W sobotę na gali Nosalowy Dwór Knockout Boxing Night w Zakopanem Michał Cieślak (24-2, 18 KO) po raz pierwszy będzie bronił pasa mistrza Europy wagi ciężkiej, a jego rywalem w walce wieczoru będzie Irlandczyk Tommy McCarthy (20-4, 10 KO). – W przypadku wygranej może znaleźć się blisko pozycji obowiązkowego pretendenta do pasa WBC – powiedział nam Andrzej Wasilewski, z którym rozmawialiśmy na potrzeby filmu dokumentalnego "Michał Cieślak. Do trzech razy sztuka". Premiera dzień przed galą w Zakopanem.
Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o Michale Cieślaku?
Andrzej Wasilewski, KnockOut Promotions: – Już nie pamiętam, kiedy to było, ale słyszałem, że w boksie olimpijskim jest pięściarz, który wyróżnia się bardzo dużą siłą fizyczną i ma, wydaje się, ciekawą psychikę do boksu. W jego boksie było dużo kontrolowanej agresji ringowej. Później okazało się, że tą kontrolą jest troszkę słabiej, niż byśmy chcieli. W każdym razie, wiedziałem, że jest duży, silny, ma taką budowę kostną, że może być nawet pięściarzem wagi ciężkiej. To są te rzeczy, które promotora w Polsce interesują. Widziałem jakąś jego walkę na amatorstwie, nie byłem nią zachwycony, ale już wtedy widziałem, że Michał ma większe papiery na zawodowstwo.
– Już wtedy chciał pan ściągnąć Cieślaka do grupy KnockOut Promotions?
– Na tym pierwszym etapie nie uczestniczyłem. Tamte rozmowy prowadził wtedy nieżyjący już Andrzej Gmitruk, który za wszelką cenę chciał go ściągnąć do swojej małej grupy. W naszym imieniu, trochę niechcący, bo zostałem odstawiony na boczny tor, prowadził nasz kolega i współpracownik Tomasz Babiloński. Babiloński podpisał kontrakt podobno w naszym imieniu, natomiast potem okazało się, że nie ma mnie w tym dokumencie, więc nie miałem głosu. Historia Michała Cieślaka, jeśli chodzi o promotorów i menedżerów jest szalenie skomplikowana.
– O tym też porozmawiamy, ale wrócę do czasów amatorskich. W 2012 i 2013 roku Cieślak dotarł do finału mistrzostw Polski w kategorii do 91 kg, a w obu walkach przegrywał z Włodzimierzem Letrem. Ktokolwiek mógł się spodziewać wtedy, że kariera Michała potoczy się w ten sposób, że dwa razy będzie walczył o mistrzostwo świata?
– Boks uczy pokory. Wszystkich. Zawodników, promotorów, menedżerów. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, gdzie jest sufit młodego pięściarza, jakie są jego możliwości w boksie zawodowym, nawet jeśli bacznie obserwujemy jego karierę amatorską. To są troszkę inne dyscypliny. Za całą pewnością, pewne cechy są niezbędne dla potencjalnego zawodowca: duża siła fizyczna, odporność na ciosy, chociaż trochę ważąca ręka i mocna motoryka. Pamiętajmy, że w boksie zawodowym najważniejsze walki trwają 12 rund, tu fizyczność odgrywa istotną rolę. Dzisiaj przygotowanie fizyczne jest bardzo ważne, a nie każdy pięściarz ma do tego predyspozycje, choćby genetyczne. Tak samo nie da się zbudować odporności na ciosy, to jest coś fizjologicznego. Wbrew słowom naszego wielkiego mistrza Jurka Kuleja, że nie ma odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. To jest nieprawda. Oczywiście, i tu się zgadzam z Jurkiem, że każdy jest do znokautowania. Ale są pięściarze, którzy po prostu fizjologicznie mają większą odporność od innych.
– Wspomniał pan o tej kontrolowanej agresji. Wydaje mi się, że po zmianie trenera na Andrzeja Liczika najbardziej rzuca się w oczy fakt, że Michał zaczął się bardziej kontrolować w ringu. Wcześniej często faulował, teraz to rzadkość.
