64. urodziny świętuje Ryszard Komornicki, 20-krotny reprezentant Polski i znany trener, przez większość kariery związany z Górnikiem Zabrze. W tym dniu szczególnym miał sporo do opowiedzenia…
Sebastian Piątkowski (TVP Sport) : – Nie przygotowałem się należycie, bo ponoć Komornicki jest trudny i raczej nie warto z nim rozmawiać…
Ryszard Komornicki : – A ja muszę podnieść się z kanapy, bo skoro dzwoni Warszawa to wypada stanąć na baczność!Dzwoni pan przy okazji urodzin, więc... od razu poproszę o ferrari!
– Postaram się, choć nie mogę za dużo obiecać…
– Trudno, jakoś przeżyję. A nie wie pan, bo to nie do uwierzenia, ale na co dzień nadal jeżdżę maluchem! Został mi jeszcze po grze w Górniku…
– To interesujące, bo Krzysztof Baran dostał talon na ładę.
– Ale Baran i inni trafiali do Górnika jako gwiazdy, a ja co najwyżej przeszkadzałem przeciwnikom.
– Rozumiem. Każdemu według potrzeb i… zasług?!
– Otóż to!
– Przy wzroście 183 cm to w maluchu nie za komfortowo?
– 185! Jakoś się mieszczę, choć bywa trudno.
– A waga?
– A jaka ma być? Nadal olimpijska!
– Teraz na treningach tylko teoria czy zdarza się jeszcze kopnąć piłkę?
– Podchodzę jedynie do karnych, bo nie każdy umie je strzelać. Ewentualnie zrobię dłuższy przerzut i to w zasadzie wszystko. Nigdy nie lubiłem gry w oldbojach, więc dziwię się tym, którzy mając 20 kilogramów nadwagi wciąż uganiają się za piłką. Szczególnie tym, którzy grali na wysokim poziomie. Teraz wyglądają dość komicznie.
– Zapomniałem, że jest pan trudnym człowiekiem.
– Bo jestem.
– Rzeczywiście…
– Wie pan co? Mówi się, że trudne kobiety są bardziej pożądane, a ja nie zwykłem mówić tego, co chcieliby usłyszeć inni. Od dziecka miałem swoje zdanie.
– Niedobrze. Takich nie lubimy.
– W Polsce wciąż dominuje kolesiostwo – kolega pomoże koledze, będzie fajnie, następnie wszyscy podadzą sobie ręce i potem spojrzą na stan konta.
– Tylko ten Komornicki zawsze wychodzi przed szereg. Przychodzi do klubu, stawia żądania, wydziwia…
– Zawsze wymagałem profesjonalnego podejścia, ale dla niektórych są to wymogi nie do zaakceptowania. Nie ukrywam, że bardzo zraziłem się do pracy w Polsce i nikt nie namówi mnie już do powrotu.
– Czyli ktoś jeszcze dzwoni?
– Czasem pojawiają się nowe propozycje, ale przestałem wierzyć w obietnice. W Górniku słyszałem – możesz wprowadzać swoje zasady, masz dowolność i tak dalej. I co się okazało? Zacząłem te zasady wcielać w życie i od razu niektórzy zawodnicy nie byli zadowoleni.
– Skoro zawodnicy, to pewnie także prezesi?!
– Łatwiej podziękować za pracę trenerowi, niż jedenastu piłkarzom, rzecz oczywista. Wie pan, najgorzej podpaść tak zwanym świętym krowom, których nie brakuje w polskich klubach. Nie lubię owijać w bawełnę i nie będę akceptował czegoś, co jest dla mnie nie do zaakceptowania. Niezależnie od tego, czy dotyczy to mojej żony, kolegów, czy prezydenta Stanów Zjednoczonych.
– Ewentualnie działaczy GKS-u Tychy?!
