Jerzy Brzęczek rozpoczął przygodę z reprezentacją Polski od sześciu meczów bez zwycięstwa i spadku do dywizji B w Lidze Narodów. Stał się zatem obiektem krytyki i człowiekiem, którego łatwo obwiniać za niepowodzenia ostatnich miesięcy. A może po prostu oczekiwania wobec tej grupy piłkarzy są zbyt wygórowane i nie idą w parze z cierpliwością?
Nieco ponad dwa lata temu polscy kibice fruwali nad ziemią, a uczucie buszujących w brzuchu motylków przeplatało się z niedosytem po porażce z Portugalią na Euro. Z jednej strony biało-czerwoni otarli się o półfinał mistrzostw Europy, bo przecież gdyby tylko Jakub Błaszczykowski zdołał trafić z 11 metrów lub Łukasz Fabiański odbiłby któryś ze strzałów, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Z drugiej zaś – turniej we Francji stał się dla wielu piłkarzy trampoliną do wielkiej piłki. Na kanwie udanych mistrzostw Arkadiusz Milik przeniósł się za ponad 30 milionów euro do Napoli, Kamil Glik podpisał kontrakt życia w Monako, a Karol Linetty zapracował na angaż w Sampdorii. Nie zdążyliśmy jeszcze otrząsnąć się po przeprowadzce Grzegorza Krychowiaka do Paryża, a Bartosz Kapustka trafił do mistrza Anglii. A przecież w poczekalni czekali jeszcze inni – Artur Jędrzejczyk, Michał Pazdan, Krzysztof Mączyński...
Będąca przez lata w głębokiej zapaści polska piłka wyszła z cienia. Kadra dziarsko pięła się w rankingu FIFA, w Europie zapanowała moda na ściąganie polskich piłkarzy i wydawało się, że – uchodzącą dotychczas za przeciętną – drużyna narodowa na dłużej zadomowiła się w elitarnym towarzystwie i tylko kwestią czasu będzie aż zacznie bezczelnie rozpychać się łokciami. Po europejskim czempionacie we Francji z uśmechem politowania można było wspominać czasy, gdy fetowało się trafienia Macieja Żurawskiego w lidze szkockiej czy udane występy Ireneusza Jelenia we francuskim Auxerre. Biało-czerwoni zaczęli bowiem zaznaczać swoją obecność już nie tylko w przeciętnych ligach i średnich klubach, ale również w piłkarskiej śmietance towarzyskiej. Dostali zaproszenie na bal, skorzystali z niego i nie mieli zamiaru wychodzić przed północą.
Ten sen, jak wszystko co według powiedzenia dobre, szybko się jednak skończył.
Na przestrzeni tych ponad 24 miesiący zmieniło się prawie wszystko. Większość zawodników będących wówczas na fali, dziś ma problemy z odnalezieniem dawnej formy. Indywidualnie mało kto zaliczył progres i choć co miesiąc konta zawodników zasilają większe kwoty, a na treningach rywalizują z lepszymi piłkarzami, ich położenie wcale nie jest wymarzone. I trudno by to nie odbijało się na wynikach reprezentacji, skoro selekcjoner nie ma takiego wpływu na formę piłkarzy, jak trener w klubie. Łącznie widzi się z zawodnikami raptem przez kilka tygodni w roku, nie może monitorować ich dyspozycji na co dzień, zmieniać reżimu treningowego, planować kiedy ich forma ma eksplodować. Wysyła powołania, wita graczy w hotelu, otrzymuje "gotowy produkt". Dwa lata temu ten produkt był z najwyższej półki, elitarny, potrafiący pociągnąć słabą dotychczas reprezentację do pierwszej dziesiątki w rankingu FIFA. Dziś jest wybrakowany, pozbawiony mocnych punktów, na zakręcie.
Adam Nawałka poprowadził reprezentację w 50 meczach. Awansował na mistrzostwa Europy oraz świata, dotarł do ćwierćfinału Euro. Trudno deprecjonować jego dokonania, zwłaszcza mając w pamięci jak nieudolnie radzili sobie jego poprzednicy. Polski kibic czuje przebiegające po plecach ciarki, gdy wspomina czasy, gdy za wyniki kadry odpowiadali Franciszek Smuda lub Waldemar Fornalik. I jest wdzięczny, całkiem słusznie, Nawałce, który wyciągnął drużynę z marazmu, niespodziewanie osiągnął z nią dobry wynik i otoczył niespotykanym wcześniej profesjonalizmem. Trudno jednak nie zestawiać ze sobą materiału ludzkiego, którym dysponował z tym, którym zarządza Brzęczek.