– Pozwolisz, że zadam pytanie. A jak myślisz, kto wskazał pana trenera Liczika jako najlepszego trenera w Polsce dla Michała Cieślaka?
To ciekawa historia, bo to rzeczywiście była moja rada. Mimo, że tak na wprost z Michałem nie współpracowałem. Nie byłem jego przedstawicielem, czy promotorem. To był taki moment, że trener Fiodor Łapin z różnych przyczyn nie był w ogóle brany pod uwagę, więc naturalnym wyborem wydawał mi się Andrzej Liczik. Andrzej Liczik odegrał moim zdaniem bardzo istotną rolę w boksie Michała. Z pewnych cech, które ewidentnie Michał miał, ulepił zawodnika. Trener Liczik włożył dużą pracę i widać, że Michał stał się bokserem, a nie bandziorem ringowym. Liczik z bardzo silnego, przewracającego swoich rywali, awanturnika ringowego, zrobił pięściarza.
Natomiast mam obawy, czy ta agresja jest do końca kontrolowana. Niestety, dużo rzadziej, ale jednak, Michałowi zdarza się faulować. Zakładam, że czasem robi to podświadomie, ale to niedobrze, bo w którejś z walk może zostać zdyskwalifikowany.
– Pamięta pan waszą pierwszą oficjalną walkę? Kiedy Michał wystąpił oficjalnie jako zawodnik KnockOut Promotions?
– To była tak skomplikowana historia, tyle razy zmieniali się ci promotorzy... Ci, którzy byli na papierze, ci, którzy mieli coś do powiedzenia, ci, których Michał wskazywał w wywiadach. Bałagan był duży, ponieważ Michał podpisał kilka umów jednocześnie. Środowisko dookoła niego też się zmieniało. Od samego początku do dzisiaj jest z nim Zbyszek Ratyński, który jest lojalny i oddany Michałowi. Ale były takie momenty, że pojawiał się wspólnik Zbyszka, który miał coś więcej do powiedzenia. Potworny chaos. Całe szczęście, że ta historia tak się zakończyła, że Michał jest w naszej grupie. Cieszymy się, że zdecydował się na jeden kierunek. Bo ciężko być na trzech weselach naraz.
– Michał podjął tę decyzję po wyjeździe do Demokratycznej Republiki Konga?
– Tak i nie.
Po powrocie z Konga okazało się, że Tomasz Babiloński, który już nie był z nami w spółce, ale miał wcześniej podpisany kontrakt bez mojego podpisu, został wyraźnie odstawiony. Michał Cieślak w wywiadach mówił, że nie ma ze mną żadnego kontraktu, ale my przed wypadem do Konga go podpisaliśmy. Okazało się, że Michał podpisał też inny kontrakt przed wyjazdem do Konga, kolejny ze Zbyszkiem Ratyńskim. Totalny chaos i bałagan, nie wiem czy warto w to wchodzić i mieszać kibicom w głowach...
Kongo pokazało, że grupa KnockOut potrafi doprowadzić zawodnika do walki o mistrzostwo świata i nawet w bardzo trudnych warunkach, ale jednak jakoś w miarę tę walkę przeprowadziliśmy. W miarę. Poza tym, gaża trafiła tam, gdzie trzeba. Po tej walce Michał miał różne wątpliwości, ale ostatecznie związał się z nami. Po raz drugi się okazało, że jesteśmy bardzo skuteczną grupą, bo dosyć szybko doprowadziliśmy do drugiej mistrzowskiej walki z Okolie'em w Londynie. Później pokazaliśmy, że jeśli Michał regularnie boksuje, to walczy o tytuł mistrza Europy. Ma już ten pas, ale nie ukrywamy, że naszym marzeniem jest kolejna walka o mistrzostwo świata. Ten tytuł mistrza Europy ma być przystankiem na wyższym poziomie. Dzisiaj już nie ma żadnych wątpliwości, po dwóch walkach o mistrzostwo świata, regularnych startach i tytule mistrza Europy, że nasza grupa wywiązała się ze swojego zadania.
– Wyjazd do Kinszasy był najbardziej szaloną wyprawą w pana życiu?