– W Tychach wszystko było super, ale tylko na papierze. Oficjalnie pełniłem funkcję dyrektora sportowego, lecz prezes Bartnicki ograniczył ją do koordynowania pracy akademii i trenerów juniorów. Nie miałem wpływu na to, co działo się w pierwszym zespole! Wszyscy byli na mnie źli, a nawiasem mówiąc, nie uważam, by szkolenie w tym klubie można określić takim mianem. Praca z młodzieżą polegała głównie na małpowaniu tego, co robi się na Zachodzie – czy to w Bayernie, czy Liverpoolu. Brakowało koncepcji, ładu, składu. Metodyka szkolenia była jedynie na papierze, zresztą ta uwaga dotyczy większości polskich klubów. Wie pan, nie lubię oszustwa, a odnoszę wrażenie, że gonimy zachodnie standardy głównie propagandowo, pięknymi słówkami! Słuchamy tak zwanych ekspertów z telewizji, chełpimy się szkółkami i akademiami. Nazwa akademia to w kontekście polskiej piłki to wręcz paradoks, bo zawsze wyobrażałem ją sobie jako coś wyjątkowego, ambitnego…
– Od czego w takim razie powinniśmy zacząć?
– Od mentalności! Wszystko zaczyna się od głowy. Zdradzę, że w Tychach zobaczyłem rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Powiedziałem panu kiedyś, że piłka to prosta gra. Kładziemy nacisk na rozwój dzieci i młodzieży, a przecież chłopcy powinni przede wszystkim cieszyć się grą, trenować, opanować podstawowe elementy. Taktyka przyjdzie z czasem, z doświadczeniem. Leży u nas nadal indywidualne trenowanie, a narodowy model szkolenia można włożyć między bajki. Po przeczytaniu pięciu stron tego wiekopomnego dzieła bez żalu odłożyłem je na półkę. Nie dowiedziałem się niczego nowego. Nie porwało mnie przetłumaczenie publikacji z Zachodu, na dodatek długimi fragmentami dość nieudolne. Książka oczywiście sprzedała się dobrze, specjaliści od marketingu też pewnie są zadowoleni.
Nie traktujmy jednak polskiej piłki jako narodowego dobra, zejdźmy wreszcie na ziemię! W Szwajcarii nikt się nie wywyższa, szkoli się na dobrym poziomie, nie ma podziału na lepszych i gorszych. Zasada jest prosta – im wyżej grałeś, tym bardziej musisz przykładać się podczas kursów i konferencji. Nie ma półśrodków, zdawania egzaminów za zasługi i tym podobne. Tymczasem w Polsce skupiamy się na rządzeniu, a nie zarządzaniu! To podstawowa różnica!
Porównałbym to do obrazów znanych ze starych niemieckich filmów, w których żołnierz jest ważny, bo ma z boku dużego psa. Nie pracujemy, by zarządzać, pracujemy, by rządzić! Widzimy to zwłaszcza w piłce młodzieżowej, a przecież dziecko to też człowiek. Czuje, rozumie, potrzebuje luzu.
– Trudno mówić o luzie, skoro już dwunasto - i trzynastolatkowie odczuwają tę nieznośna presję...
– Dzieje się tak dlatego, bo trenerzy pracujący z dziećmi ukierunkowani są na wynik. Marzeniem większości jest szybkie objęcie pierwszego zespołu, stąd chęć wyróżniania się i uzyskiwania jak najlepszych rezultatów. Miałem szczęście, że w niewielkim Stroniu Śląskim trafiłem na trenera, który nigdy nie pracował z seniorami. Był to wyjątkowy szkoleniowiec, powiedziałbym nawet, że szkoleniowiec – wychowawca, potrafiący dotrzeć do młodych ludzi.
– Nie wiem kogo ma pan na myśli, ale świętej pamięci Erwin Wojtyłka mówił o panu w samych superlatywach.
– Wojtyłka trenował pierwszy zespół, a ja wspominam Sławomira Bąka. Wychował wielu dobrych zawodników, bo potrafił do nas dotrzeć.
– A prezes Drożdż jeszcze żyje!
