George Foreman dorastał w wielodzietnej rodzinie (sześcioro rodzeństwa), więc nie miał kto nim pokierować i w razie potrzeby zdyscyplinować. Ojczym rozstał się z mamą, gdy chłopak miał pięć lat. Wydawało się, że dziecko zejdzie na manowce.
👉 Szeremeta i co dalej? Znamy wyniki plebiscytu PWR
Brak stabilności na wczesnym etapie życia potęgował agresję. Nie umiał skupić się na nauce. Szybko dał sobie z nią spokój, wdrażał się do dwóch zawodów: stolarza i murarza. Na boks postawił jako nastolatek. Zanim zaczął czarować w ringu, był nadal zagubiony. Wychowywał się ciągle w Fifth Ward, dzielnicy Houston okrytej złą sławą.
Brak "talentu" do… kradzieży
Nie było więc tam dobrych perspektyw dla młodego gniewnego, który chadzał własnymi ścieżkami. Miewał kłopoty z prawem, a w pewnym momencie stał się nawet kryminalistą. Po latach oceniał ten czas z dystansem. Zdradził, że nie potrafił kraść, bo kolejne próby kończyły się zatrzymywaniem przez policję (źródło: boxing.pl).
Wyszedł jednak na prostą. Został odpowiednio pokierowany, więc wrócił do edukacji, a uczył się w Kalifornii, gdzie mógł też uprawiać sport. Wtedy wiązał nadzieje z futbolem amerykańskim, bo już w młodym wieku miał imponującą posturę. Dniem zwrotnym był chyba 26 stycznia 1967. Wygrał pierwszy pojedynek, i to przed czasem, a znokautował rywala błyskawicznie, już w pierwszej rundzie. Najprawdopodobniej po tamtej walce zrozumiał, że to kariera pięściarza jest mu pisana...
W opałach przeciwko Polakowi
Rok później uczestniczył w igrzyskach olimpijskich w Meksyku. I tu pojawia się polski akcent. Foreman miał znakomitą passę, rozprawiał się z rywalami z łatwością, ale nasz Lucjan Trela tak łatwo nie dał za wygraną. Amerykanin, późniejszy triumfator w turnieju olimpijskim, nie wygrał bowiem przed czasem tylko z Polakiem podczas tych walk w Ameryce Środkowej.
Po zakończeniu opisywanego pojedynku Foreman musiał dostać tlen, bo był oszołomiony, a odwaga Polaka sprawiła, że rywal cierpiał w ringu. Trela wspominał po latach, że reakcja publiczności była wymowna. Kibice skwitowali dwudziestominutowymi gwizdami werdykt sędziów, którzy uznali, że zwycięzcą starcia był Amerykanin.
Splendor w Jamajce
22 stycznia 1973 zapisał się szczególnie w pamięci Foremana, bo w egzotycznym miejscu, Kingston (stolica Jamajki) wygrał pojedynek z Joe Frazierem i tym samym został mistrzem świata, detronizując obrońcę tytułu.
Wydawało się, że Frazier od początku ma przewagę, ale role się odwróciły momentalnie, bo był liczony trzy razy już w pierwszej rundzie. W drugiej to się powtórzyło. Dominacja Foremana była bezdyskusyjna, a triumf był kwestią czasu. W większym stopniu umiał wykazać się bowiem sprytem i siłą niż umiejętnościami technicznymi (choć te trudno też kwestionować). To było decydujące. Jak czytamy na boxing.pl, zamykał często rywala w narożnikach lub przy linach.
"Sunshine Showdown" ("Słoneczna Konfrontacja")! To wyglądało jak marketingowe mistrzostwo, bo... ponad pięćdziesiąt lat temu zawodowy sport nie gościł tak często jak dziś w egzotycznych miejscach. Nietrudno zgadnąć, że i wtedy istotne były finanse. Władze Jamajki chciały zyskać wizerunkowo, pokazać się światu. Za organizacją walki na Karaibach stały też władze państwowe.
Warto zauważyć, że ważną rolę odegrały kwestie fiskalne. Akcentował to Kacper Bartosiak:
"Koniec końców zdecydowały jednak podatki – a właściwie ich brak. Konkurencyjna oferta zakładająca walkę w Madison Square Garden gwarantowała Frazierowi 800 tysięcy dolarów, a Foremanowi 250 tysięcy. Mogli liczyć na mniejszy niż zazwyczaj podatek, który miał wynosić 10 procent. Jamajczycy zagwarantowali mistrzowi 850 tysięcy dolarów, a pretendentowi 375, ale całość kwot miała trafić do pięściarzy – bez rozliczania się z fiskusem. I to wystarczyło, by przekonać gwiazdy boksu do występu w dość egzotycznym miejscu" – czytamy w Czytelni VIP.
Znokautowany w Afryce
Mobutu Sese Seko, dyktator Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga), też miał kaprys. Gdy w jego kraju brakowało wolności i demokracji, po rozmowach z legendarnym promotorem Donem Kingiem uznał, że warto i u siebie zorganizować walkę absolutnych tytanów. Igrzyska zamiast chleba?
Muhammad Ali i George Foreman mogli liczyć na jeszcze większą hojność organizatorów tego osobliwego święta sportu, które przeszło do historii pod nazwą "Rumble in the Jungle" (Rozróba w dżungli). Obiecano bowiem każdemu po pięć milionów dolarów. Choć pojedynek był rozgrywany w niesprzyjającej porze dla miejscowych (4 nad ranem, a to był ukłon, by amerykańscy widzowie mogli oglądać walkę w czasie największej oglądalności), to oczywiście przyciągnął tłumy.