– Z całą pewnością najbardziej egzotyczna i to jest OK, bo to są przygody, które zostają w pamięci. Ale muszę przyznać, że nie doceniłem, jak może to być arcyciekawy, ale też straszny kraj. Wartość życia człowieka jest jak szczura przebiegającego po ulicy. Poczuliśmy to na własnej skórze, że jak tam znikniemy, to w ogóle nikt nie zwróci na to uwagi. Stąd było tyle emocji.
– Od strony organizacyjnej przy tej gali nic się nie zgadzało. Trening medialny na jakimś chodniku, rozstawiany na szybko ring z malowanymi reklamami. Rundy – jedna za krótka, druga za długa.
– Chaos był potężny, ale aż tak bardzo bym nie wyolbrzymiał. Trening medialny był w restauracji należącej do pana generała, który był organizatorem gali i jednocześnie prezesem federacji. Rzeczywiście, to była pełna egzotyka, jak obok rozgrzewających się zawodników w akwarium pływały jakieś ryby z wielkimi zębami. Ale cel, jaki przyświecał takiemu treningowy, został spełniony. Powstał jakiś materiał filmowy, padło kilka pytań, a na końcu zawodnicy wyszli na plac i zrobili ten trening. Oczywiście, w Wielkiej Brytanii, czy w Polsce, jest to zupełnie inaczej zorganizowane, ale proceduralnie wszystko się zgadzało. Jeśli chodzi o długość rund, to powiem szczerze, że widziałem gale w Niemczech czy Turcji, gdzie ten czas dużo bardziej drastycznie nie zgadzał się z rzeczywistym. Niemniej jednak, cała otoczka wyprawy do Konga to było szaleństwo.
– Jak Michał to znosił?
– Bardzo dobrze. Dzień przed walką specjalnie wziąłem Michała na spacer, oprowadziłem go po okolicy, żeby chociaż trochę się oswoił. Powiedziałem mu: Michał, może być egzotycznie, mogą nas nie lubić, ale tylko trochę poskaczą, pokryczą. Olej to. I dokładnie tak było. Była duża agresja, nawet od handlarzy owoców na ulicach, ale my szliśmy i się śmialiśmy. Chciałem Michała wprowadzić trochę w to, co może się wydarzyć, jak będzie wychodził do ringu. Michał ma bardzo mocną psychikę, to jego wielki atut.
Wielką rolę odegrał team: Andrzej Liczik i Karol Kosak. Oni potrafili odciąć Michała od tego wszystkiego, co się działo. Znam wielu pięściarzy, którzy mimo to, podskórnie czuli, że coś się dzieje i nie znieśliby tego tak dobrze. Michał jest naprawdę twardzielem pod tym względem.
– Gdzie pan był, kiedy Michał toczył walkę w ringu?
– Zdaje się, że już w samolocie. Albo przebijałem się na lotnisko.
– Na skuterze?
– Powiem ciekawostkę, że my te skutery dorwaliśmy od jakichś handlarzy owoców, uciekaliśmy nimi na lotnisko. Kiedyś o tym napiszę książkę.
– "Uciekaliśmy".
– Tak, to była ucieczka.
– Z czego ona wynikała? Czuliście się zagrożeni, bo miejscowi wiedzieli, że macie lub może mieć przy sobie dużą kasę?
– Tylko i aż o to chodziło.
Promotor z Polski wychowany na legendach światowego boksu, m.in. na słynnej walce George'a Foremana z Muhammadem Alim w Kinszasie, kiedy usłyszał o takiej możliwości, strasznie chciał tam pojechać. Mój wspólnik i przyjaciel Leon Margules, adwokat z Florydy, poważny facet w boksie mówił mi: "Andrzej, jak gaża zawodnika nie będzie wcześniej zdeponowana na tzw. rachunku Escrow, to nie jedź". To jest gwarancja zapłaty. Nasi "koledzy" z Konga rozegrali to bardzo sprytnie. Mianowicie, pokazywali, że chcą dokonać tego przelewu. Leon Margules dostawał informację, że z Konga jest próba dokonania przelewu, ale ponieważ ten kraj jest na liście zakazanych, odciętych od wszystkich systemów, to bank amerykański nie może tych pieniędzy przyjąć.
