Były sekretarz generalny PZPN (1989-92), prezes Legii (1997-2000), a ostatnio urzędnik średniego szczebla Warszawskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji (2006-14). W trzeciej części wywiadu z Markiem Pietruszką o różnicy między Kołami Gospodyń Wiejskich a PZPN, szukaniu reprezentantów po świecie oraz szkoleniu bogatych.
Jerzy Chromik: – Siedzisz całymi dniami w fotelu i oceniasz polski futbol…
Marek Pietruszka: – Mam poglądy, którym pozostaję wierny od lat. Rozmawiamy o futbolu, to jest bardzo nośne zjawisko: medialnie, społecznie. Wszyscy się na nim znają, wszyscy się cieszą. Ja też cieszę się, gdy reprezentacja Polski wygrywa z Niemcami, gdy odnosimy jakiś sukces. Tyle że od lat twierdzę, że te wszystkie sukcesy, tych najlepszych polskich drużyn, są – że tak powiem – listkiem figowym przykrywającym wstyd codzienny. Te sukcesy petryfikują wszystko, co wymaga zmian, gruntownych zmian. I nikt tego nie robi. Z całym szacunkiem dla sukcesów reprezentacji Polski – popatrzmy, komu je zawdzięczamy. Jak prześledzisz kariery zawodowe młodych ludzi, którzy stanowią dzisiaj o sile reprezentacji Polski, to mają z Polską tylko tyle wspólnego, że się tu urodzili i mieli szczęście w odpowiednim momencie wyjechać. Dołóż do tego, że zadaniem jednego z wiceprezesów – i wiem to na sto procent – jest poszukiwanie innych zawodników z polskimi korzeniami, bo w ocenie władz PZPN nie ma w Polsce kandydatów, którzy mogliby tworzyć coraz mocniejszą drużynę. I to jest coś, czego ja nie mogę zaakceptować. Nie mogę zaakceptować tego siedząc z boku, ale nadal w tej wielkiej sali przyjaciół polskiej piłki. Ciągle jestem w tej sali. Patrzę co się dzieje, widzę co się dzieje, wszyscy widzą i wydaje mi się, że wszyscy patrzą na to bezrefleksyjnie.
– Łączy nas piłka, dzieli nas rozum…
– Jest turniej. Włączam telewizor i słyszę, że "Tymbark zaprowadzi Cię do reprezentacji Polski". Mnie to boli. To nie Tymbark jest od tego, żeby tworzyć reprezentację Polski. Pracując w urzędzie warszawskim, byłem uczestnikiem kilku sesji organizacyjnych i żartowałem sobie nawet z pewną przedstawicielką PZPN, że jak na Konwiktorskiej miały być jakieś zawody eliminacyjne przed finałem na Stadionie Narodowym, to żaden trener ani skaut się tam nie pojawił. Mówiłem: wywieszę wielką kartkę, że tu i tu siedzą trenerzy i skauci, a Pani zobaczy, że nikt tam nie usiądzie.
– Czym jest dziś futbol?
– To jest bardzo fajna gra, dziecięca, niezwykle urokliwa, spod uroku której większość nigdy nie wychodzi – pozostają na tym samym poziomie entuzjazmu. Natomiast tylko promil może uczynić z niej sposób na życie, sposób na zarobek. Nam na co dzień ulatuje to, że futbol jest grą. Podwórko i Ligę Mistrzów łączą tylko przepisy gry w piłkę nożną. Wszystko inne dzieli. To inne światy. My, w swojej głupocie, usiłujemy przenieść rozwiązania z Ligi Mistrzów na poziom dzieci i młodzieży. Kasa, spektakularne akcje związane z uprawianiem futbolu – tak, ale gubi się istotę. Zrozumiałem to kilkanaście lat temu, gdy powiedziałem, że "nigdy więcej tego nie zrobię". Mianowicie: nigdy nie będę przekonywał młodych i utalentowanych ludzi do tego, żeby chcieli zrobić karierę.
– Dlaczego?
– Był taki epizod w moim życiu, gdy pracowałem w Ursusie Warszawa, że postawiliśmy na szkolenie młodzieży. W którymś momencie drużyna piętnasto– lub szesnastolatków awansowała w swojej kategorii wiekowej. I był bramkarz: fantastyczny, pseudonim "Gluś", ponad 180 centymetrów wzrostu w wieku 15 lat, świetny refleks. Ale bardzo niesforny. Nie chciał się uczyć. Drużyna miała wyjechać pod koniec roku szkolnego na zawody strefowe do Ostrołęki, no i była szansa, że się przebije, co byłoby dobre dla niego i dla nas, jako dobrze pracujących z młodzieżą. To byłby nasz duży sukces. No i przychodzi do mnie jego nauczyciel ze szkoły, i mówi: panie Marku, nie wiem co z "Glusiem". My mamy jechać, a oni mówią, że go nie puszczą, jeśli czegoś tam nie zda, bo inaczej nie uzyska promocji. Stanęło pytanie: co jest ważniejsze? Nie mieliśmy drugiego bramkarza choćby w połowie tak dobrego jak on. Sukces w zawodach czy ten młody człowiek i jego przyszłość? Rozstrzygnąłem wtedy i przekazałem trenerowi, Sławkowi Bodychowi – świetnemu wychowawcy – "Sławek, to nie ty, to nie ja mamy chcieć. To ON ma chcieć". To jest jego życie, dajemy mu szansę, żeby robił coś co lubi, ale przecież wychowanie nie sprowadza się do tego, żeby zrobić z kogoś brojlera wychowanego na fermie. To on musi chcieć.