– Tak, widziałem się z nim kilka lat temu, bo co roku staram się odwiedzać stare kąty. Pozostaję jeszcze w kontakcie ze Zbigniewem Lipkowskim, który długo pracował w Stroniu, niemal 100 lat.
– Chyba trzydzieści kilka, nie pamiętam dokładnie.
– Zgadza się. Miło wspominam okres spędzony w Stroniu, to były fajne czasy. Trafiłem na grupę piłkarzy, od których wiele się nauczyłem. Taki Zbyszek Rynkowski z Wałbrzycha miał niesamowite kopnięcie, choć nosił buty o rozmiarze 36! Świetnie uderzał rzuty wolne, niejednokrotnie podpatrywałem te strzały. Był jeszcze bramkarz z pana miasta, niestety już nieżyjący…
– Leszek Szafraniec.
– Tak! Można powiedzieć, że ci starsi zawodnicy mnie wychowali, a sympatia do klubu pozostała do dziś.
– W tym niewielkim Stroniu Śląskim przez rok gościła nawet druga liga…
– Mieliśmy naprawdę dobrych piłkarzy. Pamiętam dobrze Stanisława Chomyna, z którym uczęszczałem na treningi. Były to czasy tak zwanego zawodowstwa, bo choć pozostawaliśmy zatrudnieni w różnych zakładach, to koncentrowaliśmy się tylko na grze w piłkę. I pewnie dlatego w Pucharze Polski wyeliminowaliśmy nawet GKS Tychy!
– I wtedy wpadł pan w oko działaczom ze Śląska?
– Tak, poza tym grał u nas chłopak z tego regionu i mówił mi o ich zainteresowaniu. Nawet nie wiedziałem, gdzie leżą te Tychy, ale postanowiłem zaryzykować. A dalej wszystko potoczyło się dość szybko.
– I dość przyzwoicie! Górnik to pewnie szczególny klub?
– Oczywiście! Kibicowałem im od dziecka, miałem 10 lat, gdy grali w finale Pucharu Zdobywców z Manchesterem City. Nazwiska Lubańskiego i Szołtysika działały na wyobraźnię, marzyłem więc, by trafić do Górnika.
– No i się spełniło.
– Dopisało mi szczęście, choć niczego nie dostałem za darmo. W czasach mej gry było powiedzenie: – Za darmo to umarło! Lubiłem wspinać się po szczeblach kariery, walczyć o miejsce. Po przejściu do Zabrza słyszałem jednak głosy, że trafię do zespołu rezerw i pomogę im w walce o utrzymanie…
– Swoją drogą, ależ to był wtedy zespół! Z panem, Janem Urbanem i Andrzejem Iwanem… Szkoda tylko, że w europejskich pucharach brakowało szczęścia. Trudno myśleć o sukcesach, gdy trafia się na Bayern lub Real Madryt.
– W losowaniu rzeczywiście nie mieliśmy szczęścia. Proszę pamiętać, że przez długie lata Górnik nie grał w pucharach, więc może tu tkwiła przyczyna?!
– Ciekawa teoria!
– Jeśli już spadać to najlepiej z wysokiego konia, nie tak jak dziś, gdy odpadamy z egzotycznymi drużynami o istnieniu których często nie mamy pojęcia. W tamtych czasach trafialiśmy na zespoły ze ścisłej europejskiej czołówki, a z Realem to omal nie sprawiliśmy niespodzianki. I wie pan co? Nigdy nie rozmawialiśmy o przeciwniku, koncentrowaliśmy się na grze. Dziś roi się od analityków, wykresów i tym podobnych, a my po prostu robiliśmy swoje! Liczyła się gra, a nie rozmyślanie o rywalach, zwykle tych z najwyższej półki.
– A czego zabrakło w Meksyku?
– Przede wszystkim byłem wdzięczny trenerowi Piechniczkowi za powołanie.
– Co w tym dziwnego? W końcu w Górniku był pan kluczową postacią.