Leon mówi: "Andrzej, nie jedź. Nie ma pieniędzy na koncie, nie jedziesz".
Don King, który oficjalnie promował tę galę, ale był daleko i nie przyjechał, zadzwonił do mnie i wywiązał się taki dialog:
– Andrew, czy jedziesz do Konga?
– Pewnie, że jadę. A ty kiedy będziesz?
– Ja nie jadę.
– Jak to nie jedziesz?
– Gdyby formalnym organizatorem gali był prezydent, bym przyjechał. Ale skoro organizuje to jakiś generał policji, dzisiaj taki, jutro inny, to ja nie jadę.
Leon Margules mówił mi: "Andrew, jesteś szalony. Ja już jestem za stary, za dużo widziałem i chcę jeszcze trochę pożyć. Ja nie jadę, Andrew nie jedź". A myśmy pojechali.
Kongijczycy doskonale wiedzieli, co się wydarzy, ponieważ Kingowi udało im się przesłać pieniądze. Mają swoje ścieżki, pewnie jakieś banki pośredniczące. Gdyby te pieniądze były wcześniej zdeponowane na koncie, to pewnie nie byłoby żadnego problemu. Natomiast oni po prostu tych pieniędzy nie chcieli wypłacić. Oni zakładali, że ich zawodnik wygra i nie zapłacą gaży Michałowi. O to chodziło. Tylko i aż o to.
– To właśnie dlatego publikował pan na Twitterze nagrania z przeliczania pieniędzy przyniesionych w plecaku?
– Tak, z tego wynikało żądanie wypłacenia pieniędzy przed walką. Bardzo mocno wspierało nas WBC, którego przedstawiciele powiedzieli, że jak Andrzej Wasilewski nie potwierdzi mailem, że ma pieniądze w ręku, to WBC nie będzie sankcjonowało tej walki. My ich zmusiliśmy do tego, by przynieśli gotówkę.
Kiedy ja rozdzierałem te plastikowe opakowania z pieniędzy, któryś z Kongijczyków powiedział: "po co on to rozdziela, przecież to i tak nie jest jego". Przetłumaczył nam to kolega, który dobrze mówił po francusku. Oni to traktowali tak, że dają nam te pieniądze na chwilę. Stąd był cały ten cyrk.
– To prawda, że pieniądze dotarły do Polski z kilku kontynentów?
– Przyznam szczerze, że na końcu w ogóle nie zajmowałem się sferą finansową. Świadomie, bo nie chciałem. Z naszej drużyny zajmował się tym Tomasz Babiloński, to on rozmawiał z tymi dżentelmenami i przeprowadził te rozmowy skutecznie. Na pewno te pieniądze szły przez różne kraje, ale jakimi metodami – nie wiem.
Świat, który tam zobaczyłem, był zupełnie zaskakujący. Łącznie z tym, że spotkaliśmy na miejscu Polaków, którzy nam pomagali. Oczywiście, byli to uciekinierzy, przestępcy z Europy, ale byli nam bardzo życzliwi. Przynajmniej na tym etapie, gdy ich poznaliśmy, bo baliśmy się, czy będą życzliwi dalej. Naprawdę to historia do opisania w książce.
– Jak oceni pan walkę z Makabu pod względem sportowym, bo domyślam się, że później ją pan oglądał?
– Strasznie żałuję, że nie widziałem jej na żywo. To chyba jedyna mistrzowska w historii mojej promotorskiej działalności, której nie widziałem. Mam nadzieję, że takie coś wydarzyło się po raz ostatni. Przechodząc już do samego sportu, to myślę, że gdyby Michał miał więcej doświadczenia i chłodniejszą głowę, to mógł wygrać. W przekroju całego pojedynku zabrakło niewiele. Źle się zachował w momencie, gdy dał się trafić i był nokdaun. Zabrakło sprytu ringowego i doświadczenia, bo nie podniósł rąk. Natomiast emocjonalnie zniósł tę walkę fantastycznie. Może gdyby był w Kongu kilka dni dłużej, to lepiej by się zaaklimatyzował, ta jego fizyczność byłaby lepsza. Bo jednak kondycyjnie trochę spuchł. Makabu był absolutnie w jego zasięgu i powiem szczerze, że marzyłem o rewanżu. Jestem przekonany, że w rewanżu Michał by tę walkę wygrał.
