Zatrudnia się w przedszkolu, społecznie ochrania mecze reprezentacji Norwegii, sam szuka sponsorów, bo chce się nauczyć menedżerki. A łatka "tego od skoku na golasa" i tak się nie odkleja. Halvor Egner Granerud mówi, co myśli, ale rywale go raczej lubią. Gdyby było inaczej, Karl Geiger nie donosiłby mu przecież obiadów na kwarantannę. 26-latek z Asker dziś skacze lepiej od Niemca. Skacze najlepiej w historii Turnieju Czterech Skoczni.
Nad norweską kadrą nie zawaliło się niebo i w Trzech Króli odbyła się koronacja Halvora Egnera Graneruda. Norweg, który w Innsbrucku w kapitalnym stylu wyratował się przed zaprzepaszczeniem przewagi w Turnieju Czterech Skoczni, przyjechał do Bischofshofen z zaliczką 23,3 punktu. Ale to go tylko wzmocniło. Po rewelacyjnym konkursie w Bischofshofen wyjeżdża do domu ze Złotym Orłem i najwyższą notą w historii imprezy.
A jeszcze kilka lat temu nieprzychylni sugerowali mu, że może czas w życiu zająć się "czymś poważniejszym". On sam o tym wspominał ledwie trzy tygodnie temu. Już nieaktualne.
Halvor Egner Granerud – ten, któremu Karl Geiger donosił obiady
Od tamtej pory w skokach wywróciło się wszystko. 26-latek zdążył wygrać 17 konkursów i łącznie 29 razy stanąć na podium zawodów tej rangi. To stan na 6 stycznia 2022, licznik bije. W każdym razie, dzięki temu został już jako czwarty Norweg właścicielem Kryształowej Kuli, ma już na koncie Letnie Grand Prix czy medale mistrzostw świata, choć wciąż nie takiej wagi, o jakiej marzył. Przykłady rozczarowań wysypują się z rękawa. Na lotach w Planicy przegrał złoto indywidualnie o pół punktu i się rozpłakał. A w 2021 w Oberstdorfie najpierw nie wytrzymał na normalnej skoczni, a potem w punkcie testowania na koronawirusa. Przed zawodami na K120 zamknięto go w izolatce. Karl Geiger, chłopak z okolicy, dostarczał mu przez balkon domowe jedzenie, żeby ten zniósł dobrze kwarantannę. Ale idźmy dalej – do TCS, bo ten też już raz mógł wygrać. Tylko że dwa lata temu na Bergisel zdmuchnął go wiatr, a w Bischofshofen przeciążyła głowa.
Granerud – w dużej mierze w świetle tych wydarzeń – jeszcze na starcie PŚ 2022/23 mierzył się z łatką genialnego, lecz tracącego dobre okazje. Nawet w sezonie, w którym wygrał klasyfikację łączną, mierzył się z kryzysami pętającymi nogi. Nikt nie wiedział, jak to możliwe, że na Wielkiej Krokwi Halvor zaczął nagle odstawać z prędkościami na progu, jakby zjeżdżał o kilka belek niżej. – Żałuję, że tu przyjechałem – zaklinał. Ale podobnie jak z wielu kryzysów, i z tego się wygrzebał. A później wygrał jeszcze aż pięć konkursów i wpisał się do historii FIS.
Mimo to, kiedy na początku tej edycji TCS zarzekł się, że "gdy robi swoje, to on jest najlepszy", wielu przyjęło to za bezczelność bez pokrycia. Tylko że on faktycznie zaczął robić.
Bo co do maksymalnego potencjału skoczka z Asker nie ma żadnych wątpliwości. Nawet kiedy leci bokiem i prawie wypada za bandy – a tak bywało jeszcze wiosną ubiegłego roku – stać go na spektakularne rzeczy. To taki zawodnik starej epoki: który prędzej upadnie, ale wyląduje tam, gdzie nie sięga wyobraźnia. A przynajmniej takie można odnieść wrażenie, śledząc po kolei jego karierę.
