John Terry powiedział dość. Anglik przez niemal całą karierę był sercem londyńskiej Chelsea. Jej legendą pozostanie na zawsze.
Po meczu, kiedy sto kilkanaście metrów dalej, pod drugą bramką, Arsenal celebrował tytuł i ocalenie Wengera, Terry stał i bił brawo. Pustoszejącemu sektorowi kibiców The Blues, którzy w dowód niezadowolenia z triumfu lokalnego rywala wylali się z Wembley. Dzień później planowano jeszcze klubowe świętowanie mistrzostwa. Odwołano ze względu na zagrożenie terrorystyczne po tragicznych wydarzeniach w Manchesterze. Nie tak sobie wyobrażał ten ostatni raz. Tak samo, jak pewnie inaczej układał sobie wyobrażenia o ostatnich miesiącach kariery, którą kończył jako bezrobotny.
Znienawidzony ojciec roku
Przez wielu, zwłaszcza tych zmierzających średnio co drugą kolejkę Premier League ze stacji metra Fulham Broadway – kochany. Przez pozostałych – znienawidzony. Za Wayne'a Bridge'a i romans z jego kobietą. Za zdradę żony (dziś znów są szczęśliwym małżeństwem), choć wcześniej wybrali go ojcem roku. Za kontrowersyjne zachowania, niekiedy po prostu nieprzystające kapitanowi także reprezentacji Anglii. Za oskarżenia o rasizm wobec Antona Ferdinanda. Ale nawet kibice Manchesteru United – właściwie przede wszystkim oni – potrafią w myślach darować konflikt z rodziną Ferdinandów, kiedy przed oczyma staje im Moskwa roku 2008. Łużniki, rzęsisty deszcz i Terry, który najpierw kładzie Edwina van der Sara, by po chwili samemu położyć się na przesiąkniętej murawie. Przestrzelił karnego, wlewając w umysły graczy Alexa Fergusona nadzieję na triumf w Lidze Mistrzów. I wygrali.
Kibice Chelsea, choć tamtego wieczoru szybko z pamięci nie wyrzucili, Terry'emu momentalnie przebaczyli. Bo komu mieliby przebaczyć, jeśli nie jemu? Człowiekowi, który przez 22 lata rzucał się pod nogi napastników, wślizgami wygarniając piłkę? Bez którego do tamtej feralnej serii rzutów karnych w ogóle by nie doszło, gdyby wcześniej nie wybił głową piłki zmierzającej do bramki? Który w 2004/05 roku pomagał budować imperium Romanowi Abramowiczowi i Jose Mourinho, wbijając gola na 4:2 w niezapomnianym meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów z FC Barceloną? Który głowę wkładał tam, gdzie inni nie włożyliby nogi i nie były to powtarzane po stokroć puste słowa, tylko faktyczna demonstracja brawury i ambicji?
Życie przy Fulham Road
Żadna przesada w tym, że większość życia Terry spędził na Stamford Bridge. Ma 37 lat, w grudniu skończy 38, dla Chelsea grał przez 22. Zdobył niemal wszystko, co ludzie angielskiej i europejskiej piłki wymyślili. Ligę Mistrzów, Ligę Europy, pięciokrotnie Premier League, pięciokrotnie Puchar Anglii, trzykrotnie Puchar Ligi Angielskiej, dwukrotnie Tarczę Dobroczynności. Wystąpił w 717 meczach, zdobył 67 bramek. Tą najbardziej pamiętną 8 marca 2005 roku z Barceloną.
Ale miłość w grze na najwyższym poziomie nie wystarcza. Ambicją wszystkich deficytów przychodzących z wiekiem nie można nadrobić. Młodsze pokolenie podgryza, przewyższa siłą, szybkością, kondycją. W mistrzowskim sezonie 2014/15 Mourinho nie widział zespołu bez kapitana. Wystawiał go w każdej z 38 potyczek. Kiedy po raz piąty w karierze Terry'go Chelsea sięgała po mistrzostwo, on już odgrywał rolę epizodyczną. Uwielbienie futbolu kazało mu szukać minut na murawie gdzie indziej.
Nie być jak Frank Lampard
Terry kochał Chelsea miłością szczerą. Chelsea i piłkę nożną. Dziennikarz śledzący każdego dnia poczynania drużyny ze Stamford Bridge, Paul Lagan, opowiadał, że potrafił spotykać kapitana The Blues na meczach zespołów młodzieżowych. Kiedy go pytał, co robi, odpowiadał najnaturalniej, że ogląda przyjaciół i im kibicuje. Był liderem, więc myślał też o tych, którzy niebieską koszulkę mogą założyć za lat pięć czy dziesięć. Wspierał ich, dawał rady, a pochwała dla nastolatka od ikony klubu to nieprzeceniona zachęta do ciężkiej pracy.
Terry zbudował sobie przy Fulham Road pomnik. Inaczej niż Frank Lampard, który zagrał przeciw Chelsea w barwach Manchesteru City i jeszcze zdobył bramkę. Pozostał niesmak. A Terry, właśnie dlatego, po sezonie 2016/17 skierował się do grającej w Championship Aston Villi, odrzucając oferty od zespołów Premier League, żeby podobnego koszmaru nie przechodzić. Kiedy rozmawiał z The Villans o przedłużeniu kontraktu, próbował się nawet zabezpieczyć na wypadek awansu do elity zapisem w umowie, że przeciwko The Blues nie wyjdzie na murawę.
Kiedyś wróci do domu
W końcu nie został na Villa Park. Mówiło się, że zasili Derby County, gdzie posadę trenerską objął Lampard. Nie poszedł też do Spartaka Moskwa, wskazując na powody rodzinne, mimo że zdążył już przejść testy medyczne. Rozmyślił się. Zrobił to, czego wielu spodziewało się ponad 12 miesięcy temu. Zakończył karierę. Ma wrócić, na razie tylko do Aston Villi w nowej roli. Usiąść na ławce trenerskiej razem z Thierrym Henrym. To część planu, o którym Terry mówił spokojnie dziennikarzom rok temu po przegranym finale FA Cup i dalej się go trzyma. Chce zostać trenerem. A w przyszłości zawinąć do przystani i poprowadzić Chelsea.
Kibice ze Stamford Bridge na to czekają. Zawsze jednym tchem po nazwisku Terry wymienią "captain, leader, legend". A ci z Manchesteru, Liverpoolu i innych dystryktów Londynu, nawet jeśli zgorszeni karygodnymi zachowaniami, może docenią, że ile krwi nie napsułby ich ulubieńcom, ile razy nie pociągnął za koszulkę, nie szturchnął, nie przewrócił – to robił to z miłości dla klubu, któremu zawsze był wierny. Wielu takich w futbolu już nie zostało.