Czwartkowy poranek, 28 marca 1940 roku, upływał zwyczajnie w mieszkaniu numer 14 przy ulicy Noakowskiego 16 w Warszawie. Niewysoki, zwykle zaczesujący włosy do tyłu i lekko kuśtykający mężczyzna pożegnał się najbliższymi. Obiecał, że zadzwoni i wróci przed godziną policyjną. Wziął cieplejsze ubranie, bo na zewnątrz był chłód. I wyszedł.
Minęło kilka godzin…
W bramie przy Noakowskiego 16 dozorca Władysław Urbański zauważył szamotaninę. Uznał, że jest świadkiem napadu rabunkowego. Pochwycił miotłę i ruszył z odsieczą zaatakowanemu. Dopiero, gdy podbiegł, poznał lokatora spod czternastki, który nie walczył z rabusiami, a z gestapowcami. Mieli mundury i pistolety. Dozorca dostał kopniaka w brzuch i stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał… było po wszystkim. Skutego kajdankami lokatora wrzucano do "budy". Samochód odjechał.
Następnego dnia stolicą wstrząsnęła wiadomość – "Kusy" aresztowany!
Czas odradzania
Rok 1939 to powrót Janusza Kusocińskiego na lekkoatletyczne salony. Trapiony wcześniej kontuzjami mistrz olimpijski z Los Angeles postanowił solidnie przygotować się do nadchodzących igrzysk olimpijskich w Helsinkach. Temu podporządkował rytm dnia. Trenował, startował, a gdy trzeba było to leczył urazy. Znawcy biegania twierdzili, że łapie formę życia. A nawet jeśli ktoś chciał zarzucić mu, że tylko wykorzystuje swoją sławę, to broniły go wyniki. W marcu 1939 roku, podczas zawodów halowych, blisko siedem tysięcy berlińczyków zachwycało się płynnością jego biegu. Polak był drugi i nawet Niemcy twierdzili, że jest tylko kwestią czasu kiedy znów zacznie wygrywać. Może już na igrzyskach…
Na krajowym podwórku również rozpoczął porządki. On, stary lis bieżni, rozstawiał po kątach młodszych średniodystansowców, z Józefem Nojiem na czele. Józefem nazywanym jego następcą. Józefem trenowanym przez Stanisława Petkiewicza, który był wielkim rywalem "Kusego" z dawnych lat. Kto na początku lat trzydziestych bacznie śledził sportową (i nie tylko) batalię panów dobrze wiedział, że każda wygrana z podopiecznym Petkiewicza miała dla Kusocińskiego posmak osobistej zemsty. Tu nie chodziło tylko o kwestie sportowe, a o szeroko pojmowaną ambicję.
Na ostatnich przed wojną lekkoatletycznych mistrzostwach Polski w Poznaniu Janusz wygrał swoją koronną konkurencję, bieg na 10 kilometrów. Zrobił to w stylu nie pozostawiającym żadnemu rywalowi złudzeń: dublował ich nawet, choć, jak określiła to prasa, biegł truchcikiem. W połowie roku w Helsinkach i Sztokholmie dwukrotnie pobił jeszcze rekord kraju w biegu na 5000 metrów. Znów głośno wymieniano w obcych językach jego nazwisko. Skandynawowie, tak jak Niemcy, dostrzegali w nim kandydata do olimpijskiego lauru.
Sport sportem, zemsta zemstą, ale "Kusy" nie był oderwany od rzeczywistości. Czytał gazety, słuchał radia, prowadził bujne życie towarzyskie, więc często zdarzało mu się dyskutować o polityce. Zdawał sobie sprawę, że rywalizacja sportowa może zejść niedługo na dalszy plan, bo za zachodnią granicą muskuły pręży fanatycznie usposobiony, niespełniony, austriacki malarz z wąsem. Pachniało wojną. Z każdym dniem coraz intensywniej. W ostatnich dniach czerwca 1939 roku "Kusy" biegał na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie w zawodach, z których zysk przeznaczono na Fundusz Obrony Narodowej, by dozbroić wojsko. Naród chciał pomóc, liczyła się każda darowizna. Były tłumy. Obecność powracającego do formy mistrza stała się dodatkowym magnesem. On też przekazał na rzecz FON złoty sygnet. A potem zapadła medialna cisza, bo... przydarzyła się kolejna kontuzja.