– To nie jest facet, który przesadnie kalkuluje – opisywał go Clas Brede Brathen, menedżer kadry narodowej.
A założę biegówki i wykręcę salto, stwierdził. I skoczył, ale nie wylądował
Brzmi to jak zaleta i wada jednocześnie. Mówimy o zawodniku, którego kibice poznali szerzej, dopiero gdy zamieścił w sieci filmik ze skoku z gołym tyłkiem. O mały włos zawiesiłaby go wtedy rodzima federacja. Tej przedstawił się w sezonie 2015/16 – najpierw debiutując w PŚ, a następnie wykonując popis dnia na imprezie Sorperennet. Czyli tradycyjnym, nakrapianym zakończeniu sezonu, gdzie zawodnicy przebierają się w różne stroje i organizują konkurs na hopce usypanej ze śniegu. "Artysta" (to pseudonim po dziadku-pisarzu) skakał na biegówkach, wykonał salto w przód, upadł na twarz i przestał się ruszać. Diagnoza: przebite płuco i kilka tygodni bez treningu. Wszystko miał na kamerce Tom Hilde, dziś trener zatrudniony w Skiforbundet. Wrzucił na YouTube, bo dlaczego nie? Ale czy po tamtym wypadku spoważniał? Odpowiedzią niech będzie próba podwójnego skoku, na który zdecydował się z kolegą, bo "trener akurat nie patrzył". Albo nagrywanie filmików, jak napycha buzię piankami marshmallow z zadaniem wymówienia wyraźnie słowa "Holmenkollen".
– No dobrze, ale od tamtej pory jednak trochę się pozmieniało. To była trochę beztroska – zarzekał się, kiedy po latach mu to wypomniano.
Najpierw żółty plastron, potem odblaskowa kamizelka. Halvor – mężczyzna pracujący
Po Granerudzie rzeczywiście widać zmianę. W norweskim sztabie potwierdzają, że to już ukształtowany mężczyzna. Chociaż nadal mówi, co myśli. W połowie grudnia w Engelbergu zawalił konkurs, mimo że był faworytem. I na antenie Viaplay stwierdził:
– Może znajdę coś innego do roboty niż skoki. Dupa. Od jakiegoś czasu nie zrobiłem nic dobrego w zawodach. Do cholery, to jest piekło.
Gdyby któregoś dnia Halvor rzeczywiście postanowił odejść, to planów B ma raczej nadmiar. Jest zaradny, sam na przykład chodził na spotkania z firmami, żeby załatwiać sponsorów. Przekonywał, że dzięki temu nauczy się na przyszłość, nawet jeżeli obecnie negocjuje słabiej niż menedżerowie, z których usług woli nie korzystać. – W Oslo na razie wciąż stać mnie co najwyżej na kota – rozkładał ręce. Ale nie w tym rzecz. Bo gdyby chodziło tylko o pieniądze, w czerwcu nie stałby na stadionie Ullevaal jako porządkowy podczas meczu kadry piłkarzy. Tymczasem kiedy klub z Asker idzie wykonać gdzieś "dugnad", czyli pracę społeczną, Halvor zawsze zgłasza się na ochotnika. Do pracy w przedszkolu, którą podjął, też poszedł głównie dla przygód. Zgarnął parę koron, ale na koniec uznał, że to cięższe niż najcięższe zajęcia w siłowni. Mimo to doświadczenie pedagogiczne się przydaje. Trener Stoeckl co roku zabiera drużynę na ogólnokrajowy obóz młodych talentów, w których jego skoczkowie wcielają się w role szkoleniowców. Dokładnie tak, jak od czasu do czasu robi w Zakopanem Kamil Stoch. Dla Polaka to jednak zajęcie z potrzeby serca, u Skandynawów to cały państwowy system rozwoju. O dziwo – przyznają zwykle – również dla nich, bo patrząc na początkujących, zdają sobie sprawę, jak łatwo jest wprowadzić korekty w technice.
