszy! Nie mieliśmy dosłownie niczego.
Przed meczem z San Marino w Łodzi szukano w ostatniej chwili firmy, która mogła uchronić nas przed kompromitacją. Nie mieliśmy w czym grać, to byłaby wielka wtopa! W jednym z wywiadów porównałem tamten Polski Związek Piłki Nożnej do… domu. Taki dom, owszem, cały czas stoi, ale nie ma fundamentów.
– Subtelnie…
– Każdego dnia mógł runąć.
– Kapitan reprezentacji widział pewnie więcej…
– Czy jest pan w stanie uwierzyć, że dzień przed meczem z Anglią na Stadionie Śląskim paradowaliśmy w koszulkach klubowych? Kolejny raz brakowało sprzętu!
Z tego powodu nie chcieliśmy wyjść na trening. Dodam jeszcze, że samolot ze sprzętem wylądował w Pyrzowicach mniej więcej w środku nocy. Dostarczono nam stroje…HSV Hamburg!
– Wyobrażam sobie minę Jana Furtoka.
– Jasiu kręcił tylko głową, znał bowiem realia związku.
To tylko jedna z tych absurdalnych sytuacji. Człowiek był w kropce, bo też chciałem wyjechać za granicę, a jako kapitan wbrew pozorom nie mogłem za wiele.
Albo inne zdarzenie, już z czasu gry w Sochaux:
– Roman, kup sobie bilet, a my zwrócimy ci pieniądze! Tak słyszałem nie raz i nie dwa.
– Nie musi pan dodawać nic więcej.
– Jestem przekonany, że podobne zdania słyszeli pozostali piłkarze z lig zagranicznych. Z realizacją było pewnie tak samo. Niech pan mi wierzy lub nie, ale to były naprawdę szokujące czasy. Przemiany ustrojowe nie ominęły bowiem świata sportu. A zapaść PZPN-u pogłębiała się z każdym rokiem.
– Reprezentanci Polski wyglądali przy olimpijczykach Wójcika jak ubodzy krewni…
– Zdarzało się, że nocowaliśmy w hotelu trzygwiazdkowym, podczas gdy kadra olimpijska spała w tym z najwyższej półki. Ale widocznie tak musiało być.
– Dziś roi się od prywatnych sponsorów. Ileż to klubów marzy o dobrodzieju wykładającym prywatne pieniądze…
– A przychodzący do klubu piłkarz żąda samochodu oraz domu i nic więcej go nie interesuje. To pewnego rodzaju zabezpieczenie na przyszłość.
– Po kilku latach gry, nawet w naszej lidze, ta przyszłość rysuje się raczej w różowych barwach...
– A pod koniec kariery uda się jeszcze za granicę, pogra 2-3 lata i starczy. Wie pan, zastanawia mnie tylko jedna rzecz – kiedy to wszystko pęknie? Kiedy osiągniemy górny limit absurdalnego płacenia wielkich pieniędzy?
– Obawiam się, że będzie już tylko gorzej.
– A zgodzi się pan, że płacenie grubych milionów za jednego człowieka to głupota?
– Oczywiście. I dlatego zraziłem się do współczesnego sportu i rozmawiam sobie z byłymi piłkarzami.
– Tylko, tak po prawdzie, duża w tym wina klubów. Wszechobecni agenci i menedżerowie mają coraz więcej do powiedzenia, a transfery rzędu 100 milionów euro nie są już czymś wyjątkowym. Nigdy nie zrozumiem tego szaleństwa, bo przecież piłkarze to tylko ludzie…
– Zgadzam się.
– Znam temat od podszewki, bo pracując w Red Bull Salzburg miałem wgląd w pewne sprawy. Te wszystkie klauzule na 200, a nawet 300 milionów euro wywołują ból głowy. To nie jest normalne. Piłka staje się zabawą dla bogatych, choćby szejków.
– Zmieńmy temat na bardziej przyjemny. Możemy o tym Sochaux?
– Pewnie, tym bardziej, że wspominam ten czas bardzo miło. Był to stabilny klub, na czele którego stał prawnuk Erika Peugeota. Bardzo bogaty, lokował swe uczucia głównie w Formule 1. To były czasy, gdy idolem Francuzów pozostawał Alain Prost, a wyścigi cieszyły się ogromną popularnością. Sochaux to mój dobry okres, do dziś utrzymuję kontakt z przyjaciółmi z Francji.
– Od bodaj 25 lat mieszka pan jednak w Austrii.
– Dokładnie od 1996 roku.
– I co szczególnie godne uwagi, biegał pan za piłką niemal do pięćdziesiątki!
– Bo tak jakoś trudno było mi rozstać się z boiskiem... Pamiętam nawet moment, gdy pojawiłem się w Austrii i spojrzałem na ligową tabelę. Mój nowy klub z Salzburga zamykał ją, a ja zastanawiałem się czy był to na pewno przemyślany krok?
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, a w kolejnym sezonie wywalczyliśmy mistrzostwo kraju. Nawiasem mówiąc, jedyne w karierze, bo w Katowicach nigdy nie udało mi się stanąć na najwyższym stopniu podium.
– Pewnie byłoby inaczej, gdyby w pamiętnym meczu z Zagłębiem Sosnowiec napastnicy GKS-u nie chybiali.
– Sosnowiec bronił się wtedy całą drużyną, to było jak obrona Częstochowy! Stanęło na rozczarowującym 0:0, a mogliśmy przegrać, bo w końcówce rywale zmarnowali świetną okazję.
