Piękna, marcowa sobota. Istebna, niedaleko Cieszyna. Ciemny dom, otulony drewnianym parkanem. Na bramce tablica z ręcznie rzeźbionym napisem: "Izba Jerzego Kukuczki". Otwiera żona najsłynniejszego himalaisty. Dwa pomieszczenia z pamiątkami.
TVP SPORT: – Ta izba to zapewne pani pomysł?
Cecylia Kukuczka: – Nie, nie… Po śmierci męża nie myślałam o czymkolwiek, co mogłoby go w jakiś sposób upamiętnić. Miałam wtedy tak wielki żal w sercu, że nie wyobrażałam sobie, by wyjść do ludzi i o nim mówić. Wspominać wspólne chwile. Relacjonować wyprawy. Odejście Jurka przeżyłam bardzo mocno. I ja, i cała rodzina.
– A jednak patrzymy na te wszystkie pamiątki…
– To dom po rodzinie Jurka. Po śmierci męża przyjeżdżałam tutaj z synami. Czasami na krótko, tylko na weekendy. Latem gościliśmy dłużej, bo wszyscy lubiliśmy wakacje w Istebnej. Tak się złożyło, że budynek ulokowany jest przy drodze, którą chętnie przemierzają turyści. Często podchodzili do płotu i pytali o Jerzego. Prosili o możliwość zrobienia zdjęcia. Mówili, że "mieszkał tu tak wielki człowiek i może warto by tu coś zrobić". Machałam na to ręką. "Niech gadają" – myślałam. Tylko, że czas mijał, a pytania nie znikały. Ludzie nadal przychodzili. A potem pierwszym szkołom nadano imię Jerzego i zrozumiałam, że trzeba takiego miejsca. Bo lata płyną, a pamięć o nim trwa.
– W 1996 roku drzwi do pierwszego pomieszczenia zostały otwarte. Ludzie zza płotu mogli wejść do świata Jerzego Kukuczki. Kim byli pierwsi goście?
– Tak, jak zakładałam, najpierw odwiedzali nas uczniowie i nauczyciele ze szkół, których Jurek był patronem. Później drużyny harcerskie, a potem miłośnicy górskich wypraw. Z roku na rok gości przybywało. Bywało, że opowiadałam o mężu i jego pasji, a nie potrafiłam złapać tchu. Izbę trzeba było powiększyć. Ale to miejsce to nie tylko prywatne muzeum i miejsce spotkań oraz opowieści. Dziś dzięki tej izbie są przeróżne inicjatywy. Ot, choćby rajd beskidzkimi szlakami imienia Jerzego Kukuczki, który w zeszłym roku przyciągnął ponad tysiąc młodych osób ze szkół, których jest patronem. Ale nie tylko…
– Ogromna liczba.
– I była sympatyczna atmosfera. Na rajdach młodzież śpiewa piosenki, recytuje wiersze, bierze udział w konkursach wiedzy o Jurku i górach. Uwielbiam te imprezy...
– 34 lata po śmierci pozostaje wielkim idolem. Nie tylko dla tych, którzy na żywo śledzili wyprawy. Dlaczego tak jest? Na czym polega ten fenomen?
– Myślę, że to pochodna autorytetu, za który uchodził wśród nieco starszych Polaków. Mam wrażenie, że pozostał nim do dzisiaj. A ile to razy, i to teraz, słyszałam od młodych, że Jerzy jest także ich idolem. Bo rodzice im o nim dużo mówili. Że nadal śledzą publikacje w Internecie, czytają książki. Takie słowa są budujące. Napędzają mnie do działania.
– A jakie będą kolejne kroki, upamiętniające męża?
– Powstanie muzeum. Takie z prawdziwego zdarzenia, w Katowicach-Bogucicach, tuż przy domu, w którym Jurek się urodził i dorastał. Multimedialnością ma przyciągać i przybliżać historię nie tylko męża, ale i gór.
– Ale tam już nikt nie będzie pytał żony o himalaistę.
– Tak. Ale liczę, że Izba Pamięci przetrwa. Bo to miejsce Jurkowi i rodzinie najbliższe.
– O co pytają goście w trakcie spotkań?
– Różnie. Kobiety najczęściej chcą wiedzieć, jak radziłam sobie z rozstaniami i samotnością. Pytają o rodzinę, o synów. Czy chłopcy zarazili się jego pasją do wspinaczki.
– I jakie słyszą odpowiedzi?
– Że bywało mi ciężko. Czasami bardzo ciężko.
– Gdyby zsumować te wszystkie wyprawy, to uzbierałoby się kilka lat nieobecności w domu…
– A jeśli dodać, że narzeczeństwem byliśmy trzy, a małżeństwem czternaście lat, to jeszcze mocniej widać tę pustkę.
– Które momenty były najtrudniejsze?
– Rozstania. Kiedy Jerzy postanowił zdobyć Koronę Himalajów i Karakorum, to wyjeżdżał nawet trzy razy w roku i za każdym razem przeżywałam to tak samo mocno.
– A później synowie, dom, obowiązki, wszystko trzeba było kontrolować i utrzymać. Pytanie – jak?
– Nie mogłam zachowywać się jak słodka idiotka. Udawać. Musiałam nauczyć się wielu rzeczy, które kojarzone są z mężczyznami. Zmuszona byłam zaprzyjaźnić się z młotkiem, wkrętakiem i siekierką. Dla synów byłam matką i ojcem, takim w zastępstwie. Przez lata radziłam sobie sama.
– Trudna jest taka samotność...
– Obrzydliwie ciężka. Musiałam podejmować decyzje. Siedziałam w czterech ścianach i myślałam, co robić. Nie miałam się kogo poradzić. Owszem, mogłam napisać do Jurka list i zapytać o to, czy o tamto. O jego zdanie na jakiś temat. Ale zanim otrzymałabym odpowiedź… A listy szły długo, albo je zatrzymywano. To nie były czasy SMS-ów, czy e-mali. Komunikacja była na innym poziomie, więc... odpowiedzialność brałam na siebie. Ale samotność żony-himalaisty to nie tylko życiowe arbitraże. Tak po ludzku, brakowało mi mężczyzny w domu. Kogoś, do kogo mogłabym się przytulić. Byłam i jestem kobietą, potrzebuję więc troski i miłości.
– I nigdy nie postawiła pani mężowi ultimatum? Nie zapytała go, po co ci ten kolejny szczyt?
– Za każdym razem, kiedy wyjeżdżał, byłam nieszczęśliwa. "Znów go nie będzie" – myślałam. Ale widziałam też, jak wielką radość dają mu góry. Jakie spełnienie towarzyszy tym podróżom. On uwielbiał planować następne wejścia, trasy, strategię. Zawsze się wtedy uśmiechał. Nie mogłam i nie chciałam mu tego zabierać.
– Vincent Van Gogh mówił, że miłość jest zaprzeczeniem egoizmu. Mówił też o... Cecylii Kukuczce?
– Egoizm… W moim życiu nie było miejsca na to słowo i taką postawę. Owszem, przed wyjazdami siadaliśmy do rozmów. Nigdy jednak nie zdecydowałam się powiedzieć – stop. Postawić go przed trudnym wyborem: albo my, albo góry. Myślę, że gdybym to zrobiła, to musielibyśmy się rozstać. A tego nie chcieliśmy, bo byliśmy szczęśliwą parą. Z drugiej strony taki mam charakter, a Jurek to był typowy góral – jak już coś postanowił, to musiał to mieć.
– A strach? Góry zabrały przecież wielu. Stawaliście na peronie, nadjeżdżał pociąg lub kołował samolot. Potem pożegnanie i…
– I płacz. Wracałam i wycierałam oczy chusteczką. Strach też był odpowiedzialny za te łzy. Jerzy stracił przecież na górskich ścianach przyjaciół i partnerów. Śmierć była ciągle obok niego. Wiedziałam o tym. A strach przed nią kroczył, był za mną, ale nauczyłam się znosić to towarzystwo. Wypierałam czarne myśli, tłumacząc sobie, że męża to nie spotka. Że jest zbyt silny. Sam też powtarzał: "Nie martw się Celinko, nic mi nie będzie. Wrócę". Wierzyłam mu i ta wiara dawała mi siły.
– Przed wyjazdem na Lhotse też tak było?
