17 kwietnia 2005 roku Andrzej Gołota (38-4, 31 KO) był najbliżej wymarzonego tytułu mistrza świata kategorii ciężkiej. Po dwunastu rundach wyrównanej walki z czempionem federacji IBF Chrisem Byrdem (37-2, 20 KO) sędziowie orzekli jednak kontrowersyjny remis. Według wielu ekspertów Polak został tym werdyktem skrzywdzony.
Mistrzowska okazja spadła Gołocie jak gwiazdka z nieba. W drugiej połowie 2003 roku wrócił na ring po blisko trzyletniej przerwie po kontrowersyjnym pojedynku z Mikiem Tysonem (48-3, 42 KO). Polak zrezygnował wtedy po dwóch rundach z powodu kontuzji, ale nie mógł liczyć na zrozumienie nawet ze strony swojego trenera. Schodził do szatni przy akompaniamencie gwizdów, obrzucany popcornem i butelkami.
Choć w oczach wszystkich widzów przegrał w kuriozalnych okolicznościach, to czas pokazał, że podjął dobrą decyzję. W szpitalu zdiagnozowano u niego złamanie kości policzkowej – kontynuowanie pojedynku z tą kontuzją mogło się zakończyć tragicznie. Mało tego – niedługo po walce okazało się, że Tyson przystępował do niej będąc pod wpływem marihuany. Wynik pojedynku unieważniono, jednak Gołota na długo wypadł z bokserskiej elity.
Wrócił dwoma zwycięstwami z niżej notowanymi przeciwnikami w 2003 roku. W lutym 2004 roku miał już 36 lat i podjął decyzję, która zaważyła na kształcie jego dalszej kariery – związał się kontraktem promotorskim z kontrowersyjnym Donem Kingiem. Dwa miesiące później... walczył o upragnione mistrzostwo świata po raz drugi w karierze!
Ludzie zawsze ostrzegali mnie przed Donem Kingiem, ale on tworzy mistrzów. Popełniłem wiele błędów, ale chcę jeszcze raz spróbować zdobyć tytuł. Chcę, żeby moje dzieci były dumne ze swojego ojca.
Szansa przyszła w niespodziewanych okolicznościach – pierwotnie z Byrdem miał zmierzyć się Derrick Jefferson (27-3-1, 20 KO), jednak na początku marca wycofał się z powodu kontuzji. Gołota przyjął wyzwanie z krótkim wyprzedzeniem, ale jego wybór na zastępstwo spotkał się z mocną krytyką w bokserskim środowisku. To była właśnie próbka magii Dona Kinga – zatwierdzenie do walki o tytuł pięściarza, który ostatnie duże zwycięstwo odniósł cztery lata wcześniej, bez względu na okoliczności trzeba ocenić jako promotorski majstersztyk.
Jakim mistrzem był Byrd? Zdecydowanie... nudnym. Jego styl opierał się na klinczowaniu i przepuszczaniu ciosów. W kategorii zdominowanej przez gigantów był "małym" ciężkim z ograniczonym zasięgiem i charakterystycznym stylem. Choć w jego repertuarze brakowało przede wszystkim nokautującej mocy, to miał w rozkładzie kilka wielkich nazwisk. W 2000 roku został jednym z dwóch pięściarzy, którzy zdołali pokonać Witalija Kliczkę (27-0). Ukrainiec przegrał wtedy głównie z kontuzją barku, bo po 9 rundach pewnie prowadził na punkty.
Kilka miesięcy później porażkę starszego brata pomścił Władimir (34-1), wygrywając wysoko na punkty. Byrd wrócił do elity zaskakującym zwycięstwem z Davidem Tuą (38-2). O pas miał walczyć z mistrzem świata federacji IBF i WBC Lennoksem Lewisem. Ten jednak myślał o drugiej superwalce z Mikiem Tysonem i wolał zrzec się tytułu niż walczyć z Amerykaninem. Przed niewygodnym stylem Byrda miał go też przestrzegać trener Emanuel Steward.
W pojedynku o porzucony przez Lewisa pas późniejszy rywal Gołoty zmierzył się w grudniu 2002 roku z Evanderem Holyfieldem (38-5) i pokonał mocno wyblakłą już gwiazdę wagi ciężkiej na punkty. W pierwszej obronie również na punkty odprawił Fresa Oquendo (24-1). Do walki z Polakiem przystępował jako wyraźny faworyt mediów.
Dla Gołoty powrót do Madison Square Garden był wydarzeniem szczególnym – gdy walczył tam po raz ostatni (w lipcu 1996 roku z Riddickiem Bowe), walka zakończyła się w dramatycznych okolicznościach. Doszło do zamieszek, a obecny na trybunach burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani schronienie znalazł... w szatni Polaka.
Tym razem aż takich emocji nie było. Gołota w wieku 36 lat... pierwszy raz przeboksował pełen dystans dwunastu rund! Pojedynek przypominał partię szachów, ale mógł się podobać. Polak inicjował ataki i starał się dyktować tempo, ale rzadko trafiał czysto. Rywal był "śliski", przepuszczał ciosy i atakował w drugie tempo. Punktowanie poszczególnych rund zależało w największym stopniu od... osobistych preferencji.
W pierwszej połowie walki dominował pretendent, w końcówce lepiej spisał się mistrz. Obaj mieli trochę szczęścia do pobłażliwości sędziego – Gołota raz uderzył po gongu w tył głowy, Byrd z kolei przynajmniej raz dotknął rękawicami maty i mógł być po takim zachowaniu liczony.
Ostatecznie po dwunastu rundach sędziowie nie byli jednomyślni. Steve Weisfeld widział minimalną wygraną Polaka (115:113), Tony Paolillo punktował w tym samym stosunku dla Byrda (113:115), z kolei Melvina Lathan wytypowała remis (114:114). I to ostatnia z tych kart wzbudziła największe kontrowersje – Amerykanka przyznała ostatnią rundę mistrzowi, podczas gdy dwóch pozostałych arbitrów i wielu ekspertów widziało w niej wyższość Gołoty.
Na korzyść Polaka punktowali Evander Holyfield (116:112), Lennox Lewis oraz dziennikarz portalu Fightnews.com (116:112). – Jestem zadowolony ze swojej postawy i uważam, że zasłużyłem na zwycięstwo – przekonywał po wszystkim 36-latek, który dzięki świetnej postawie odzyskał część wiarygodności nadszarpniętej porażkami z Lewisem i Bowem.
Choć sporo mówiło się o rewanżu, to Don King (promotor także Chrisa Byrda) ostatecznie wybrał dla Gołoty inną opcję. Doprowadził do walki z Johnem Ruizem (40-5-1, 29 KO), mistrzem federacji WBA. W niej Polak znów był o włos od tytułu – dwukrotnie miał czempiona na deskach w pierwszych minutach, ale po dwunastu rundach minimalnie przegrał na punkty. Znów wielu ekspertów widziało jego dominację...
Mimo czterech mistrzowskich szans Andrzej Gołota nigdy nie zdobył wymarzonego tytułu mistrza świata. Został jednak zapamiętany jako pięściarz niezwykły, który w ringu potrafił zaskakiwać na różne sposoby. Doceniając świetną postawę Polaka w starciach z Byrdem i Ruizem, można tylko żałować jednego – szkoda, że takich walk nie dostał 3-4 lata wcześniej...
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart