Barcelona jest w kryzysie. Niech was nie zwiedzie tylko punkt straty do Realu w lidze i pierwsze miejsce w grupie Ligi Mistrzów. To kryzys, którego nie widać w liczbach i statystykach. To kryzys, na który ludzie tworzący Barcę "pracowali" od lat. Kolejne afery i aferki co chwilę wstrząsały wizerunkiem "więcej niż klubu". Wizerunkiem, który dziś drży w posadach.
"Nieważne jak mówią. Ważne żeby mówili". To porzekadło nijak ma się do sytuacji w Barcelonie. Każda nowa sensacja, każda kontrowersyjna decyzja, nieuważne słowo na konferencji, każdy kolejny artykuł (nawet ten, który właśnie czytasz) – to wszystko działa na niekorzyść Barcy. Chaos informacyjny wokół katalońskiego klubu sprzyja jego największym rywalom. W kontekście Realu pisze się tylko o kolejnych rekordach. Porażka z Valencią? "To wypadek przy pracy". Porażka Barcy z San Sebastian? "To kolejny dowód na kryzys". Na tę sytuację Katalończycy sami sumiennie zapracowali. Szeregiem złych lub gorszych decyzji doszli do miejsca, w którym są dziś.
Jeszcze niedawno to oni byli w miejscu, w którym dziś jest Real. Panowała "era Barcelony" i nic nie zapowiadało, by miało być inaczej. Messi, który dziś grozi odejściem do Chelsea i trzęsie całym klubem, kolekcjonował Złote Piłki i rekordy strzeleckie. Zespół nie miał sobie równych nie tylko w Hiszpanii, ale w całej Europie. Pod wodzą najpierw Franka Rijkaarda, a potem Pepa Guardioli zdobywał kolejne trofea. Barcę podawano jako wzór pod względem pięknej gry i zarządzania. Magiczne hasła jak tiki-taka i La Masia miały sprawić, że perpetuum-mobile w granatowo-bordowe pasy będzie kręcić się bez końca.
Miały, ale w futbolu nic nie jest wieczne. Po odejściu Guardioli jego dzieło miał kontynuować Tito Vilanova. Pierwszy sezon pod jego wodzą był doskonały. 100 punktów, 15 przewagi nad Realem, 46 goli Messiego. Czy dało się grać jeszcze lepiej? Dziś już wiemy, że nie. Vilanova musiał odejść z powodu ciężkiej choroby, która w końcu pozbawiła go życia. Pech chciał, że wraz ze zmianą trenera, nastąpiła zmiana w trendach w światowym futbolu. Tiki-taka okazała się formułą, na którą też da się znaleźć sposób.
Pod względem sportowym najlepsi zaczęli odjeżdżać Barcelonie. Gerardo Martino, którego zatrudniono w niejasnych okolicznościach, okazał się niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu. Messi, który rzekomo nominował go na to stanowisko, po raz pierwszy wczuł się w rolę kadrowego, czy jak to byśmy dziś nazwali, speca od HR. Rolę, która spodobała mu się na tyle, że postanowił do niej wrócić. Miał zażądać zwolnienia Luisa Enrique – kolejnej kontrowersyjnej postaci. Trenera-despoty, który nie umie współpracować z wielkimi piłkarzami. Trenera, który w kilka miesięcy przebył drogę od zbawcy do pariasa. Enrique, tak jak Martino, to ludzie "nowej ekipy". Byli namaszczeni przez Sandro Rosella i Josepa Bartomeu – następców prezydenta Joana Laporty – oraz nowego dyrektora sportowego – Andoniego Zubizarretę. To oni są symbolami kryzysu w Barcelonie.
Rosell najpierw wpakował się w transfer Neymara. Zaczął działać na niekorzyść klubu, a na korzyść chciwego ojca piłkarza. Zataił wysokość transferu i z wilczym biletem podał się do dymisji. Zubizarreta tej transakcji przyklasnął. Tak samo jak bezsensownym transferom Douglasa i Thomasa Vermaelena. Nie dostrzegł, że wypalają się starzy mistrzowie – Pique, Xavi, Iniesta. Za jego kadencji FIFA nałożyła na klub zakaz transferowy wynikający z niezgodnych z prawem transferów niepełnoletnich piłkarzy. "Zubi" nie mógł mieć wpływu na to wszystko, ale to wszystko rzutuje na ocenę jego pracy. Dlatego odszedł, tak jak dwaj jego asystenci i przyglądający się z boku Carles Puyol.
– Przez te kilka miesięcy miałem możliwość przyglądania się pracy klubu z innej strony. Za tę możliwość dziękuję – powiedział na odchodne Puyol. Najwyraźniej ta inna strona niezbyt przypadła mu do gustu. Wcześniej, jeszcze z poziomu murawy widział jak Rosell i jego ludzie zrywają ze 113-letnią tradycją gry bez sponsora na koszulkach. Krok po kroku, najpierw rezygnują z Unicefu, by wreszcie za 25 milionów funtów rocznie reklamować katarskie linie lotnicze.
Nie ma Rosella, nie ma Puyola, nie ma Zubizarrety. Został Bartomeu, który też nie wierzy jednak w opanowanie katalońskiego pożaru. Właśnie rzucił ręcznik. Innymi słowy: zapowiedział na czerwiec przyspieszone wybory prezydenckie. W nich socios wyłonią strażaka, któremu powierzą misję opanowania pożogi. Wraz z nim przydałby się jednak też duchowny, który przegoniłby z Camp Nou złe duchy ostatnich lat i wysłuchał szczerej spowiedzi każdego, kto dołożył swoją cegiełkę do chaosu w Barcelonie.