– Pożegnanie przed Lhotse, to z 1989 roku, było jakieś inne. Dzisiaj, gdy wracam myślami do tamtych chwil, a pamiętam je wyjątkowo dobrze, to widzę, że odbiegało od standardów. Na wyprawy Jerzy zawsze zabierał ze sobą spory bagaż. A wówczas, kiedy wsiadał do pociągu na dworcu w Katowicach, miał ze sobą nieduży plecak. Wyglądał, jak turysta jadący na kilkudniową wycieczkę, a nie himalaista, mierzący się z najtrudniejszą ze ścian. Nasz rytuał też był niezwykły. Zawsze jechaliśmy razem na lotnisko i dopiero tam się żegnaliśmy. Tak się złożyło, że przed Lhotse nie miałam z kim zostawić synów. Ustaliliśmy, że odprowadzę męża tylko na dworzec kolejowy w Katowicach i wrócę do domu. A tam, na peronie, nie mieliśmy dla siebie zbyt wiele czasu. Przyszli koledzy z klubu Jurka. Rozmawiali z nim, dopinali do końca sprawy. Prosili, żeby podpisał jakieś dokumenty. Zrobił to. I podjechał pociąg. Wszystko działo się za szybko. Zabrakło nam czasu dla siebie.
– Ostatnie pożegnanie…
– Z megafonu wydobył się głos spikerki. Tabor zaraz miał wyjechać. Zdążyliśmy się tylko mocno przytulić. Pocałować i… (cisza) przepraszam, często płaczę, gdy to wspominam…
– Rozumiem.
– Jurek znów obiecał mi, że wróci. Powiedział jeszcze "dbaj o naszych synów". I pociąg ruszył. Wskoczył do niego w biegu. Widziałam go wtedy ostatni raz.
– Potem dotarła wiadomość o jego śmierci. To kolejny z życiowych momentów, który wraca. Niemal niezmieniony.
– Tak. Obrazy z tamtego dnia pamiętam też doskonale. Czas ich nie zamazał. Tamten październik był piękny, taki ciepły. Przyszedł do mnie Janusz Majer, wtedy prezes Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, z żoną Zosią. Byłam w mieszkaniu z Maćkiem, starszym synem, bo Wojtuś pojechał z ciocią, do Istebnej. Majerów zobaczyłam przez szklaną szybę na korytarzu. Nie wiem, czy była to intuicja, czy zdradził ich wyraz twarzy, ale od razu dostrzegłam, że coś się stało. Podeszłam bliżej i wtedy Janusz przekazał mi, że mój Jurek odpadł od ściany i spadł w przepaść. Że nie żyje...
– Szloch?
– Dziwne, ale nie. Oczywiście w pierwszych sekundach szok. Nie wierzyłam. Ale nie uroniłam żadnej łzy. Nic. Zero, choć z natury jestem beksą. Chyba nie potrafiłam. Wróciłam do mieszkania, usiadłam na kanapie i w całkowitym milczeniu, tkwiłam w bezruchu. Jak mumia. Kompletnie nic do mnie nie docierało.
– Ale trzeba było się szybko pozbierać, poukładać życie od nowa…
– Zrobiłam to, bo miałam dla kogo żyć. Pomogła mi rodzina. Przyjaciele również, ci prawdziwi. Bo widzi pan, mieliśmy ich z mężem wielu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Po śmierci Jurka to szerokie grono szybko zaczęło się kurczyć.
– Bo prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie...
– Mądre są te nasze przysłowia.
– Ludzie gór, z którymi mąż się wspinał, powiedzieli później, że znaleźli i pochowali go tam, na miejscu tragedii, choć prawda była inna. W ten sposób chcieli pani pomóc?
– O ile dobrze pamiętam, to ówczesne przepisy były takie, że jeśli nie znaleźliby ciała Jurka, to przez kolejne dziesięć lat uznawano by go za zaginionego. Przez ten długi czas my, najbliższa rodzina, nie otrzymywalibyśmy żadnych świadczeń. Dlatego koledzy męża zeznali, że znaleźli ciało, że zorganizowali mu pogrzeb pod Lhotse. Takie oświadczenie zmieniało wszystko. Ja wtedy nie pracowałam, gdyby nie taka wersja, to pewnie przez jakiś czas zostalibyśmy bez środków do życia. Oni, górscy towarzysze męża, pomogli mi bardzo.
– Ostatnim, który widział Jerzego żywego był Ryszard Pawłowski. Potem musiał odpowiadać na pytania – zarzuty: czy lina pękła, czy może ją przeciął, obawiając się, że spadający partner pociągnie go za sobą.