30 października 1974. Warunki do boksowania w Afryce nie były więc najlepsze, mówiąc delikatnie. Mało kto wierzył, że uda się odebrać prymat Foremanowi, gigantowi, którego siła ciosów wręcz szokowała. Miejscowi jednak liczyli na zwycięstwo Alego, który "kupił" ich osobowością, był otwarty i przekonujący, po prostu miał dobry charakter. Poza tym raczej nie przez przypadek stał się twarzą walki z rasizmem w USA. Pamiętał o pochodzeniu, utożsamiał się z Afryką. Nic dziwnego, że po przybyciu do Zairu mógł liczyć na aplauz. Z Foremanem trudniej było się identyfikować, gdyż nie miał ochoty, by z kimkolwiek rozmawiać. Sprawiał wrażenie zakochanego w sobie i nieokazującego szacunku rywalom.
Mówiło się, że wilgotność powietrza powinna być sprzymierzeńcem Foremana, bo w dużej mierze utrudniała Alemu popisowe akcje, czyli sprawne poruszanie się w ringu, ale to właśnie on wyszedł zwycięsko z tej konfrontacji.
15 sekund przed końcem ósmej rundy zaczął nacierać z pasją, a mocnym prawym prostym znokautował Foremana. Być może Ali uśpił jego czujność, bo wybrał raczej zachowawczą taktykę, nie chciał mieć inicjatywy. Na tym polegała jego mądrość. Zdawał sobie sprawę, że pora deszczowa odebrała mu część atutów, więc nie szarżował, dał się wyszumieć przeciwnikowi, ale i tak dopiął swego.
Nieoczekiwany pastor
W 1977 przegrał z Jimmym Youngiem. Dla Foremana, który prawdopodobnie myślał, że będzie kontynuował zwycięską passę, to była nie tylko porażka w ringu, ale też lekcja pokory. Udar sprawił, że mógł nawet odejść z tego świata. To była bardzo poważna sprawa, więc pokonany zmienił życie o 180 stopni i… zwierzał się potem, że Bóg wezwał go do misji specjalnej.
W 1978 został pastorem, a dwa lata później założył Kościół Pana Jezusa Chrystusa w Houston. Mając w pamięci doświadczenia z młodości stworzył również centrum dla młodzieży.
– Cały czas studiuję Biblię. Chodzi o uczenie się, a jedna rzecz zdumiewa: im więcej się uczysz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, jak wiele nie wiesz. Rozumiem, że w niedzielne wieczory wierni potrzebują czegoś, co pomoże im przez cały tydzień. Mogę inspirować się Nowym Testamentem. Ma 2000 lat. Nie może zabraknąć mi pomysłów – wyznał.
W 1987 zakomunikował światu, że w wieku 38 lat wznawia karierę bokserską. Miał walczyć o tytuł mistrzowski, ale mówiło się, że główną motywacją nie był sportowy laur. Szukał pieniędzy, by móc jeszcze bardziej pomagać innym, tym po przejściach, by nie zeszli na złą drogę.
– Gdy na głowie i rękach miałem krew, nagle krzyknąłem: "Jezus Chrystus, ożył we mnie". To była dla mnie druga szansa w życiu. Gdy dostałem pierwszą, zależało mi, by być mistrzem świata wagi ciężkiej, żyć w przepychu i szczycić się sławą. W końcu zrozumiałem, że życie to znacznie więcej – powiedział w rozmowie z CBN’s Faithwire.
Gdy dorastał, a ojczym opuścił rodzinę, mama Foremana nie radziła sobie z buntowniczym synem, którego otaczały szemrane postaci w mającym złą sławę lokalnym środowisku. Po latach pięściarz - pastor okazał jej wdzięczność:
– Zawsze modliła się za mnie. Gdy zacząłem głosić Ewangelię, wyznała mi: "Na początku było to trudne do uwierzenia. Ale teraz jesteś moim pastorem. Ufam tobie". Powiedziała: "Jesteś moim kaznodzieją". Nic nie wzruszyło mnie w życiu tak jak tamte słowa. Miała wiarę we mnie i moje czyny – mówił z dumą.
Podziw dla Bruce’a Lee
Legenda kina akcji i sztuk walki zyskała uznanie również w oczach George’a Foremana:
– Bruce Lee mógłby spełniać się w każdej roli, w jakiej by chciał. Miał wszelkie dane ku temu, by w swojej kategorii wagowej zdobyć tytuł mistrza świata w boksie. W 1973 podczas pobytu na Hawajach zachwycił mnie film ''Wejście Smoka''. Opuszczałem salę kinową i przecierałem oczy ze zdumienia. Choć już miałem na koncie tytuł mistrza świata, Bruce Lee mnie zszokował. Sprawił, że wszystko się zmieniło – komentował Foreman.
– On będzie imponował nawet, gdy minie pół wieku, bo był spektakularny, co przynosiło finansowy sukces filmom z jego udziałem – dodał.
Foreman jest pewien, że Bruce Lee idealnie odnalazł się w kinie akcji. Przyczynił się też do rozwoju MMA, gdy założył Jeet Kun Do, czyli rodzaj sztuk walki, w którym priorytetami były skuteczność i maksymalna szybkość przy możliwie najniższym wysiłku.
– Boks nie dawał mi radości. Bicie ludzi pozwalało mi zarabiać, ale nie byłem usatysfakcjonowany, że musiałem to robić – powiedział swego czasu z goryczą ten jeden z najwybitniejszych pięściarzy. Na ringu imponował, ale spełnienie dało mu dopiero życie duchowe i chyba to ono okazało się jego przeznaczeniem...