| Siatkówka / Rozgrywki Ligowe
Erik Shoji gra w Grupie Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle od 2021 roku. W dorobku medalowym ma między innymi brązowy medal igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, a także dwa złota Ligi Mistrzów. W TVPSPORT.PL opowiada swoją historię rodzinną i wspomina największe nieporozumienia, które przeżył jako obcokrajowiec. Do nich należy... podarowanie znicza Aleksandrowi Śliwce.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Czy po kilku latach spędzonych w Polsce przyzwyczaiłeś się do nieprzynoszenia zniczy znajomym, kiedy idziesz do nich w odwiedziny, czy też stało się to wręcz tradycją?
Erik Shoji: – Przyznam, że nie miałem świadomości, że takie rzeczy stawia się na grobach (śmiech). Znicz w kształcie choinki wywołał wyłącznie świąteczne skojarzenia. To był rzecz jasna błąd, ale zrobiła się z niego śmieszna anegdotka. Od czasu do czasu wspominamy ją z Aleksandrem Śliwką i Jagodą Gruszczyńską.
– Czy to była największa wpadka w kontekście niezrozumienia obcej kultury?
– Na pewno jedna z największych. Inną było choćby to, że w Rosji witałem się uściskiem dłoni, mając na sobie zimowe rękawiczki. To był błąd. Wyjaśniono mi, że tego typu gest może zostać odebrany jako brak szacunku lub bycie niegrzecznym w stosunku do drugiej osoby, a to w ogóle nie było moim zamiarem!
Zazwyczaj jednak sobie radzę. Jestem bardzo dobrym obserwatorem, dlatego też nie zaliczam spektakularnych wpadek aż tak często. Niektóre kwestie są jednak na tyle subtelne, że mogę je przeoczyć. Wtedy uczę się na własnej skórze (śmiech).
– Co było lub jest dla ciebie najbardziej odmienną rzeczą, z którą się spotkałeś odnośnie do polskiej kultury czy ludzi?
– Wydaje mi się, że jako Amerykanie nie zawsze mówimy "dzień dobry" czy "cześć" kiedy wchodzimy do pokoju. Nie zawsze też podajemy sobie ręce. W Polsce za każdym razem, kiedy wchodzi się na przykład do restauracji, wypada się przywitać. Podobnie jest w przypadku treningu – podać ze wszystkimi rękę, czy też powitać drużynę przeciwną. Nie zawsze spotykam się z tego typu "grzecznością" w USA. W Stanach zazwyczaj robimy tak tylko wtedy, kiedy mamy wyjątkowo dobre humory.
– Naprawdę? Myślałam, że raczej jesteśmy zamkniętym, niewchodzącym w interakcje narodem. Kiedy byłam w Stanach twoi rodacy raz po raz pytali mnie, jak się mam i czy wszystko w porządku.
– To u nas z kolei pewnego rodzaju "przełącznik", który pojawia się po tym, jak powie się "cześć" czy "dzień dobry". W Polsce po powitaniu następuje zazwyczaj cisza, jeśli nie zna się ludzi lub wchodzi się do publicznego miejsca. W USA z kolei, kiedy pojawia się pierwsza interakcja, dość naturalnie następuje po niej również druga. Różnica jest więc niewielka i nie dokonywałbym w tym temacie ewaluacji, która metoda jest lepsza. Po prostu ciekawe jest, jak w Stanach nie zawsze mówimy "dzień dobry", ale kiedy już to robimy, następuje dalsza "fala" rozmowy. W Polsce z kolei przywitanie się nie pociąga za sobą żadnych innych konsekwencji.
– Co było najlepszą rzeczą, sytuacją, której doświadczyłeś jako obcokrajowiec poza USA?
– To dobre pytanie. Bardzo lubię dzielić się swoją osobowością z innymi kulturami. Jestem nieco bardziej ekspresyjny niż Niemcy, Rosjanie czy Polacy. Lubię się uśmiechać, śmiać czy nawet tańczyć w czasie treningu. To nie są zachowania, do których ludzie są przyzwyczajeni. Mimo to cieszy mnie, kiedy mogę się dzielić "sobą" z innymi.