– Za każdym razem, gdy mówię o mężu tu, w Izbie Pamięci, i o tamtej chwili, pojawia się obraz Jurka wbitego w tę ścianę. Widzę ich obu. Dwóch mężczyzn zmagających się z najtrudniejszym wspinaczkowym wyzwaniem. I wierzę Pawłowskiemu. Nigdy nie głosiłam i nie będę głosić teorii spiskowych. Ryszard jest jedynym świadkiem tamtych wydarzeń. I wierzę w to, co mówi. Ja momentu śmierci męża nie widziałam, nikt inny poza nim tego nie widział, dlatego nie mogę oczerniać, tylko dlatego, że ktoś snuje przypuszczenia o odcięciu liny. A poza tym, góry to góry. Każdy, kto się wspina wie, że można w nich zostać na zawsze. Każdy zna stawkę. Rodziny himalaistów również.
– Na forach internetowych trochę teorii się pojawiło...
– Wiem, i wiem też, że często głoszą je eksperci, którzy w życiu nie zmagali się z górami. Nierzadko opowiadają i piszą bzdury, tylko po to, aby zabłysnąć. Przykre to. Jurek też tracił partnerów. Z wypraw z nim nie wrócili Andrzej Czok i Tadeusz Piotrowski. I co? Odpowiadał za ich śmierć? I oni, i Jurek wiedzieli jak ryzykują.
– Śmierć w domu Kukuczków gościła więc często...
– Pamiętam tamte powroty męża. Zawsze, kiedy realizował cel i zgodnie z planem zdobywał upragniony szczyt, to wracał do domu rozpromieniony. Cieszył się. A wtedy, gdy zginęli Czok oraz... Piotrowski, to bardzo przeżywał te straty. Dusił to w sobie, bo nie potrafił tych przykrych emocji wyrzucić z siebie. Krzątał się po domu zamyślony. Znałam go i wiedziałam, że w jego sercu są świeże rany. Po stracie partnerów wszystko schodziło na dalszy plan i dopiero czas te rany miał zabliźnić.
– Trochę za dużo o mrocznej stronie wspinania. Brniemy w czerń...
– Zauważyłam, a góry to nie tylko rozstania czy śmierć.
– To inaczej. Czternaście symbolicznych róż, tłumy na warszawskim lotnisku, rywalizacja o przejście do historii.
– Zdecydowanie milej!
– Zapytam więc o rywalizację z Reinholdem Messnerem. Jak patrzyła na nią żona himalaisty?
– Dopingowałam. Tyle że, to było zestawienie dwóch różnych światów wspinaczki. Zdobywanie szczytów Messnera miało podłoże artystyczne, mocno duchowe. Dla Jurka to był sport. On był wychowany w jego duchu, wiedział czym jest współzawodnictwo. Wcześniej przecież podnosił ciężary. Znał fundamenty sportu i towarzyszące mu wyzwania. W Calgary przyjął medal olimpijski, a Reinhold tego nie zrobił. I ta sytuacja to idealne odzwierciedlenie tych, jakże odmiennych, poglądów. Mój mąż zdawał sobie też sprawę, że alpinizm nie jest widowiskowy i nie jest sportem dla każdego.
– Nie tylko on. Maciej Biega relacjonował w "Sportowcu" górskie eskapady pana Jerzego i pisał w tym kultowym tygodniku, że Kukuczkę należy podziwiać, bo naśladować się go nie da. Naśladować można piłkarzy, siatkarzy albo biegaczy. Himalaistów nie można. Podziw i popularność wspinały się więc razem z mężem. Ciążyły, czy pomagały?
– Oj tak! Popularność szła z nami. Jerzy po zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum stał się znany, nie tylko w Polsce. W latach osiemdziesiątych bez cienia wątpliwości rozpoznawano na świecie trzech Polaków – papieża Jana Pawła II, Lecha Wałęsę i Jerzego. Himalaizm był wtedy popularny, a nasi wspinacze uchodzili za najlepszych. Mocni faceci, którzy w górach dokonywali cudów, promowali nasz kraj. Dawali nam promyk nadziei w tych bardzo trudnych czasach. Udowadniali rodakom, że jeśli będą tylko chcieli, to mogą wejść na każdy szczyt. Pomimo biedy i przeciwności. My, Polacy, cenimy takich.
– A nazwisko Kukuczka otwierało każde drzwi?
– Nie wiem. Nigdy nie próbowałam użyć tego klucza.
– Nie wykorzystywała pani popularności męża? Nawet, gdy znajomi prosili?
