Reprezentacja Polski w short tracku zakończyła mistrzostwa Europy z dwoma medalami i głębokim poczuciem niedosytu. Biało-czerwoni uczestniczyli w aż siedmiu finałach, tworząc w sumie dziewięć szans na podium. "Klątwę" czwartych i piątych miejsc przełamali dopiero w końcówce zawodów. Po srebro sięgnęła sztafeta mieszana, po brąz – sztafeta męska.
👉 Trener zaskakuje. Kara dla Wolnego mogła być bardziej surowa
– Nie jestem usatysfakcjonowana. Znowu byłam indywidualnie czwarta, a przyjechałam tu po medal. Nie wiem, co zrobiłam nie tak. Może po prostu nie miałam szczęścia? Przecież na 1000 metrów byłam tak blisko. Muszę to przetrawić, bo oczekiwałam po sobie więcej. Fajnie, że skończyło się medalem w sztafecie. Naprawdę się z niego cieszę, nawet jeśli w tej chwili po mnie tego nie widać. Muszę nad tym popracować, bo często mam tak, że jak coś nie wyjdzie, to myślę tylko o tym – mówiła Kamila Stormowska bezpośrednio po zakończeniu zawodów. Bynajmniej nie wyglądała na zawodniczkę, która kilka minut wcześniej zeszła z podium ze srebrnym krążkiem na szyi.
Klątwa? Piętnaście finałów i jeden medal
Nie była jedyną mówiącą w tym tonie. – Przyjechałam tu po trzy medale: indywidualny, w sztafecie mieszanej i w sztafecie z dziewczynami. Jestem więc zadowolona w jednej trzeciej – przyznała Nicola Mazur. – Jeśli mam być szczery, spodziewałem się obu medali, które zdobyliśmy. To, czego się nie spodziewałem, to to, że nie mamy żadnego indywidualnego – dodał Michał Niewiński. Niedosyt naszych kadrowiczów wynikał z tego, jak blisko podium byli. Niemal w każdej konkurencji przynajmniej przez moment mieli medal na wyciągnięcie ręki.
I za każdym razem, kiedy sukces był tuż-tuż, działo się coś nieprzewidzianego. Diane Sellier został wyprzedzony na ostatnich metrach, Niewiński potknął się zaraz po starcie finałowego biegu, Anna Falkowska upadła w rywalizacji sztafet. Zbieg fatalnych przypadków powiększał się w tempie, którego do tej pory nie doświadczaliśmy.
Bo i nie mieliśmy jak doświadczać. W ubiegłym sezonie Polacy wystartowali w dwudziestu finałach, lecz tylko w trzynastu bez udziału Natalii Maliszewskiej. Teraz, mimo braku największej gwiazdy kadry, już po pięciu z ośmiu międzynarodowych imprez mamy tych finałów osiemnaście.
Pod tym względem jest więc lepiej niż kiedykolwiek. A ponieważ liczba szans nie przekłada się na odpowiednią liczbę zdobyczy, pozostaje żal. W połowie niedzielnych zawodów można było nawet mieć odczucie, że ktoś rzucił na nas klątwę. Bo sumując wszelkie nadzieje z tego weekendu z poprzednimi, z całego sezonu Pucharu Świata, wychodziło, że biało-czerwoni wywalczyli zaledwie jeden medal na piętnaście szans. Co więcej: wykorzystali tę najmniej spodziewaną.
Przełamanie w postaci sztafet
– Byłem rozczarowany tym, co stało się na 1000 metrów. Ale po półfinale musiałem powiedzieć sobie: "Dobra, trudno, to za mną. Pojadę sobie finał B i muszę zachować energię na dwa bardzo ważne finały sztafet". Potrafiłem kompletnie zresetować głowę i skoncentrować się na finałach – opowiadał Sellier.
W sztafetach przełamanie przyjść już musiało. Choć i w tym wypadku kibicowskie serca mogły podejść do gardła. Mazur tuż po starcie upadła. Na szczęście bieg "odstrzelono" i nakazano ponownie ustawić się na starcie całej czwórce. – Po tym upadku musieliśmy na szybko zmienić komplet płóz. Jeszcze to robiliśmy, gdy zauważyliśmy, że już chcą ponownie startować. Była więc presja czasu, trochę nerwów. Starałam się w tamtej chwili uspokoić, żeby być gotowa, gdy ponownie się ustawię – relacjonowała reprezentantka Polski.
Na szczęście później poszło już zgodnie z planem. Dobry bieg całej czwórki: Stormowskiej, Mazur, Selliera i Niewińskiego, widowiskowym finiszem zwieńczył ostatni z wymienionych. Utrzymał się przed rywalem z Belgii, a po upadku Włocha w wyjściu z ostatniego wirażu, dojechał do mety jako drugi. – Przekraczając linię mety, pomyślałem: "w końcu!" – przyznał Niewiński. Srebrne medale zawisły także na szyjach Gabrieli Topolskiej i Łukasza Kuczyńskiego. Oboje wzięli udział w biegu ćwierćfinałowym.
Drugą zdobycz biało-czerwoni dołożyli w ostatniej z konkurencji, męskiej sztafecie. I tam nie obyło się bez przygód i upadku. – Węgier jechał "po małym", Michał [Niewiński - przyp. red.] "po dużym" próbował wyprzedzić. Tamten padł i ściągnął Michała. Podjechałem jak najszybciej, żeby przejąć zmianę, ale krzyknął do mnie: "nie, ja dojadę". Wstał i dojechał – opisywał Kuczyński, będący najbliżej zdarzenia.
Po tym jednak Holendrzy i Belgowie byli już daleko z przodu. Nasi reprezentanci walczyli z Węgrami o brąz. Pozbierali się szybciej, dzięki czemu sięgnęli po medal. Oprócz Kuczyńskiego i Niewińskiego autorami tego sukcesu byli również Sellier oraz Felix Pigeon.
Mimo dobrego zamknięcia mistrzostw Europy, mimo siedmiu finałów i dwóch medali, w reprezentantach Polski pozostał niedosyt. Zaspokoić go będzie można już w lutym. Wówczas rozegrane zostaną Puchary Świata w Dreźnie i Gdańsku.