– Często czujesz się samotny w obcym kraju? A może jest to niemożliwe, kiedy należy się do grupy siatkarskiej, z którą w jakimś stopniu spędza się każdy dzień?
– Zawsze powtarzam, że często jestem sam, ale bardzo rzadko czuję się samotny. Dzięki FaceTime czy generalnie mediom społecznościowym jestem w stanie dzwonić do mojej rodziny praktycznie każdego dnia. Mam też to szczęście, że w mojej drużynie są inni obcokrajowcy, a także Polacy, z którymi bardzo lubię się spotykać. Lubię mój czas "odosobniony", kiedy siedzę w domu, czytam lub oglądam Netflixa. Zazwyczaj nie czuję się samotny.
– Święta Bożego Narodzenia czy Święto Dziękczynienia są najtrudniejsze?
– Tak, to prawdodpobnie najtrudniejszy czas w roku, choć za każdym razem widzę moją rodzinę czy przyjaciół poprzez FaceTime. Z drugiej strony to mój dwunasty sezon w roli profesjonalnego siatkarza. Nauczyłem się akceptować tę "separacyjną" część mojego życia. Dookoła mam wielu wspaniałych ludzi, za których jestem wdzięczny. Zapewne dla Marcina Janusza nie było standardowym zaproszenie mnie czy innych zagranicznych graczy na święta, ale to zrobił. To wspaniały gest.
– Czy zdarzyły się samotne święta w czasie profesjonalnej gry w siatkówkę?
– Myślę, że za każdym razem miałem do kogo iść. Czasami też w tym czasie odwiedzają mnie bliscy, co jest bardzo miłe. Prawdopodobnie przedostatnie święta były najbardziej samotnymi, ponieważ z różnych względów musiałem je spędzić w Nowym Jorku.
– Jesteś bardzo aktywny w social mediach. Czy jest to też odpowiedź na pewnego rodzaju samotność, której doświadczasz jako zawodnik zagraniczny?
– Cieszy mnie działanie w social mediach i bardzo lubię kontakt z obserwatorami. Nie jest to jednak coś, co wypełnia pustkę. Nie pomaga mi to w byciu mniej samotnym. Po prostu miło jest wchodzić w interakcje z fanami. To część mojego życia, ale nie część mnie.
– Gdzie jest twój dom?
– Za swój dom uznaję Honolulu.
– Jak często go odwiedzasz?
– Prawdopodobnie jestem tam trzy, cztery tygodnie w roku. Odpowiedź na pytanie o dom zawsze jest jednak trochę skomplikowana. Uznaję, że Hawaje to mój prawdziwy dom. Ostatnie trzy sezony spędziłem w Polsce i tu również mam swoje miejsce. W wakacje przebywam z kolei głównie w Kalifornii.
– Jak wygląda twoje życie w Honolulu?
– Bardzo prosto. To dla mnie czas dla rodziny, na plaży. Urządzamy spotkania przy jedzeniu z bliskimi i przyjaciółmi. Nie jest to też moment poświęcony na załatwianie spraw. To głównie odpoczynek plus trochę siatkówki.
– Zawsze żyliście przy plaży?
– Moja rodzina mieszka około dziesięciu minut od plaży. Od wczesnego dzieciństwa do momentu, kiedy skończyłem 19 lat, spędzałem tam bardzo dużo czasu. Później udałem się na uniwersytet.
– Kiedy byłeś młodszy po lekcjach razem z kolegami spędzaliście popołudnia na piasku?
– W moim przypadku nie, a to wszystko ze względu na to, że czas szkoły był bardzo wymagający i wypełniony. Wracałem do domu, odrabiałem pracę domową i pędziłem na zajęcia sportowe. Jeśli zdarzał się wolny moment, spędzałem go przy domu z kolegami. Na plażę chodziliśmy głównie w weekendy.