– Rozważaliście złożenie protestu? Czy to trzeba składać od razu po walce, ale was nie było na miejscu?
– Naszym zdaniem to nie były aż takie błędy, które nadawały się do jakiegokolwiek protestu. Moglibyśmy wywołać krzyk, spowodować dyskusję, ale nie widzieliśmy żadnej możliwości cofnięcia werdyktu albo powtórzenia walki.
– Na kolejną walkę z Taylorem Mabiką Michał czekał prawie rok.
– Dlaczego? Ze względu na to, że nie mógł się zdecydować z kim się zwiąże. Czy z panem Babilońskim, czy z panem Wasilewskim, czy z jeszcze inną grupą promotorską, która powstała, czy miała powstać. Michał i jego najbliżsi wahali się, w którą stronę pójść. Sprawdzali oferty, negocjowali. Rzeczywiście, prawie rok przeleciał.
– Był taki moment, kiedy Michał przyszedł do pana i powiedział: dobra, współpracujemy?
– Siedzimy w pokoju, w którym to miało miejsce (spotkaliśmy się przy w budynku grupy ubezpieczeniowej MAK, której prezesem jest Andrzej Wasilewski, przy ul. Domaniewskiej w Warszawie – red.). Przyjechał ze Zbyszkiem Ratyńskim. To była prosta historia. Moim zdaniem, Zbyszek miał obiecywaną dużo lepszą ofertę z konkurencyjnej telewizji z innej grupy promotorskiej. Ale jak przyszło do podpisania dokumentów, to okazało się, że został wprowadzony w błąd. W tym momencie chyba zrozumiał, że u nas tych wielkich diamentów na tacy nie widać, a tam opowiadają, że są. Ale jak powiedział sprawdzam, to okazało się, że nie było nawet tacy.
Zbyszek Ratyński jest człowiekiem inteligentnym i po kilku latach pracy przy boksie wie doskonale, że jeśli chodzi o relacje międzynarodowe, to w Polsce jesteśmy tylko my i nie ma nikogo więcej. Z powodu ambicji i odpowiedzialności za Michała Zbyszek chciał jak najszybciej doprowadzić go do walk ze światową czołówką. Skoro się okazało, że tamta oferta jest mniej więcej podobna finansowo do naszej, to natychmiast do nas wrócili i powiedzieli: "panowie, bierzemy się do roboty. Michał ma zostać mistrzem świata".
– Dość szybko udało wam się doprowadzić do walki z Lawrence'em Okolie'em o pas WBO wagi junior ciężkiej. Zastanawiam się, czy to nie była jedna z najłatwiejszych walk do doprowadzenia, bo Michał był wysoko w rankingach, Okolie szukał rywala, a pan jest w dobrych relacjach z ówczesnym promotorem Brytyjczyka Eddie'em Hearnem.
– Tak, ale z drugiej strony zastanawiam się, czy Michałowi nie zabrakło jeszcze jednej walki. Mądry Polak po szkodzie. Bo Okolie jednak w jakiś tam sposób zdominował Michała. Trochę sprytem, trochę faulami, trochę swoimi niesamowitymi warunkami fizycznymi. Myślę, że Michał nie pokazał w tym pojedynku całego potencjału, który w nim drzemie. Nie było myśli w tej walce, nie widziałem też za bardzo taktyki. To oczywiście po walce zawsze bardzo łatwo się mówi. Ale nie wiem, czy ta walka nie była pół roku za wcześnie.
– Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl w związku z tą walką, to ceremonia ważenia, podczas której polscy kibice głośno wspierali Michała. Podobnie było na gali. Na Brytyjczykach, z którymi rozmawiałem, robiło to ogromne wrażenie.