– W okolicach Salzburga żyje się chyba miło? Muzyka Mozarta łagodzi obyczaje, a w pobliżu znajduje się... skocznia w Bischofshofen. Żyć, nie umierać i cieszyć się zdrowiem!
– Dziękuję, nie mam powodów do narzekań. Dzieła Mozarta ponoć redukują stres, choć nie sprawdzałem tego na sobie. A na skocznię jeżdżę nawet często, kibicując Kamilowi Stochowi i spółce. Pięknych wzruszeń dostarczył mi także Dawid Kubacki, wygrywając Turniej Czterech Skoczni.
– Ma pan przesyt futbolu?
– Teraz już może nie, ale miałem taki czas. Oglądałem jedynie mecze reprezentacji Polski, a wszelkie rozgrywki ligowe przestały mnie pasjonować. Wie pan, po tylu latach gry człowiek pragnął świętego spokoju i przede wszystkim odpoczynku po powrocie do domu. Ostatnio trochę się pozmieniało, bo dałem się namówić na powrót do piłki. Trenuję chłopców, ucząc ich podstaw futbolu.
– Strzałów z daleka również? Czy z taką umiejętnością trzeba się urodzić?
– Są zbyt mali na takie eksperymenty. Ale gdy nieco podrosną, to postaram się im jeszcze pokazać to i owo.
– A czy ten chwilowy przesyt nie był związany z pracą w Red Bull Salzburg?
– Oczywiście. Byłem tam zatrudniony jako skaut, więc w soboty i niedziele oglądałem po kilka spotkań, a do tego dochodziły podróże. A proszę nie zapominać, że grałem w piłkę aż do 47, a nawet 48 roku życia! Doszedłem do wniosku, że w pewnym wieku należy wreszcie poświęcić więcej czasu rodzinie, bo przez lata byłem jedynie gościem w domu.
– Nie sposób chyba oprzeć się wrażeniu, że ten Red Bull to trochę sztuczny twór...
– To klub kupiony za wielkie pieniądze, funkcjonujący na zupełnie innych zasadach. Nie mam za bardzo do niego serca, a mój były klub – Austria Salzburg – gra obecnie w lidze regionalnej. Rzadko chodzę na mecze, bo nie czuję się komfortowo na meczach Red Bull.
– Gdzie im chociażby do Rapidu Wiedeń…
– Żeby pan wiedział! Rapid to religia, niezależnie od postawy zespołu i miejsca w lidze. Może przegrywać, a i tak pojawi się 15, a nawet 20 tysięcy kibiców. To największy klub w Austrii, który ma w dorobku aż 32 tytuły mistrzowskie! Usilnie goni ich Red Bull, co nie dziwi. Prawda jest bowiem taka, że piłkarze z Salzburga nie mają teraz konkurencji. Zastanawiam się, jak potoczą się dalsze losy Kamila Piątkowskiego? Rozmawiałem z nim jedynie przez chwilę, ale może jeszcze nadarzy się okazja. Życzę mu oczywiście jak najlepiej.
– A co porabia pan na co dzień, bo nie wszyscy wiedzą.
– To żadna tajemnica. Pracuję jako kierowca, jeżdżę busem i rozwożę towar. I chwalę sobie obecne zajęcie.
– Najwięcej roboty pewnie w okolicach świąt?
– Czy ja wiem? Porównywalnie. Nie boję się żadnej pracy, więc czas świąteczny nie jest jakoś specjalnie straszny.
Do emerytury zostało jeszcze kilka lat, ale najważniejsze by dopisywało zdrowie.
– Życzę tego z całego serca! I tak sobie myślę, że ciekawych mieliśmy tych piłkarzy z 1965 rocznika…
– Bo to był dobry rocznik, choć graliśmy w złym okresie. Ale co miała powiedzieć generacja Włodzimierza Lubańskiego? Im nie pozwalano wyjechać za granicę przed ukończeniem odpowiedniego wieku, a o wszystkim decydował Centralny Ośrodek Złodziei, to znaczy… Sportu.
– Kusi mnie jeszcze, by zapytać o tę nieszczęsną czerwoną kartkę w Oslo…
– Jan Age Fjortoft słynął z prowokacji, o czym każdy wiedział. W pamiętnym meczu z Norwegią sprowokował mnie słowem i czynem, a ponieważ co nieco zrozumiałem, to zrobiło się niezręcznie.
Swego czasu rozmawialiśmy nawet o tym incydencie, spotkałem go bowiem na meczu Rapidu. Przepraszał za tamto zachowanie, czuł się winny.
– Nie musieliśmy tego meczu przegrać, wystarczy przypomnieć strzał Koseckiego w poprzeczkę.
– Zgodzę się z panem, ale po tej porażce straciliśmy wszelkie szanse wyjazdu na amerykańskie mistrzostwa świata.
Karierę w reprezentacji zakończyłem po meczu w Izraelu, przegranym 1:2. Byłem trochę rozżalony, bo po przedmeczowej rozmowie z Henrykiem Apostelem miałem prawo spodziewać się innych decyzji personalnych. Ale cóż, było – minęło.
– Proszę wybaczyć szczerość, ale momentami przykro się o tym wszystkim słuchało…
– Ja podchodzę do tego trochę inaczej, bo dziś, po upływie lat, mogę się jedynie pośmiać z pewnych sytuacji. Rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych nie rozpieszczała kadrowiczów. Czasem czuliśmy się po prostu bezradni, podobnie jak trener Strejlau. On też nie mógł zbyt wiele zrobić, był