Dart, jeszcze do niedawna nie traktowany w Polsce poważnie, w piątek i sobotę przeżył w Warszawie nowe narodziny. Pięć tysięcy fanów po raz pierwszy nad Wisłą oglądało największe światowe gwiazdy tej dyscypliny, a wszystko w klimacie znanym z brytyjskich czy holenderskich hal, o który zadbała organizacja PDC. Poland Darts Masters 2023 okazał się kapitalnym wydarzeniem, choć... polscy organizatorzy mocno starali się, by tak nie było.
Superman, Mario, Luigi, SpongeBob, Pikachu, Meksykanie, nawet papież – im bliżej Torwaru, tym więcej osób przebranych w fikuśne stroje można było spotkać w piątek i sobotę. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że to jakiś Comic Con czy inny festiwal popkultury. Dart zresztą czerpie z niej garściami, o czym wreszcie można było się w Polsce przekonać.
Professional Darts Corporation (PDC) po raz pierwszy w historii zorganizowała w Polsce turniej, w którym można było zobaczyć największe gwiazdy dyscypliny. Nie była to impreza rankingowa, tylko pokazowa, ale World Series of Darts nie wolno nie doceniać – w tym roku zawody odbyły się już w Bahrajnie, Kopenhadze i Nowym Jorku, a przed nami jeszcze zawody w Nowej Zelandii i finały w Holandii.
Do Warszawy zjechała cała czołówka światowego darta, z wyłączeniem Petera Wrighta, choć... raz za razem wypatrzyć można było osoby z jego charakterystycznym kolorowym irokezem. Większość miała na sobie tylko specjalne nakrycia głowy, ale pewien fan pokusił się o naturalną kopię jeden do jednego, przez co co chwilę podchodzili do niego inni, by sprawdzić, czy to jednak nie Szkot odwiedził Torwar.
Wrighta zabrakło, ale przylecieli m.in. Michael Smith (numer 1 rankingu PDC), Michael van Gerwen (3), Gerwyn Price (4), Rob Cross (5) czy Luke Humpries (6). Dzięki formatowi pokazowemu rywalizować mogli z nimi zawodnicy, którzy na co dzień nie mają takiej możliwości. O ile Krzysztofowi Ratajskiemu (19) pod nieobecność części wyprzedzających go na grę pozwalał ranking, o tyle Radosław Szagański, Łukasz Wacławski, Czech Karel Sedlacek czy Węgie Nandor Major najlepszych na świecie zazwyczaj mogą tylko pooglądać w transmisji.
Tymczasem dzięki eliminacjom mogli się z nimi zmierzyć i... napędzić strachu najlepszym. Jeszcze zanim na scenie pojawił się charyzmatyczny MC PDC John McDonald, z trybun niosło się głośne "Ooo Krzysztof Ratajski", a później niewiele słabsze skandowanie nazwisk pozostałych polskich zawodników. Kibiców rozkochał Sedlacek, 99. na świecie, który w meczu otwarcia był bliski sprawienia sensacji i wyeliminowania Dimitriego van den Bergha, późniejszego finalisty. Prowadził już 3:0, ostatecznie przegrał 4:6, ale i tak rozkochał w sobie fanów, którzy głośno go dopingowali. I nie chodzi tylko o całkiem liczną grupę z Czech, ale o całą halę. Widać to było zresztą w kolejnych godzinach i następnego dnia, gdyż kibice raz za razem podchodzili do sympatycznego zawodnika, by zrobić sobie z nim zdjęcie, wziąć autograf czy po prostu chwilę pogadać przy piwie.
Otwartość i luz to w ogóle jedne ze słów definiujących imprezy sygnowane przez PDC. – Po otrzymaniu opaski mogłem chodzić, gdzie tylko chciałem. Także do pokoju, w którym trenują zawodnicy. Tam, jeśli tylko się nie przeszkadza, można z nimi porozmawiać w bardzo luźnej atmosferze porozmawiać nawet przed meczami – opowiadał Jakub Łokietek, który komentował zawody dla transmitującego je Viaplaya. A po meczach spotkać w tłumie tych, którzy pożegnali się z turniejem i postanowi napić się piwa – choć to nie było wcale takie proste, ale o tym później. Sedlacek nie był bowiem wyjątkiem, jednak wydaje się, że to on zyskał najwięcej nowych fanów.