– Ale z trenerem poznaliśmy się jeszcze w Tychach. Mało kto wie, że swego czasu Piechniczek miał tam rolę koordynatora. A w Meksyku nie byłem do końca sobą, bo szwankowało wiele rzeczy.
– To znaczy?
– Choćby organizacja. Jadąc na turniej zarezerwowałem sobie numer 8, a na miejscu okazało się, że przydzielono mi sprzęt z numerem 13. Nie lubię się skarżyć, ale wymiary, które podałem przed mistrzostwami dotyczyły innej koszulki. Rozmiar sprzętu nie do końca mi więc odpowiadał, trudno było o komfort gry i właściwe samopoczucie.
– Czuł się pan zniechęcony?
– Nie ukrywam, że tak. Na dodatek czułem się wtedy źle, bo po ciężkim sezonie nie miałem dnia odpoczynku! Fizycznie byłem wykończony. O ile pierwszy mecz zagrałem dość przyzwoicie, to z każdym następnym było już tylko gorzej. Ale nie mam powodów do narzekań, w końcu wielu piłkarzy o większych umiejętnościach nie dostąpiło nigdy zaszczytu gry w finałach mistrzostw świata. Trzeba więc cieszyć się z tego, co się osiągnęło i szanować tę grę w Meksyku. Podkreślę raz jeszcze, wiele zawdzięczam Antoniemu Piechniczkowi, a także Hubertowi Kostce. To szkoleniowcy, którzy ukształtowali mnie piłkarsko.
– Kostka też jest trudny…
– Bardzo inteligentny, imponujący warsztatem i psychologicznym podejściem do zawodników. Kostka bywa oceniany powierzchownie, większość postrzega go jako mało przyjemnego, a ja nie powiem o nim złego słowa. Zresztą, jeśli wychodzi się w świat z Dąbrowy Dolnej, wioski liczącej ledwie osiem numerów i jedzie potem na mistrzostwa świata, to trudno chyba oczekiwać od życia więcej? Gorzkie żale byłyby nie na miejscu. Owszem, w Meksyku wypadłem słabo, lecz patrząc na całokształt nie mam powodów do narzekań. Jako piłkarz jestem spełniony, a klamrą było wywalczenie mistrzostwa Szwajcarii w wielu 34 lat. Na dodatek z klubem, który najczęściej walczył o utrzymanie. Nie mam więc chyba powodów do narzekań, osiągnąłem więcej niż mogłem sobie wymarzyć.
– A jak było w roli trenera?
– Ograniczał mnie charakter, nieposkromiona ambicja. Być może chwilami bywałem zbyt dumny, nie pozwalałem sobą pomiatać. Nie godziłem się na układy, bywałem zwalniany przy wydatnej pomocy dziennikarzy. Kiedyś, jeszcze w Luzernie usłyszałem od człowieka związanego z mediami:– Za dwa tygodnie już cię tu nie będzie.
– Swego czasu w śląskiej gazecie poradzono mi, bym nie pisał źle o GKS-ie Katowice. Rzutowało to potem na relacje z klubem i miałem problemy z uzyskaniem informacji.
– Też ciekawie! Jedno mogę panu powiedzieć – jestem zależny wyłącznie od piłki i żony. Nikt nie będzie mi mówił co i jak mam robić, bo o pewnych sprawach zwykłem decydować sam! Nigdy nie uzależniałem się od ludzi, nie koleguję się z menedżerami piłkarzy.
– A Cezary Kucharski?!
– To inna relacja, bo z Czarkiem przyjaźnimy się od lat.
– A małżonka przywykła do pańskiego charakteru?!
– Toleruje mnie, tyle wiem…
– W takim razie proszę ukłonić się żonie.
– Dziękuję. A pan może pozdrowić sympatyków polskiej piłki!
– Zabrzmiało to tak, jakby teleportował się pan z lat osiemdziesiątych.
– Najważniejsze, że nikogo nie obraziłem.