– Żyłeś w dużej rodzinnej społeczności?
– Mam rodzinę na Hawajach, ale również na "Main Land" [w kontynentalnej części USA – przyp. red.]. Przez to, że mama i tata byli trenerami, nauczycielami, dookoła naszej rodziny cały czas coś się działo. Byliśmy w ciągłym kontakcie z innymi nauczycielami, uczniami, zawodnikami... Może nie było wielu członków rodziny dookoła nas, ale z pewnością było wielu ludzi.
– Bycie synem szanowanego trenera Dave'a Shojiego było ułatwieniem czy utrudnieniem startu w siatkówce?
– Mogło to pójść w obie strony. Nie zmieniłbym jednak za żadne skarby tego, że mój tata był trenerem. To on "przyprowadził" mnie do siatkówki. Dzięki niemu pokochałem bycie w drużynie, całej społeczności. Przez to jednak, że jestem jego synem, ludzie dużo uważniej na mnie patrzyli. Kiedy jest się w "świetle reflektorów" trzeba uważać na to, co się robi. Jego wychowanie, opieka i specyficzna sytuacja, którą miałem przez to, że był trenerem, spowodowały jednak, że jestem taką, a nie inną osobą.
– Pierwsze wspomnienie związane z siatkówką?
– Z czasu, kiedy miałem pięć, sześć lat – pamiętam mecze, w których brał udział mój tata. Wtedy też zaczęłam podbijać balon i kręcić się po siłowni, w której pracował. Rywalizować siatkarsko zacząłem jednak dopiero, kiedy miałem osiem lat i z tego okresu wspomnienia są znacznie wyraźniejsze.
– Jak patrzyłeś wtedy na swojego tatę pod kątem trenerskim?
– Przede wszystkim potrafił zachować balans. Był trenerem "starej szkoły", dużo wymagał od drużyny i swoją pracę w sporej mierze opierał na dyscyplinie. Współpracujące z nim osoby zachowywały w stosunku do niego bardzo duży szacunek. Można było jednak z nim również pożartować. Choć dla niektórych był ostry, zawsze bardzo dobrze się z nim trenowało. Tego samego oczekuję teraz od moich szkoleniowców.
– Czy tata to główny męski wzorzec w twoim życiu?
– Zdecydowanie tak. Ważni byli dla mnie rzecz jasne również wujkowie, dziadek czy trenerzy, ale tata był moim głównym męskim wzorcem.
– Jak byś go opisał?
– To człowiek posiadający bardzo duży gen rywalizacji. Niezwykle zwraca też uwagę na detale w swojej pracy czy w domu. Jednocześnie jednak jest... żartownisiem. Żeby poznać tę cechę jego charakteru, trzeba "wyciągnąć" go z trenerskiego schematu i pozwolić mu usiąść, może wypić drinka i zacząć wsłuchiwać się w jego historie. Niezwykle miło z nim przebywać.
– Co masz po nim?
– Uwielbiam to, że potrafił znaleźć balans, o którym mówię prawie cały czas. Z jednej strony przy boisku był mocno rywalizującym szkoleniowcem. Kiedy jednak wracał do domu, stawał się ojcem, porzucał maskę trenera. Grał z nami w gry i nie bał się pokazywać bardziej miękkiej strony. Czasami zabierał nas na korty tenisowe czy grał z nami w golfa. Potrafił zmieniać osobowość z zawodowej na prywatną i ja też mam to po nim.
– Czytałam jeden z jego wywiadów. Powiedział w nim, że mogłeś grać w igrzyskach czy mistrzostwach świata, ale i tak największą porażką była dla ciebie przegrana w turnieju tenisowym. To prawda?
– Wiem, o czym mowa. Miałem wtedy około 18 lat. Z tenisowym partnerem graliśmy mecz, w którym byliśmy faworytami. Nie dziwię się, że tata o tym pamięta, bo jego gen rywalizacji sprawia, że takie rzeczy zapamiętuje. Mam to samo – do dziś wspominam, jak trudna to była porażka, nawet jeśli to były tylko mistrzostwa Hawajów na poziomie szkolnym. Razem z kolegą byliśmy bardzo wyraźnymi faworytami do zwycięstwa. Przegraliśmy w najważniejszym momencie.