W kadrze, która jechała na Euro do Francji, znalazł się Glik, który miał za sobą kolejny świetny sezon w grającym w Serie A Torino. W wysokiej formie był kluczowy piłkarz Borussii Dortmund, Łukasz Piszczek. Najlepszy rok w piłce klubowej przeżył Krychowiak, który w barwach Sevilli rozkochał w sobie kibiców i zdobył gola w wygranym finale Ligi Europy. Na boiskach Ligue 1 błyszczał Kamil Grosicki, a Błaszczykowski, choć nie miał pewnego miejsca w składzie Fiorentiny, był piłkarzem dwa lata młodszym i zdecydowanie mniej "zardzewiałym" niż dzisiaj. Milik strzelił 21 goli i dorzucił do tego 8 asyst w Eredivisie, a Piotr Zieliński był uskrzydlony świetnymi występami w Empoli, gdzie stał się czołową postacią i pierwszym wyborem trenera. Objawieniem sezonu w Ekstraklasie był Kapustka, wyrobioną markę miał już Linetty, za solidnych i gwarantujących poziom piłkarzy uchodzili Mączyński, Pazdan i Jodłowiec.
Dziś mało który kadrowicz może o sobie powiedzieć, że znajduje się w lepszym położeniu niż po mistrzostwach we Francji. Błędy w klubie popełnia kontuzjowany ostatnimi czasy Glik, Piszczek zakończył karierę reprezentacyjną i choć Bartosz Bereszyński ma spory potencjał, to jednak daleko mu jeszcze do poziomu piłkarza BVB. Krychowiak jest cieniem samego siebie po tym, jak odbił się od Paris Saint-Germain, spadł z Premier League w barwach West Bromu i nawet w lidze rosyjskiej nie gra za specjalnie. Zieliński stał się niepewnym siebie rezerwowym piłkarzem Napoli, Milik zdążył dwa razy zerwać więzadła i wyczerpać cierpliwość wielu kibiców z San Paolo. Grosicki ma za sobą liczne zawirowania na rynku transferowym i dopiero co odzyskał miejsce w składzie 22. zespołu Championship. Błaszczykowski natomiast w tym sezonie spędził na boiskach ligowych łącznie 12 minut (w poprzednim 529, czyli i tak mniej). Brzęczek, podobnie jak Nawałka, kombinuje i szuka rozwiązań alternatywnych, ale przecież nie pracuje w klubie i nie może dokonywać transferów. Reprezentacyjny krawiec tak więc kraje, jak mu materii staje. Zewsząd słychać głosy oburzenia, że powołuje piłkarzy, którzy nie grają w swoich zespołach, a przecież to nie jego wina, że oni i tak gwarantują wyższy poziom od tych, którzy grają. A i tak stara się wcielać w życie nowe pomysły i choć trudno, by wszystkie kończyły się sukcesem, to warto jednak docenić umiejętne wprowadzenie się do zespołu Przemysława Frankowskiego, Mateusza Klicha czy solidnego Tomasza Kędziory.
Nie licząc dość absurdalnego zimowego zgrupowania i wygranych sparingów z Norwegią raz Mołdawią, Nawałka na pierwszy triumf w roli selekcjonera czekał ponad pół roku (2:1 z Litwą). Wcześniej kibice musieli znosić porażki ze Słowacją i Szkocją, remis z drugim garniturem Niemiec czy Irlandią. I choć dysponował wybitnym, jak na polskie warunki, materiałem ludzkim, wiele meczów z przeciętnymi zespołami wygrywał w eliminacjach szczęśliwie, w sposób szarpany. Nie grał wielkiej piłki, ale zdołał nauczyć piłkarzy dyscypliny, organizacji, opracował w unikalny sposób stałe fragmenty gry, które potrafiły okazać się kluczowe. Nawet na wspomnianym Euro, które było sporym sukcesem, mógł równie dobrze odpaść w 1/8 finału, bo Szwajcaria przez całą drugą połowę i dogrywkę tłamsiła niemiłosiernie biało-czerwonych. Tym bardziej więc dziwią ogromne wymagania wobec Brzęczka i spisywanie go na straty po raptem sześciu meczach (w tym cztery z klasowymi zespołami – Włochami i Portugalią), gdy do dyspozycji ma piłkarzy będących w o wiele gorszej formie. Reprezentacja nie działa przecież ja zawodników jak czarodziejska różdżka, która przywraca kariery na właściwy tor i wyciska maksimum z potencjału. Gra z orzełkiem na piersi jest wypadkową tego, w jaki sposób piłkarze radzą sobie na co dzień w klubach.
Każdy kibic życzyłby sobie, by Polska na dłużej zadomowiła się w światowej czołówce, regularnie jeździła na wielkie turnieje, rozgrywała na nich co najmniej cztery mecze i dysponowała piłkarzami błyszczącymi w europejskiej piłce. W tej chwili prawda jest jednak taka, że z pustego i Salomon nie naleje i kiepskie położenie wielu zawodników w piłce klubowej musi mieć swoje konsekwencje również na płaszczyźnie reprezentacyjnej. Dlatego warto uzbroić się w cierpliwość, dać selekcjonerowi spokojnie pracować i nie wymagać cudów już na początku jego pracy. Bo, jak pokazała kadencja Nawałki, eksperymenty, nawet te nieudane, są potrzebne i mogą się okazać jedynie bolesnym prologiem czegoś naprawdę udanego.
Następne