No i mówię Sławkowi: przyjdź do mnie z "Glusiem", pogadamy. Przychodzą, a "Gluś", z ręką w kieszeni, oznajmia, że "jemu to rybka". I że jak mu nie załatwię trójki z matematyki, trójki z fizyki i trójki z czegoś tam, to on nie jedzie. "Glusiu! To masz załatwione! Nie jedziesz". I nie pojechał. Myśmy sukcesu nie odnieśli, ale uważam, że w całym procesie to było ważniejsze. I to mi zostało. Jak dziś patrzę na akademie futbolowe, na turnieje, które się mnożą jak grzyby po deszczu, to co to jest? Akademie to nie jest żadna szansa na rozwój piłki w Polsce. To jest pierwsza przeszkoda! Jaka? Ekonomiczna. Dzieci, które są uczestnikami tych wszystkich eksperymentów – barcelońskich i wszystkich, jakie się pojawiają, przede wszystkim zmagają się z problemem ekonomicznym. Proszę mi pokazać rodziców, których stać na to, żeby wydawać kilkaset złotych miesięcznie na to, żeby ich dziecko mogło uczestniczyć w tych zajęciach. Najzdolniejsi, mam prawo podejrzewać, idą w używki, w cholera wie co, ale nie tam. Bo rodziców nie stać na to, żeby kupić, żeby zainwestować. Więcej: jak patrzę, obserwuję, bo w wielu miejscach bywam i oglądam futbol, i widzę rodziców dzisiejszych, dziadków rozhisteryzowanych, którzy chcą decydować, to oni o swoich potomkach myślą, że mają Messiego. Oczami wyobraźni widzą Messiego.
– I milionowe kontrakty...
– I milionowe kontrakty! A zainteresowanie tych dzieciaków kończy się w momencie, w którym w naturalny sposób nie wytrzymują rywalizacji z kolegami i przestają być gwiazdami swoich drużynek.
– Mamy coraz więcej klubów! Zwariowanych rodziców...
– Teraz wszyscy są zmanierowani. Rodzice, dziadkowie. "Messim będziesz!". Buty, napis "Neymar" na plecach, graj. "Wszystko masz!". I on chce być gwiazdą. Nie chce być członkiem zespołu, bo mu tatuś powie, że jest najlepszy, i że jak go tu nie doceniają, to pójdzie gdzie indziej. I to jest deprawacja!
– Jest na to metoda?
– I to nie jest nic sensacyjnego, bo to działa w innych krajach Europy. Zgłasza się grupa rodziców, którzy zakładają stowarzyszenie i mówią, że na tym placu, gdzieś tam, chcą popołudniami organizować zajęcia dla dzieci. I zapisują, zbierają dwadzieścioro dzieci, trzydzieścioro. Jeżeli działalność ma charakter trwały, to po dwóch czy trzech miesiącach – tak jest w Skandynawii – jeżeli pokażą, że grupa wytrzymuje "próbę czasu", no to tamtejsze gminy, czyli komuny, dają pieniądze na każde dziecko. Stowarzyszenie dokumentuje, przedstawia odpowiednie papiery, i jeżeli na każde dziecko składka wynosi 50 koron, to miasto daje drugie 50 koron, czasami 100 koron, na każde dziecko! I tam to tak funkcjonuje. A u nas, jeśli popatrzy się na sprawozdania miast, ile milionów złotych wydaje się na kulturę fizyczną, to jest to kilkadziesiąt milionów rocznie. W Warszawie tymi pieniędzmi objętych jest 12% dzieci w wieku od 7 do 18 lat. To jest pryszczyk. To jest nic. Z punktu widzenia potrzeb tego kwalifikowanego, wirtuozerskiego sportu, to jest to nic. Bo pozostałe 90 procent nie dostaje szansy! Szkół nie stać, stowarzyszeń się nie wpuszcza.
– U nas często jest tak, że początek zła mamy wtedy, gdy lud wie, jak się powinno rządzić, a władza – jak się powinno pracować.
– Jeśli następuje odwrócenie ról, to mamy taki stan, jaki mamy. Zawsze starałem się pomagać młodym, dawać im szansę. Oni chcą. Chcą osiągać lepsze wyniki, chcą się poprawiać. Ale kto im pomaga? Jakiś system? Nie ma takiego systemu. Bo turnieje Tymbarku i producentów proszków do prania tego nie zastąpią. Bo to jest sobie a muzom. Kiedyś otwierano jednego z pierwszych Orlików. U Włodka Smolarka – w Aleksandrowie Łódzkim. No i otwarto, ale dwa dni później zamknięto. Miejscowe władze znalazły pieniądze na pilnowanie, żeby nikt obiektu nie zniszczył, ale nie było pieniędzy na instruktorów. I to jest problem państwa polskiego! Znajdziemy pieniądze na wszystko, ale nie dajemy tam, gdzie są naprawdę potrzebne, żeby to wszystko normalnie działało.