W sierpniu Janusza odnalazł w Radomiu Edward Trojanowski, redaktor "Przeglądu Sportowego". Spotkanie panów i wywiad, który potem powstał, były już ostatnimi. Kusociński opowiadał dziennikarzowi o pracy przy zbożu, o walce z czyrakami, o rywalach, o planach treningowych. I o tym, że dzięki doktorowi Gałce wróciła doń nadzieja na kolejne starty. Na pożegnanie Trojanowski zapytał o igrzyska w 1940 roku.
– O, nie martw się. Ja myślę o Helsinkach. Żeby jednak nie mieć później nic do wyrzucenia, muszę tam być 3 miesiące przed startem – odparł pan Janusz. Dobrzy znajomi ze sportowych aren uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. Na zawsze.
A więc wojna!
1 września 1939 roku o poranku słuchacze Polskiego Radia usłyszeli nagrany dwa dni wcześniej komunikat Józefa Małgorzewskiego:
"A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa".
Nie wiadomo czy mistrz słyszał te słowa, czy nie? Od pierwszych godzin wojny miał jednak głęboko w sercu frazę "wszyscy jesteśmy żołnierzami". Choć formalnie nim nie był. Co prawda został przeszkolony wojskowo, ale po kolejnym urazie kolana wpisano mu w książeczce kategorię D - "niezdolny do czynnej służby wojskowej"? Ale jak to? On, biegacz, który właśnie się odradzał i wielki patriota miałby siedzieć w mieszkaniu lub uciekać? Nic z tych rzeczy!
Według wspomnień towarzyszy broni, choćby Józefa Korolkiewicza, "Kusy" sam sobie załatwił mundur, broń i przydział. Był najczystszej wody ochotnikiem. Jako kapral z cenzusem dostał przydział do kompanii karabinów maszynowych II batalionu 360. Pułku Piechoty. W obronie Warszawy walczył na Okęciu i Sadybie, dowodząc plutonem cekaemów.
Jakim był żołnierzem? Przede wszystkim wyróżniał się spokojem, mówiono, że wręcz olimpijskim. Ale czy to był spokój? Czy może naturalne dla niego tłumienie emocji, które akurat na wojnie wydawało się być zaletą? Znajomi często opowiadali, że był niewylewny i nieco tajemniczy.
Z bronią w ręku, w czasie artyleryjskich ostrzałów, gdy inni szukali szybko schronienia, on przechadzał się pewnym krokiem. Świadczyło to i o odwadze, i o... brawurze. Wykonywał najtrudniejsze, nawet te niezgodne z jego wartościami, rozkazy. Przykładowo, na początku września 1939 roku został oddelegowany do likwidacji dzikich zwierząt – tygrysów i lwów. Drapieżniki, pozostawione prawdopodobnie przez uciekających ze stolicy cyrkowców, zajęły wagony ustawione na jednej z bocznic kolejowych. Dowódcy obawiali się, że dalsze bombardowania miasta mogą uszkodzić ten tabor, a uwolniona zwierzyna zaatakuje ludność cywilną. Mistrz z wielkim smutkiem rozkaz likwidacji wykonał…
Antoni Grzesik wspominał po latach, jak pomiędzy kolejnymi zadaniami Janusz zaprosił go do siebie na obiad. Panowie zjedli, porozmawiali. Wysłuchali dumnej matki. Wojna, choć na krótko, zeszła na dalszy plan. Mistrz bardzo dobrze traktował też żołnierzy. Będąc dowódcą dbał, by niczego im nie brakowało, informował o aktualnej sytuacji i planach dowództwa. Dlatego był tak bardzo lubiany. Ba, przez niektórych wręcz ubóstwiany! Ponoć niejaki Sztechman z Nalewek, gdy dowiedział się, kto będzie jego towarzyszem broni, to chodził za nim krok w krok. Taki był z tego dumny...
Dni mijały, Warszawa się broniła. Z odbiorników radiowych leciały kolejne przemówienia prezydenta Stefana Starzyńskiego. Mówił o harcie ducha, woli zwycięstwa i poświęceniu obrońców. Polityk zdawał sobie sprawę, że w tej walce słowa są równie ważne, co czyny. Mieszkańcy nie chcieli się poddać. Kusociński, przed wojną rozpoznawalny i popularny, stał się jednym z wielu obrońców stolicy. W walce o wolność gotów był zapłacić każdą cenę. Nawet tę najwyższą. 25 września otarł się po raz pierwszy o śmierć.