– Atmosfera na tamtym ważeniu przypomniała mi czasy, kiedy lataliśmy do Ameryki 10 czy 15 lat temu. Jak walczyliśmy w Chicago czy New Jersey, było podobnie. Polacy mieszkający za granicą chcą oglądać polskiego pięściarza, który dostaje szansę walki o mistrzostwo świata, to dla wszystkich jest coś wspaniałego. Z drugiej strony, jestem trochę rozczarowany, że kiedy Eddie Hearn zobaczył ten polski potencjał, to nie poszedł za ciosem. Trochę go rozumiem, bo wiem, że zajmuje się walkami Anthony'ego Joshui w Arabii Saudyjskiej za setki milionów dolarów, ale wiem też, że Hearn zajmuje się nie tylko tymi setkami milionów, ale i każdym tysiącem. Byłem trochę rozczarowany, bo liczyłem na to, że powie: "dobra, zrobimy kopromocję 2-3 zawodników z Polski, będziemy ich budować w Anglii, bo widzę potencjał kibiców". Nic w tym kierunku nie poszło, szkoda.
– Wyjazd do Londynu był dużo spokojniejszy od tego do Kinszasy.
– Wszystko było tak, jak się spodziewaliśmy.
– Może oprócz huraganu Eunice, który zerwał część dachu O2 Areny, gdzie była walka.
– To nie przeszkodziło w niczym, no może poza tym, że z okna hotelu widzieliśmy dziurę w dachu. To też pokazało jak Brytyjczycy są świetnie zorganizowani. Coś tam zrobili, coś przesunęli i nagle wielka impreza odbyła się bez żadnych problemów. Byłem zupełnie spokojny, że tak będzie. Wiedziałem, że jak poważna brytyjska telewizja organizuje galę, to ona się odbędzie. Jak nie w tej hali, to obok. Tam są takie budżety, że wszystko jest do zrobienia.
Rzeczywiście, nie ma nawet sensu porównywać tego wyjazdu do Kinszasy. Mój współpracownik i wspólnik Jacek Szelągowski zjadł zęby na takich wyjazdach, rozmawia z różnymi komisjami i instytucjami. Londyn to była bułka z masłem dla Jacka.
– Uważa pan, że walka z Okolie'em przyszła za wcześnie (Cieślak przegrał jednogłośnie na punkty – red.)?
– Miałem wrażenie, że Michał nie pokazał wszystkiego, na co go stać. Był jakby trochę sparaliżowany i za wolny. Nie miał pomysłu na to jak poradzić sobie z wyjątkowo śliskim i boksującym na granicy faulu Okolie'em. Trzeba też pamiętać, że Okolie ma nieprawdopodobne warunki fizyczne. Michał Cieślak jest potężnie zbudowany jak na wagę junior ciężką, ale Okolie jest jeszcze dużo większy i ma dłuższe ręce. Jak ośmiornica oplatał Michała tymi rękami. Miałem niedosyt w tej walce, bo Michał pokazał serce i po kilku ciężkich rundach ruszył do ataku. Próbował złapać przeciwnika, ale tego dnia nie był w stanie. Przegrał zasłużenie, ale zdecydowanie pozostał niedosyt.
– Czyli jak w tym powiedzeniu: "do trzech razy sztuka". Rozumiem, że robicie wszystko, by do niej doprowadzić?
– Oczywiście. Marzyłem o rewanżu z Makabu, bo uważałem, że Makabu w tej walce z Michałem był najlepszy, jaki może być. To się później potwierdziło. Nie ukrywam, że pas WBC noszę w sercu, to najbardziej prestiżowa federacja, dlatego marzyłem o rewanżu. Nie udało się, ale Michał nie powiedział ostatniego słowa i wciąż jesteśmy w grze.
– Obrona tytułu mistrza Europy będzie przepustką do trzeciej walki o mistrzostwo świata?
– Pas Europejskiej Unii Boksu, potocznie nazywany mistrzostwem Europy, bardzo wpływa na pozycję w rankingu WBC. Ponieważ EBU jest afiliowane przez federację WBC, to jest ich oddział na Europę. Członkowie komisji rankingowej patrzą zdecydowanie przychylniejszym okiem na tego, który dzierży pas. Myślę, że po obronie tytułu będzie blisko pozycji obowiązkowego pretendenta (obecnie Cieślak jest 7. w rankingu WBC wagi junior ciężkiej. Mistrzem jest Szwed Badou Jack - red.).