Polski żużel znów na zakręcie. Nie ulega wątpliwości, że dyscyplina w ostatnich latach stawiana za wzór w naszym sporcie – sukcesy, najsilniejsza liga świata, organizacja – znalazła się w punkcie krytycznym.
Kolejny skandal na oczach tysięcy, choć licząc także telewidzów, to nawet setek tysięcy kibiców. Szukanie winnych prowadzi donikąd. To sytuacja, która musiała się zdarzyć, bo w tej dyscyplinie na takie absurdy wszyscy i to bez wyjątków ciężko pracują od dobrych kilku lat. Spóźnienie Grega Hancocka i brak profesjonalizmu wśród działaczy Azotów Tauronu Tarnów poruszyło lawinę. Rozbudowane do granic przyzwoitości przepisy, w których gubią się sędziowie i działacze prowadzą do takich niespotykanych w innych dyscyplinach sytuacji. W Toruniu "poległ" sędzia międzynarodowy Piotr Lis.
Ekspercka indolencja
Mnie zastanawia inna rzecz. Jak to możliwe, że wśród kilkunastu działaczy, trenerów i menedżerów, ba także dziennikarzy – tu biję się w pierś, bo także niżej podpisany – nie znalazł się nikt, kto przed godziną rozpoczęcia meczu prawidłowo obliczyłby Kalkulowaną Średnią Meczową zespołu z Tarnowa. To była tylko matematyka. Od wpisanej w protokół zgłoszenia liczby 40,24 należało odjąć 8,71 i dodać 2,50. Po tych obliczeniach należało sprawdzić czy otrzymana w wyniku tych operacji suma jest większa, czy też mniejsza niż 34. Proste, a jakże skomplikowane. Skomplikowane także dla prezesa Speedway Ekstraligi, który przecież uchodzi za żużlową alfę i omegę w dziedzinie znajomości przepisów ligi, którą zarządza od ponad pięciu lat. On – obecny na Motoarenie – też nie zauważył kardynalnego błędu. Poproszony jeszcze w czasie trwania transmisji o komentarz do sytuacji odmówił.
W dywagacje o tym, co działo się w kuluarach spotkania wnikanie nie ma sensu. Jedno jednak nie podlega dyskusji, gdyby wszystkim, czyli tarnowianom i torunianom, a także władzom ligi zależało na polskim żużlu w ujęciu ogólnokrajowym, to taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Przypadki toruńskie tylko potwierdzają znaną prawdę o naszym żużlu. To dyscyplina niszowa i zaściankowa. To nieustający kompleks bycia na sportowej prowincji, więc tu liczą się tylko lokalne ambicje i interesy własnego klubu. Reszta? Nikogo nie obchodzi reszta! Ważne jest, to co tu i teraz, ważne to co moje.
Stępniewski nie wykorzystał szansy
Tutaj pozwolę sobie na osobistą wycieczkę. W niedzielę asa w rękawie miał Wojciech Stępniewski. Przed dwoma tygodniami podał się dymisji, rezygnując z funkcji sternika Unibaksu Toruń. Nie jest tajemnicą, że Stępniewski zdecydował się na ten ruch, gdyż to właśnie on ma być nowym prezesem Speedway Ekstraligi. W niedzielę mógł – do końca sezonu zarządza toruńskim klubem – wsiąść na "białego konia", czyli przymknąć oko na spóźnienie Hancocka.
Wbrew regulaminowi, dla dobra dyscypliny uchroniłby żużel przed skandalem, a sędziego przed kompromitacją. Sam w glorii chwały i podziwu wjechałby na fotel prezesa wszystkich prezesów. Stępniewski szansy nie wykorzystał, postawił na Unibax i na to by być bohaterem lokalnym. To było ważniejsze. Stępniewski lokalnym bohaterem był… ale tylko przez chwilę, bo Unibax od finału nadal dzieli rewanż z Azotami Tauronem. Stępniewski mógł mieć żużlową Polskę u stóp, tymczasem w niedzielę wieczorem może zostać z niczym. Dziś trudno bowiem wyobrazić sobie go jako bezstronnego, sprawiedliwego prezesa ligi, który ma poprowadzić polski żużel do lepszego jutra. W końcu on też nie potrafił policzyć KSM-u Azotów Tauronu.
Zobacz także:
Nowy sędzia półfinału na Motoarenie!