Tego dnia rankiem, nieopodal mostu przy ulicy Powiślańskiej, został ranny. Kompani założyli mu prowizoryczny opatrunek. Oczekiwali na kolejny szturm Niemców. Ten był szalony. Agresorzy podeszli bardzo blisko karabinu maszynowego obsługiwanego przez "Kusego". Ten się zaciął, więc dowódca wyciągnął z kabury pistolet. Oddał kilka strzałów w kierunku wroga i… znów został postrzelony. Nogi, te same, które niosły go po olimpijskie złoto, odmówiły posłuszeństwa. Za ten heroizm obrońcy, trzy dni później, generał Juliusz Rómmel odznaczył go Krzyżem Walecznych.
Prosto z pola walki mistrz olimpijski został przeniesiony do garażu przy Morszyńskiej 37. Następnie trafił do szpitala przy Powiślańskiej. Tam poprosił sanitariuszkę Zofię Biernacką, by ukryła go w swoim mieszkaniu. Kobieta trzy dekady później tak to wspominała:
"Pomyślałam sobie, że nawet jak bym go wzięła, to kto się nim w pustym mieszkaniu będzie opiekować? Ale on był uparty. Powiedział, że wszelkie trudności bierze na siebie, że da sobie radę, byle tylko uciec przed niewolą. Uległam i nigdy tego nie żałowałam. Kusy dotrzymał słowa".
Nieostrożność w barze
Kampania wrześniowa skończyła się w październiku 1939. Niemcy rozpoczęli okupację Polski. Janusz leczył rany i rozmyślał, co dalej. Na bieżnię, nawet w charakterze trenera, wrócić nie mógł. Za uprawianie sportu hitlerowcy karali śmiercią, a przecież trzeba było mieć pieniądze na utrzymanie. W pierwszych dniach listopada przyjął więc zaproszenie Aleksandra Olchowicza, znanego działacza tenisowego. W kawiarni przy ulicy Złotej, przy okrągłym stoliku, oprócz mistrza z Los Angeles usiedli Jadwiga Jędrzejowska i Ignacy Tłoczyński. Wielcy sportowcy II Rzeczpospolitej zastanawiali się, jak będą żyli w tych trudnych czasach. Doszli do wniosku, że warto otworzyć kawiarnię sportowców. Lokal "Pod Kogutem" zlokalizowano w przedwojennej spelunce przy Jasnej 6. Szybko zyskał miano kultowego. Dlaczego?
Odwiedzających obsługiwali tam tacy kelnerzy jak Kusociński i Tłoczyński. Do pracy w gospodzie zaproszono jeszcze oszczepniczkę, Marię Kwaśniewską. A szatniarzem był masażysta, Marian Mikołajewski. Dziś powiedzielibyśmy, że pomysł był marketingowym majstersztykiem. "Pod Kogutem" widywano nie tylko przedwojennych bywalców stadionów i kortów. Kibice oraz zwykli ciekawscy przychodzili wypić filiżankę kawy lub herbaty, skosztować żurku, albo zjeść śledzika serwowanego przez "Kusego". Przy okazji prowadzono rozmowy. Na różne tematy, choć nietrudno zgadnąć, że najczęstszym była okupacja.
W tej gospodzie dochodziło także do wydarzeń nadzwyczajnych. Według Jędrzejowskiej, w grudniu 1939 roku, w drzwiach lokalu stanął Stanisław Petkiewicz. Wielki rywal Kusocińskiego przyszedł się pożegnać, gdyż udało mu się załatwić zagraniczny wyjazd. Dwaj wrogowie na bieżni i poza nią, widzieli się tam ostatni raz. I to tam skończył się konflikt, którym żyła przedwojenna Polska.
Niemcy mieli od początku oko na tę gospodę. Miejsce schadzek warszawskiej elity budziło podejrzenia, bo można było tam poczytać podziemną prasę, przekazywano sobie konspiracyjne wiadomości. Okupant o tym wiedział. Skąd? Pewnie od zwykłych żołnierzy Wermachtu, którzy też bawili w lokalu. Być może także dzięki donosom nieprzychylnych Polaków. Ale i pracownicy lokalu byli zbyt nieostrożni. Niestety, Janusz Kusociński wiódł prym. Jego zachowanie było chwilami zuchwałe. Może wynikało z wiary, że okupacja nie potrwa długo i Niemców uda się szybko wypędzić. Ignacy Tłoczyński opowiadał na przykład, jak to "Kusy" siedząc naprzeciw drzwi wejściowych kładł nogi na stole i ku przerażeniu obecnych czytał podziemne gazety. Ostrzegano go. Tłumaczono, że co chwilę wchodzą różni goście. Jedni są znani obsłudze, a inni nie.