A kibice, w liczbie około pięciu tysięcy, doskonale wpasowali się w klimat zawodów organizowanych przez PDC i nie chodzi tylko o stroje. – Porównując atmosferę do innych imprez dartowych, wygląda to podobnie do tych w Niemczech, Holandii czy każdym miejscu w Europie. Wielkich różnic nie ma, kibice bawią się bardzo dobrze, gdy grali Polacy to słychać było głośny doping – mówił Łokietek. Nastrój świetnie zbudowała też sama PDC. Czerwone światło z ruchomymi białymi reflektorami w przerwach między meczami, fioletowe w trakcie spotkań, sędzia (czy też fachowo caller) Russ Bray swoim charakterystycznym zachrypniętym głosem oznajmiający, jaki wynik osiągnął zawodnik w danej kolejce – warszawski klimat w niczym nie ustępował temu z hal, w których zawody organizuje się od lat.
No, może poza jednym szczegółem. Fani w piątek w trakcie meczów Polaków przenieśli niestety na darta część zwyczajów znanych ze stadionów piłkarskich. Obeszło się na szczęście bez wulgarnych przyśpiewek, ale o ile chóralnymi przyśpiewkami wspierali biało-czerwonych, o tyle gwizdali i buczeli w trakcie kolejek ich rywali, owacjami "nagradzając" ich nieudane rzuty. Mniej, gdy grali Szagański, Wacławski i Krzysztof Kciuk, ale już rywalizujący z Ratajskim Rob Cross słyszał antydoping jeszcze przed oddaniem pierwszego rzutu.
– Buczenie na rywali? Zdarza się, choć już sporadycznie. W Niemczech jeszcze kilka lat temu to było nagminne, że gdy grał reprezentant gospodarzy, gwizdano na rywala. Tylko zazwyczaj było to przy jego decydujących rzutach, jak lotka meczowa, lotka na przełamanie, bardziej w końcówkach partii. Tu różnica była taka, że ten biedny Cross słyszał te głośne gwizdy właściwie od samego początku – bolał Łokietek, dodając, że ma na dzieję, iż to kwestia braku znajomości obyczajów. – To była pierwsza taka impreza. Może ludzie nie za bardzo wiedzieli, nie mieli świadomości, że tak po prostu nie wypada, nie w ten sposób, nie przez cały czas.
Na szczęście wśród publiki mnóstwo było takich, którzy doskonale znają klimat darta i szybko zaczęli tłumaczyć mniej zorientowanym, że tak się nie robi. Po Ratajskim na scenę w ostatnim pojedynku dnia wyszedł Krzysztof Kciuk i o ile słyszał doping, o tyle na Michaela Smitha nikt nie gwizdał ani nie buczał. Co więcej, gdy przed sobotnim ćwierćfinałem na scenę wychodził van den Bergh, przeciwnik Ratajskiego, publiczność odśpiewała mu gromkie "Sto lat". Tego dnia obchodził bowiem 29. urodziny i sprawił sobie piękny prezent, dochodząc aż do finału.
W nim 8:3 rozbił go van Gerwen, absolutna ikona dyscypliny i jeden z najlepszych darterów w historii, przez wielu uznawany za najlepszego w erze, gdy dyscyplina wyszła poza Wyspy Brytyjskie. Piękna sprawa, że to jego nazwisko już na zawsze będzie widniało w polu "zwycięzca" przy pierwszej edycji Poland Darts Masters. Van Gerwen doczekał się nawet przyśpiewki i w trakcie każdego meczu słyszał głośne "Ogórek, ogórek, ogórek, zielony ma garniturek", nawiązujące do jego jaskrawozielonej koszuli.
Dzięki klimatowi stworzonemu przez PDC i kibiców, można było poczuć się niemal jak w słynnej londyńskiej Alexandra Palace, w której rozgrywane są mistrzostwa świata. Niemal, gdyż do ich poziomu nie dostosowali się polscy organizatorzy. O ile do tego, co działo się stricte w samej hali sportowej i za co odpowiadała Professional Darts Corporation nie sposób się przyczepić, o tyle po wyjściu na korytarze i do halu zaczynał się dramat.
Jego przedsmak można było poczuć jeszcze przed wejściem. By w ogóle dostać się do środka, trzeba było odstać swoje w kolejce, która ciągnęła się od drzwi po schodach w dół do chodnika, dalej wzdłuż niego, następnie zawijała w stronę parkingu i ciągnęła się aż do jego końca. Kto był kiedyś w tej okolicy, ten wie, że mowa o kilkuset metrach. W przeliczeniu na czas to od 15 do 25 minut stania. No chyba, że było się na długo przed otwarciem bram. Problem wynikał przede wszystkim z przepustowości wejść do hali. Niestety, nie jest to nowoczesny obiekt, więc gdy drzwi są tylko trzy, a do skanowania biletów dochodzi konieczność zajrzenia części ludzi do plecaka czy torby, robi się tłok.