– Właśnie nie. Więcej, często mnie ona denerwowała, bo tak jak wyprawy, zabierała mi męża z domu. Jurek jeździł na wywiady. Wygłaszał prelekcje za granicą. Dzięki niemu słuchacze poznawali Himalaje, wówczas pasmo niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Był paliwem, które zamieniało tę iskrę zainteresowania w ogień.
– I przy okazji zwiedziliście trochę świata.
– Zwiedziliśmy, bo kilka razy pojechałam z mężem na wykłady. Oczywiście priorytetem byli synowie i zapewnienie im opieki. Ale jeśli już ją mieli, to pakowaliśmy walizki. Byłam z Jurkiem we Włoszech i na Węgrzech. Widziałam, jak wielkim szacunkiem go darzono. Potrafił inspirować.
– A czym Jurek zaimponował młodej Celinie?
– Poznaliśmy się w dość zabawnych okolicznościach. Odwiedziłam kiedyś z koleżanką kawiarnię Cafe Sport w Katowicach. Ot, takie babskie spotkanie, na ploteczki. Jurek w tym samym lokalu świętował z kolegami swoje urodziny. Sala była pełna. Brakowało wolnych miejsc. W pewnym momencie spostrzegłam, że trzech panów wstaje od stolika. Podeszłyśmy pędem do nich i zapytałyśmy, czy zwalniają miejsce. A oni do nas, że owszem, mieli właśnie wychodzić, ale jak takie ładne panie przyszły, to zmuszeni są zostać. Szybko załatwili dwa krzesła. Dosiadłyśmy się i zaczęła się rozmowa.
– O górach?
– Absolutnie. Po tamtym spotkaniu nie wiedziałam, że Jerzy się wspina. Nie pisnął o tym słówka. Odprowadził mnie do domu, pod same drzwi. Był szarmancki, ale i trochę tajemniczy. Zwróciłam uwagę na jego oczy. Były rozmarzone. Biło z nich dobro i ciepło. Zafascynowały mnie. Okazało się, że ja również czymś mu zaimponowałam. Zaprosił mnie na pierwszą randkę. Potem następną i następną. Dopiero po czasie wyszło na jaw czym się pasjonuje. Zabrał mnie potem na skałki, chciał pokazać ten swój świat. A ja byłam zielona w tym temacie! Musiałam poznać wszystko od podstaw.
– Później było narzeczeństwo, oświadczyny i ślub. Sielanka, można by rzec.
– Przed tym ślubem nie było idealnie. Jurek odmroził stopę na McKinley'u, w górach Alaski. Trafił do szpitala i po roku amputowano mu palec u nogi. Ale to właśnie w trakcie leczenia postanowiliśmy się pobrać. W 1975 roku, w niedużym kościele na Kubalonce, w Istebnej, wzięliśmy ślub.
– Wesele długie i niezapomniane?
– Długie i duże. Mieliśmy spore rodziny, do tego moi znajomi oraz koledzy Jurka. Pamiętam, że ci ostatni przyjechali dostawczą nyską. Wyskoczyli z niej towarzysze pana młodego z wyprawy w góry Alaski, ubrani w jednakowe, uszyte na tę okazję garnitury i kowbojskie, białe kapelusze. Zrobili iście amerykańską scenerię.
– Małżeństwo rozpoczęło się wesoło. A czy było szczęśliwe?
– Bardzo szczęśliwe. Byliśmy zgrani. Co prawda mieliśmy dwa różne charaktery, ale umiałam ustępować. A Jurek był uparciuchem. Ponoć przeciwieństwa się przyciągają. Nie przypominam sobie też wielkich kłótni i awantur. Zawsze na siebie czekaliśmy. Zawsze za sobą tęskniliśmy.
– Tylko czternaście lat udanego małżeństwa. Nie jest pani nadal zła za tę próbę zdobycia południowej ściany Lhotse?
– Dużo osób sugerowało Jurkowi, żeby nie jechał. Żeby odpoczął, przygotował odpowiedni zespół. Ale on już postanowił i nie było odwrotu. Taki był uparty. Po jego śmierci postanowiłam, że będę postępować tak, jak on.
– Czyli jak?