– Wracajmy do źródeł.
– Sport ma ogromne wartości wychowawcze. Kształtuje postawy, uczy pracy zespołowej. A co się robi w akademiach? Przygotowuje te dzieci jak kurczaki do rzezi. Ja często patrzę jak tam pracują i bierze mnie ochota, żeby wziąć takiego trenera, który stoi przy linii bocznej za twarz i wyrzucić. Bo on jest treserem, a nie trenerem. Jak wchodzi się na zawody piłkarskie takich maluchów, to jest przerażające. A Messim staje się jeden na sto milionów, a nawet dwieście. A cała reszta pozostaje na marginesie.
– Nadal rozmawiamy o polskim futbolu?
– Tak. Jaka jest masowość piłki nożnej w Polsce? Ilu jest zarejestrowanych jako członkowie PZPN? Około 500 tysięcy. A Koła Gospodyń Wiejskich zrzeszają ponad 1,5 miliona! W Holandii zarejestrowanych jest kilka milionów zawodników! W krajach znacznie mniejszych od naszego jest więcej osób w obrębie związku niż w Polsce. I tam większość wydarzeń, turniejów, wszystko to odbywa się pod auspicjami narodowych federacji piłkarskich. W Polsce – Tymbark cię doprowadzi do reprezentacji, proszek do prania albo ktoś inny. Ale nie PZPN, bo to ich nie interesuje!
– Nic nowego pod słońcem…
– Trzeba zmienić przepisy w Polsce. Jeszcze przed 1989 mówiono, że sport był państwowy. No bo w sumie był – państwo za wszystko płaciło, utrzymywało kluby, stadiony, wprowadzało wybitnych sportowców do Sejmu...
Jak dziś weźmie się do ręki kaleką ustawę o sporcie, to tam jest podana rola związku, dwa jego uprawnienia: reprezentowanie we władzach międzynarodowych (UEFA, FIFA i tym podobnych) i organizacja rozgrywek. To są uprawnienia wszystkich polskich związków! A one z kolei mają statuty, że mogą coś robić. To nie jest ich obowiązek. Oni mogą. W celu realizacji swoich celów mogą organizować szkolenia, rozgrywki, bankiety, wszystko, jak im się chce. Mogą, ale nie muszą. Śmiać się chce, gdy czyta się statuty związków, kilkadziesiąt zdań o rzeczach, które mogą zrobić.
– Jaka jest recepta w tej sytuacji?
– Państwo rządzi. Minister rządzi. Parę lat temu, przed igrzyskami w Londynie, jakiś wiceminister ogłosił, że nie zgodzi się na to, żeby jakiś utalentowany atleta dostał stypendium państwowe, bo on – przygłupi urzędnik – uważa, że ten sportowiec nie rokuje większych nadziei. No to pytam: co on tam robi? On powinien być trenerem! Przychodzi prezes związku ciężarowców, mówi, że chce stypendium dla tego, tego i tego, a pan wiceminister, że nie, bo on uważa tego trzeciego za mało perspektywicznego. I to się wszystko dzieje w majestacie prawa, bo związek nie ma takich uprawnień. Oni tylko mogą przyjść do ministra i błagać na kolanach. A poza tym? Robić prezentacje, reprezentować na zewnątrz i organizować rozgrywki. Tyle. Kto robi resztę? Minister! Czyli jaki jest sport? Państwowy!
– A dotacje mogą się skończyć...
– Mogą. Wtedy przyjdzie prezes, a minister mu powie, że nie ma pieniędzy, i że "jego" dyscyplina nie jest perspektywiczna.
– Czarne widoki.
– Jakiś czas temu, nie pamiętam nawet czemu, grzebałem w swoich papierach. I co się okazuje? Że piłka nożna wcale nie jest najbardziej masową dyscypliną w Polsce. Zostały przeprowadzone badania, są nawet opublikowane, no i najpopularniejszą formą aktywności fizycznej jest bieganie, na drugim miejscu jest kolarstwo, czyli umiejętność korzystania z roweru, a na trzecim miejscu dopiero piłka nożna. Ludzie w tym kraju chcą się ruszać, ale kopać nie muszą.
– Coraz trudniej zrozumieć mechanizmy w polskim sporcie.
– Jako dziecko chodziłem Krakowskim Przedmieściem. Tam jest kościół i napis "res sacra miser" – w wolnym tłumaczeniu "ubóstwo rzecz święta". Jak patrzę na polskie środowisko sportowe, to wszystko się zgadza. Tylko nie jest to ubóstwo, o które chodzi w tej sentencji. To jest ubóstwo umysłowe.
Ciąg dalszy w piątek.
Rozmawiał: Jerzy CHROMIK
Współpraca: Adrian Pudło
2 - 0
Portoryko