Tu więc można jeszcze rozgrzeszyć organizatorów, ale trudniej już za to, na co skazali kibiców w środku. "Prawdziwe" znaczenie słowa kolejka poznali oni bowiem dopiero wtedy, gdy postanowili zakupić piwo. Jak długo musieli czekać? – For ages – rzucili tylko dwaj zlani potem Brytyjczycy, którzy pędem wracali na płytę. Po pierwsze, by załapać się choć na kilka lotek meczu – kto wyszedł przed rozpoczęciem jednego, w najlepszym razie wracał na końcówkę kolejnego. Po drugie – ponieważ w samej części sportowej hali klimatyzacja działała bardzo dobrze, za to w holu i korytarzach niemal wcale. Temperatura nie spadała tam poniżej 30 stopni. Co przeszkadzało zresztą nie tylko ludziom.
– A dlaczego tak się pieni? – pytali kupujący piwo.
– Maszyna chłodząca już nie wyrabia – odpowiadali nalewający.
Ci od otwarcia drzwi do 23 z hakiem nie mieli chwili wytchnienia. Na pięć tysięcy widzów organizatorzy przewidzieli... w sumie dwanaście kranów. Dwa stoiska z trzema w holu na dole, dwa stoiska z dwoma w holu na górze, jedno z dwoma we wschodnim korytarzu – zdaniem osób odpowiedzialnych za logistykę to była liczba w zupełności wystarczającą. Dla kibiców zasiadających na trybunie w skrzydle zachodnim w ogóle nie czekał żaden.
Nic dziwnego, że każdy kupował od razu po kilka piw, zazwyczaj w nosidełku. Pół żartem można powiedzieć, że nie groziło nikomu, iż piwo zrobi się ciepłe – ono już takie było w momencie nalania. Oczywiście kupował, gdy już dobił się do sprzedawcy. Bo to "for ages", czyli w wolnym tłumaczeniu "wieki", to w była w najlepszym razie godzina. Czyli 1/4 dziennej sesji trwającej mniej więcej od 19 do 23, na którą najtańsze wejściówki kosztowały sto złotych. I tak od samego początku do niemal końca, bo około 21.30-22 było już lepiej – czas stania w kolejce spadł do... 40-45 minut.
– Niech pan da w ogóle spokój. Jedyne przerwy od nalewania to te na wymianę beczek. Nie mieliśmy nawet minuty, by coś zjeść, przewietrzyć się czy choćby pójść do toalety – usłyszałem od pani i pana, którzy, pomimo ciągłej pracy, o 22 nadal byli bardzo sympatyczni. – Z tego ostatniego powodu nie pijemy piwa. I w ogóle niczego – humor ich nie opuszczał. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że otrzymali sowite wynagrodzenie i wysoką premię.
I choć na pewno złocistego płynu, przy odpowiednim dostosowaniu liczby stanowisk, sprzedać można było zdecydowanie więcej, to i tak zysk musiał być pokaźny. 15 zł za kubek 0,4l koncernowego piwa, które zgodnie prawem dotyczącym imprez masowych nie ma w sobie więcej niż 3,5 proc. alkoholu, to nie jest niska cena. Razy niewątpliwie co najmniej kilkanaście tysięcy sztuk – bo abstrahując już od powiązania złocistego trunku z zawodami darta na całym świecie i kulturą kibicowską w ogóle, wybór nie był specjalnie duży. W punktach gastronomicznych (w sumie cztery na całym Torwarze) można było kupić co najwyżej wodę i colę, a przegryźć je hot-dogiem, nachosami i popcornem. Tyle, koniec listy. Aha, przegryźć oczywiście po odstaniu swojego w kolejce, na szczęście zdecydowanie krótszej od tych do piwa, takiej "tylko" na dziesięć minut.
Mówiąc poważnie, przydałoby się jednak, by ktoś odpowiedzialny za tego typu sprawy miał trochę więcej wyobraźni. By pomyślał, że skoro zawody zaczynają się w piątek o godzinie 19, to wielu ludzi przybędzie prosto po pracy, do domu wróci najwcześniej około północy, więc będzie chciało zjeść jakiś konkretny posiłek. Że wielu kibiców trafi do Torwaru prosto z trasy, po długiej podróży, i to nie tylko z wszelkich stron Polski, ale też z Czech czy Niemiec.