– Jeszcze przed tym ostatnim wyjazdem Jerzego otrzymaliśmy przydział na dom w Katowicach. Był w stanie surowym. Planowaliśmy, że po powrocie wykończymy go po swojemu. Jerzy cieszył się, że znajdzie miejsce dla siebie, na książki i... sprzęt, który w małym katowickim mieszkaniu był prawie w każdej szafce. Niestety, nie wrócił. Wtedy się zaparłam. W duchu powtarzałam sobie, że dokończę tę budowę dla niego. Rok harowałam i kombinowałam. A czasy były ciężkie. Materiały budowlane trudno było zdobyć. Ale nie miałam zamiaru się poddać. Pomagali mi też znajomi. Artur Hajzer załatwił kafelki do łazienki, a inni dawali namiary na miejsca, w których mogłam kupić potrzebne rzeczy. Wpadłam wówczas w taki wir pracy, że nie miałam czasu myśleć i rozpaczać po śmierci Jurka. Wracałam po całym takim dniu, kładłam się do łóżka i momentalnie zasypiałam. Zmęczenie było zbawieniem.
– I to wszystko dla niego. Dla tego, który zdobył czternaście ośmiotysięczników, a i tak pojechał realizować kolejne, to najtrudniejsze z wyzwań...
– I co w tym dziwnego? To miłość. Po październiku 1989 też czułam jego obecność. Towarzyszył mi na każdym kroku. Nadal tak jest.
– To dlatego jeździła pani pod Lhotse już po śmierci męża?
– W Himalaje jeździłam sobie na kolejne randki z Jurkiem.
– A wcześniej nie było okazji?
– Prosiłam go parę razy, żeby zabrał mnie na wyprawę, ale on powtarzał, że "baby w górach rozpraszają". Niemniej, umówiliśmy się kiedyś na wspólny trekking pod Annapurną. Miał po mnie zejść z obozu, ale pogoda pokrzyżowała plany. Wysłał mi wiadomość, że nie da rady zejść, bo warunki są ciężkie. Poszłam więc z Krzyśkiem Wielickim i jego żoną.
– Nawet w Himalajach trzeba było na niego czekać?
– No tak. Na kolejną randkę w górach umówiliśmy się w trakcie wyprawy Jurka na Makalu.
– I?
– I rzeczywiście musiałam czekać! Najpierw zszedł Wojtek Kurtyka. Mąż dotarł później, razem z Szerpami, z którymi likwidował bazę. Ale później było tylko pięknie. Spędziliśmy razem w Katmandu trochę czasu. Randkę można więc uznać za udaną.
– Nadal jeździ pani w Himalaje?
– Starałam się, przynajmniej w każdą okrągłą rocznicę. Z Ryśkiem Wareckim, w pierwszą rocznicę śmierci, pojechałam pod południową ścianę Lhotse, by zamontować pamiątkową tablicę. Zabrałam ze sobą starszego syna. Miał dziesięć lat i mimo wielu rozmów nie mógł pojąć, po co ojciec chodził w te góry. Czemu w nich został? Zabrałam go, bo chciałam pokazać mu miejsce, gdzie zginął tata. Chciałam pokazać mu też piękno gór. Liczyłam, że może w ten sposób odpowie sobie na trudne pytania. I że choć trochę zrozumie Jurka. Chyba się udało...
– Mama tak usilnie przedstawiała synowi ojca i przybliżała jego śmierć?
– Synom. Młodszego również tam zabrałam. Wydaje mi się, że to był dobry sposób. Najdosadniej tłumaczył ten cały splot nieszczęśliwych wydarzeń.
– A kolejne randki z mężem?
– Oczywiście, że były! Co pięć lat wsiadałam do samolotu i leciałam do Azji. Towarzyszyli mi przyjaciele, nierzadko duże grupy. Szłam pod Lhotse, by spotkać się z moim Jerzym. Ostatni raz w trzydziestą rocznicę śmierci, w 2019 roku.
– Ostatni?
– Tak, lata lecą, a siły już nie takie jak dawniej. Powiedziałam mu wtedy, że muszę się pożegnać. Chyba na zawsze. Że to ostatnia randka.
– I nie zmieni pani zdania?
– Nie wiem. Za rok będzie 35 lat od wypadku. Gdyby dziś, ktoś zaproponował mi jeszcze jedno spotkanie z Jerzym pod Lhotse, to myślę, że dałabym radę. Ale jak będzie za rok?
– Dziękuję. Rozmawiałem z niesamowicie silną kobietą…
– Tę siłę budował czas, całe moje życie z Jurkiem i bez niego. Ono takie po prostu musiało być! Nie zamieniłabym je na inne.