– A poza tym to zawsze miłe, kiedy idziesz gdzieś do dzieci i czujesz się doceniany jako sportowiec – przekonywał Stoeckl.
Ambasador dyscypliny drugiego wyboru. Skoki – norweskie dziecko mniej chciane
Niestety, z poważaniem skoków w ich kraju-matce nie jest najlepiej. Najlepszym znakiem kryzysu są puste nakrycia głowy zawodników w miejscu, gdzie zwykle było logo sponsora generalnego drużyny narodowej. Lider TCS skacze z białą plamą. Nikt do tej pory nie zdecydował się wydać 10 mln koron, żeby aż do MŚ 2025 (odbędą się w Trondheim) reklamować się na strojach skoczków i skoczkiń. Być może również, dlatego że prawa do transmisji konkursów straciła otwarta telewizja NRK. Gdy miało to miejsce, pesymiści szybko odkryli, że w Finlandii początek kryzysu nastąpił dokładnie po takim samym ruchu na rynku. Skutki przyszły szybciej niż ktokolwiek przewidział.
Niestety, w kraju Erlinga Haalanda, braci Ingebrigtsen, Magnusa Carlsena, tenisisty Ruuda czy całego zastępu biegaczy narciarskich skoczkowie zostali już chyba na stałe zepchnięci do drugiej ligi świadomości.
– To doskonale widać po nagłówkach, które publikują ich gazety i portale – opowiadała TVPSPORT.PL Olga Maciejewska, nauczycielka języka norweskiego, od lat żyjąca w rozkroku pomiędzy oboma krajami. – Odbiorcy mediów ledwo kojarzą nazwiska najlepszych zawodników. Na relację z zawodów nie zaprasza się więc postaciami, tylko ogólnikiem typu: "norweski skoczek spadł z podium". Namawia się na klik, a nie informacje o losach kogoś konkretnego. Gdyby zatytułowano tekst nazwiskiem i dodano zdjęcie portretowe, mnóstwo osób nie miałoby pojęcia, o jakiej to w ogóle dyscyplinie – analizowała w 2021 roku, niedługo po pierwszym wystrzale formy Halvora. O Haalandzie albo Marit Bjoergen zawsze jest z imienia i nazwiska.
Granerud dopiero teraz zaczyna otrzymywać taki przywilej. Takie miano kogoś po prostu szerzej rozpoznawalnego.
Największa nagroda byłaby, gdyby na Holmenkollen znowu przyszli kibice
Norweskie skoki mają problem wizerunkowy, z którym – jak się wydaje – trudno będzie coś zrobić, nawet gdyby takich Granerudów nagle pojawiło się jeszcze dziesięciu. Zresztą, przecież dopiero co Marius Lindvik został mistrzem olimpijskim. I nic. Drugi wybór kibica, który rządzi pilotem. A akurat Norwegowie nie są Polską, której trzon kadry od dekady kształtuje tych samych trzech ludzi. Tam młodych talentów dostarcza się do elity na pęczki. I to nawet, pomimo że w ojczyźnie narciarstwa z roku na rok kurczy się liczba wydawanych licencji, a skocznie – niedawno używane w liczbie ponad tysiąca – jedna po drugiej zarastają krzakami, gniją i odchodzą w zapomnienie. To niepokojący trend, który ledwie kilka dni temu szeroko opisano w "Dagbladet". Nawet mainstream z Oslo widzi, że coś jest nie tak.
Może chociaż jedną kiedyś nazwą imieniem Graneruda? Pewnie najlepiej, żeby była to ta na Holmenkollen. Ale sam Halvor ucieszyłby się również, gdyby na kolejny PŚ w jego stolicy w końcu przyszło trochę kibiców. Gdyby nie polscy imigranci zarobkowi, świeciłby tam surowy beton.
Ale to nie tak, że na Holmenkollen nie ma kibiców podczas PŚ. Są – w lesie, oglądając biegaczy. A następnie wracają do domów.