– Czy ten mecz miał decydować o tym, czy wybierzesz tenisa, czy siatkówkę?
– Nie. W kolejnym sezonie miałem iść na uniwersytet, by grać w siatkówkę. Był to po prostu mój ostatni turniej tenisowy w życiu. Takich zmagań naprawdę nie chce się przegrywać, tym bardziej, kiedy jest się faworytem.
– A jaka jest twoja mama?
– Na uniwersytecie grała w koszykówkę. Uczyła też wychowania fizycznego, więc od zawsze stawiała nacisk na aktywność fizyczną. Ma też charakter rywalizujący, z czego pewnie nie do końca zdaje sobie sprawę. W tym aspekcie porównałbym ją nawet do taty. Jest jednak znacznie bardziej "wdzięczna" w swoim podejściu, bo jednocześnie jest najmilszą osobą na świecie. Co ciekawe, nigdy nie uczyła mnie w szkole. Całe życie pracowała, ale mimo to pozostała aktywną mamą. Zawoziła mnie na treningi, pokazywała tajniki koszykówki...
– Zastanawia mnie to, czy "Shoji" to typowe dla Hawajów nazwisko?
– Jest znacznie bardziej popularne w kulturze japońskiej. Na Hawajach udało mi się jednak poznać osoby o tym samym nazwisku, z którymi nie jestem spokrewniony.
– Kiedy przeczytałam artykuł w amerykańskich mediach na temat twojego rodzinnego dziedzictwa, byłam w szoku. Nie znałam historii twoich dziadków.
– Moi dziadkowie są Amerykanami. Od kiedy byłem małym chłopcem znałem ich historię, ponieważ rodzina bardzo dbała o to, byśmy byli świadomi skąd pochodzimy.
– Poznali się w obozie dla Amerykanów pochodzenia japońskiego, prawda?
– Tak, mieli bardzo dużo odwagi. Obozy były stworzone przez rząd amerykański. Internowano do nich w czasie wojny obywateli pochodzenia japońskiego. Przez to wszystko społeczność mocno się ze sobą zazębiła. Wszyscy jedli razem, żyli razem i spędzali czas. Pamiętam, że moja babcia opowiedziała mi historię o tym, jak oglądała młodych mężczyzn grających w obozie w piłkę nożną. Mój dziadek był mniej więcej mojego wzrostu, więc wyróżniał się na tle innych graczy. Pamiętam, że od razu zwróciła na niego uwagę (śmiech).
– Opowiadała o innych odcieniach życia w tym obozie? Czy dziadkowie czuli się "wyrzuceni" z amerykańskiego społeczeństwa?
– To ciekawe pytanie. Od najmłodszych lat rozumieliśmy to, że kazano im opuścić ich domy w Kalifornii i przenieść się do Arizony, gdzie znajdował się obóz. Dziadkowie jednak nigdy nie mówili negatywnie o tym okresie, co uważałem za bardzo interesujące. To też inspirujące, ponieważ wydaje mi się, że byli w stanie znaleźć pozytywne aspekty trudnej sytuacji. Nie pozwolili na to, by te kilka lat ich złamało. Poszli dalej nie oglądając się za siebie. Żyli swoim życiem. Nie słyszałem więc strasznych historii o obozie. Mówili mi jedynie, że dobrze się bawili, poznali się i szybko wzięli ślub.
– Twój dziadek walczył podczas II wojny światowej, prawda?
– Tak. Myślę, że w życiu miałem kilku bohaterów, ale on był tym głównym, najważniejszym. Zabrano go z domu i przymusowo umieszczono w obozie. Następnie musiał udowodnić swoją lojalność, walcząc w II wojnie światowej dla kraju, który można powiedzieć, że go zdradził. Umieszczono go w 442 Pułku Piechoty, który złożony był z obywateli amerykańskich pochodzenia azjatyckiego, a następnie wysłano praktycznie na "misję samobójczą". Nie przejmowano się tą grupą, posłano ją na śmierć. Nie oczekiwano po niej sukcesu.