Przy tych niedociągnięciach w elementarnej kwestii, jaką jest wyżywienie, pozostałe są już błahe. – Czy macie koszulki Polish Eagle? – raz za razem pytali ludzie przy stoisku z ubraniami i sprzętem do gry w darta. Odpowiedź była stała: "Nie". Dla niewtajemniczonych – "Polish Eagle" to Ratajski. Tych na imprezie była jednak tylko garstka, za to gros doskonale zna ten pseudonim, gdyż zainteresował się dartem oglądając w TVP Sport, jak warszawianin na przełomie 2020 i 2021 roku doszedł do ćwierćfinału mistrzostw świata PDC. A jakże, w swojej charakterystycznej koszuli z orłem. Przy odrobinie wyobraźni w piątek i sobotę można było sprzedać takich co najmniej setki.
Detale, ale jakże ważne dla promocji dyscypliny w Polsce wciąż dopiero raczkującej. To wszystko dziwi, ponieważ było jak najbardziej do przewidzenia – bilety na Poland Darts Masters rozeszły się na pniu. Już kilka chwil po otwarciu w oficjalnej sprzedaży nie było nawet najdroższych wejściówek. Jakichkolwiek można było już tylko szukać w Internecie poprzez bardziej lub mniej legalnych pośredników, sprzedających oczywiście z odpowiednią marżą.
Sklepik bez najbardziej oczywistego towaru, tylko jeden punkt sponsora tytularnego, w którym fani sami mogli spróbować porzucać do tarczy (po, a jakże odstaniu w kolejce), zero jakichkolwiek imprez towarzyszących – to wszystko można zrzucić na karb debiutu wielkiego darta w Polsce i niedoszacowanie zainteresowania. Ale fakt, że w męskich toaletach zabrakło ręczników papierowych po godzinie, a po kolejnej nie było już mydła, jest wpadką nie do obronienia i nie da się jej wytłumaczyć nawet przestarzałością obiektu.
Te wszystkie niedociągnięcia nie umknęły uwadze ludzi z PDC, bo i jak niby mieliby nie zauważyć wszechobecnych kolejek? Szczególnie, że słyną oni z dbania o swoich kibiców, gdyż mają świadomość, że bez nich zawodowy sport nie ma racji bytu. W kuluarach słychać było, że organizatorzy po piątkowej fuszerce dostali ostrą reprymendę. W sobotę sytuacja wyglądała zdecydowanie lepiej. Do wejścia nie stało się w kilkusetmetrowym wężu, a do stoisk z piwem dostawiono po jednym kranie. Zabrakło co prawda szerszej oferty gastronomicznej, ale to trudno zorganizować w kilkanaście godzin. Co innego z piwem – większa liczba kranów zdecydowanie przyspieszyła rozlewanie, a od mniej więcej połowy drugiego dnia kolejek nie było już wcale. Nie, nie z braku chętnych – przestała działać możliwość płatności bezgotówkowych, a że czasy mamy takie, iż nie każdy nosi przy sobie pieniądze, to i zainteresowanie drastycznie "zmalało".
Za awarię systemu trudno mieć pretensje do polskich organizatorów, ale w pozostałych sprawach popełnili mnóstwo błędów. Teraz będą musieli obiecywać PDC, że te już się nie powtórzą i są w stanie zrobić wszystko zdecydowanie lepiej. O ile bowiem rozegranie przyszłorocznej edycji Poland Darts Masters jest już właściwie przesądzone, o tyle nie musi przecież odbyć się ona na Torwarze. W Polsce jest co najmniej kilka nowoczesnych hal, których wypełnienie, przy takim poziomie zainteresowania, nie powinno być najmniejszym problemem.
Tym razem zadziałała magia debiutu i zdecydowana większość kibiców opuszczała Torwar zadowolona, pomimo wszelkich niewygód, na które skazali ich organizatorzy. – Dla kogoś, kto był pierwszy raz na tego typu imprezie, na pewno jest to wielka różnica w porównaniu z tym, co obserwuje się w telewizji – uważa Łokietek. I trudno się z nim nie zgodzić. Inna sprawa, że rozradowani fani opuszczający obiekt nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka. Szczególnie ci spoza Warszawy. Kto zostawił samochód na parkingu albo zamówił taksówkę na ulicę Łazienkowską, musiał doliczyć jeszcze godzinę na opuszczenie okolicy. O ile za niedociągnięcia w środku odpowiadają tylko i wyłącznie organizatorzy, o tyle tego ograniczenia przeskoczyć się nie da. Od lat.
Przy całym szacunku dla historii Torwaru, Warszawa zasługuje na nowoczesną halę. I ludzi, którzy będą umieli organizować w niej wydarzenia na odpowiednim poziomie.