Należał już wtedy do Organizacji Wojskowej "Wilki". Przyjął pseudonim "Prawdzic". Dość szybko awansował w strukturze, zostając nawet szefem wywiadu. I w tej roli czuł się znakomicie. Jego komórka ustaliła, że do gestapo napływają często anonimy. Nierzadko będące mściwym odwetem na sąsiedzie, krewnym lub znajomym. W końcu w rozdzielni urzędu pocztowego ruch oporu "zainstalował" cenzora. Korespondencja od kapusiów nie trafiała już bezpośrednio do adresata, dzięki czemu uratowano kilka istnień. Sukcesów miał więcej, ale nowe obowiązki wywiadowcze zaczęły kolidować z pracą w gospodzie. Pan Janusz przychodził tam coraz rzadziej. Zachowywał się już inaczej. I w końcu został zdemaskowany.
Sportowiec wielki, konspirator jeszcze większy…
Nazywał się Szymon Wiktorowicz i pracował jako krupier w jednym z kasyn. Na początku 1940 roku został członkiem "Wilków". Widywano go też często "Pod Kogutem". Wysoki, dobrze zbudowany i towarzyski wydawał się być dobrym partnerem w walce z najeźdźcą. W rzeczywistości był niemieckim agentem. To on wydał Janusza Kusocińskiego!
Późnym wieczorem, 28 marca 1940 roku, Kusociński trafił do mokotowskiego więzienia. W tym samym czasie do mieszkania numer 14 przy Noakowskiego 16 wpadli gestapowcy. Przeszukali pokój pana Janusza, ale nic szczególnego nie znaleźli. Przestraszonej siostrze powiedzieli cynicznie, że jej brat, owszem, był wielkim sportowcem, ale muszą skrócić go o głowę, bo okazał się jeszcze większym konspiratorem. Na przesłuchanie zabrano też załogę lokalu "Pod Kogutem". Po złożeniu zeznań Jędrzejowska, Tłoczyński i reszta musieli zamknąć interes.
Kilka tygodni później rodzina Kusocińskiego otrzymała krótką wiadomość od byłego biegacza niemieckiego, Hermana, że mistrz żyje, ale będzie trudno go uwolnić. Z Mokotowa przewieziono go na Pawiak i wsadzono do celi numer 4, na oddziale żeńskim. Tam odwiedził go ponoć Heinrich Himmler, co potwierdziło, jak szczególnym był więźniem. Oczkiem w głowie okupanta. Później była "wizyta" w siedzibie gestapo przy Alei Szucha. Przesłuchiwano go dzień w dzień. Brutalnie. Bez jakiegokolwiek szacunku. Za każdym razem Niemcy nalegali, by wydał towarzyszy z ruchu oporu. A on milczał. Tak jak na bieżni, tak i w okupacyjnej mordowni, nie uznawał półśrodków. Biel albo czerń. Miłość albo nienawiść. Lojalność lub zdrada. Nikogo nie wydał. Po kilku miesiącach nie wyglądał już jak niedościgniony wzór sportowca. Postarzał się, schudł, ledwo chodził. Przypominał zgrzybiałego starca, a nie 33-letniego wysportowanego mężczyznę.
21 czerwca 1940 roku, w ramach Außerordentliche Befriedungsaktion, której celem była likwidacja polskiej inteligencji, Janusz Kusociński został wepchnięty na pakę ciężarówki. Jednym z ostatnich, który widział go żywego był pisarz Leon Wanat. Wspominał, że na dziedziniec więzienia przywiózł go samochód osobowy. Wraz z innymi sportowcami, kolarzem Tomaszem Stankiewiczem i lekkoatletą Feliksem Żuberem, wywieziono ich później do Palmir. Tam czekał pluton egzekucyjny. Padły strzały...
O czym myślał w tamtych chwilach? O Helsinkach i powrocie na podium przekreślonym przez wojnę. O olimpijskim maratonie, w którym chciał wziąć udział w 1944 roku? A może, tak po prostu, o rodzinie i życiu w wolnej Polsce?
Tego nigdy się nie dowiemy.
Tomasz Sowa
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1004 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.