Mój dziadek wykazał się odwagą, walcząc dla kraju, który de facto go nie chciał. To było bardzo inspirujące. To był prawdziwy bohater. Zmarł kiedy miałem czternaście lat. Żałuję, że nie miałem okazji do wysłuchania historii z tamtego czasu. Inną rzeczą było to, że był bardzo cichym człowiekiem, niezwykle lojalnym w stosunku do rodziny.
– Jak wygląda teraz rzeczywistość osoby mieszanej pod względem narodowości w Stanach Zjednoczonych?
– W miejscu, z którego pochodzę, żyją wyłącznie osoby takie jak ja. Dorastałem więc jako większość. Moi znajomi na przykład mieli ojców Azjatów i mamy pochodzenia kaukaskiego. Wystarczy nawet przyjrzeć się naszej reprezentacji. Micah Christenson ma mieszane pochodzenie, podobnie jak nasz drugi rozgrywający, Micah Ma'a.
Miałem więc dużo szczęścia, że wychowałem się w takiej społeczności. Dzięki temu mogłem pokochać ludzi nie za to, skąd pochodzą, a za to kim są.
– Jaki był najlepszy moment twojej kariery?
– Przychodzą mi na myśl trzy mecze. Pierwszy z nich to pokonanie Brazylii w igrzyskach olimpijskich w Rio, a drugi to wygranie brązowego medalu na tej imprezie. To był dla nas turniej–rollercoaster. Trzecim jest finał Ligi Mistrzów w zeszłym roku. Jastrzębski Węgiel "zbił nas" w finale PlusLigi, a następnie my pokonaliśmy go w niezwykłym meczu w Turynie. Byliśmy z siebie tak dumni, że udało nam się wrócić po niezwykle bolesnej porażce w finale PlusLigi. Każde ze wspomnianych spotkań miało więc w sobie element "powrotu" do gry.
– Co chcesz jeszcze osiągnąć?
– Chcę wygrywać, zdobywać medale. Może to zabrzmi jak banał, ale moim celem jest też rozwijanie relacji z ludźmi poprzez siatkówkę. To sprawia, że doświadczenie sportu jest coraz lepsze. Wielu ludziom wydaje się, że tylko zdobyte krążki wzbogacają człowieka, ale myślę, że każdy zawodnik ma moment, w którym zdaje sobie sprawę z tego, że to nie "wypełnia" szczęścia do maksymalnego poziomu. Im starszy jestem, tym bardziej widzę, że dla mnie siatkówka opiera się na rozwoju relacji i pomaganiu młodszym pokoleniom.
Chcę wygrywać, ale sytuacje pokroju odwiedzenia w święta takiej osoby, jak Marcin Janusz, są dla mnie bardziej wartościowe niż zdobycie złotego medalu. Im więcej zgromadzę takich doświadczeń, tym bardziej szczególna będzie moja kariera.
– Chcesz zostać trenerem jak twój tata?
– Jestem coraz starszy, więc coraz więcej też myślę o kolejnych krokach w karierze zawodowej. Trenowanie innych to coś, co na pewno chciałbym robić. Nie ma znaczenia, czy to będzie profesjonalny poziom, uniwersytecki czy klubowy. Jeszcze jednak nie skończyłem z uprawianiem siatkówki, więc bycie szkoleniowcem to melodia przyszłości.
– Ta przyszłość jest w Europie czy na Hawajach?
– Raczej w Stanach Zjednoczonych. Bardzo tęsknię za rodziną, chcę być obok niej. Mam pięć siostrzenic i siostrzeńców. Bardzo za nimi tęsknię. Nie będę jednak miał nic przeciwko, by jakiś czas spędzić również w Europie.