| Koszykówka / Rozgrywki ligowe

Michał Ignerski: wsiadłem do samolotu nie wiadomo dokąd [wywiad]

Michał Ignerski (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Michał Ignerski (fot. PAP/Andrzej Grygiel)

Michał Ignerski wrócił po trzech latach przerwy do profesjonalnej gry w koszykówkę. Niespełna 39-letni były reprezentant Polski podpisał kontrakt z Anwilem Włocławek i będzie walczył o pierwsze mistrzostwo w karierze. – Nie chodzi o żaden medal. Tęskniłem za emocjami związanymi z przeżywaniem meczów na boisku, z ławki, przebywaniem w szatni, na treningu… – powiedział w rozmowie z TVPSPORT.PL.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ

Adrian Koliński, TVPSPORT.PL: – Nie żałujesz tego powrotu?
Michał Ignerski:
– Nie żartuj. Dopiero co zacząłem, czuję jakbym urodził się na nowo.

– Ten szum medialny też lubisz?
– Nie mogę powiedzieć, że lubię, ale nie przeszkadza mi. Rozumiem to i miło, że jest zainteresowanie mediów. Dla mnie to również wielkie wydarzenie. Cieszę się, że wróciłem akurat do Włocławka, gdzie znam miasto, kibiców. Wyjątkowy moment.

– Jak sobie radzisz na treningach? Słyszałem, że u Igora Milicicia nie ma taryfy ulgowej…
– Igor jest młodym trenerem, ale ma dużą wiedzę i jest strasznie zaangażowany. Ma za sobą długą karierę koszykarską i wróżę mu taką samą w roli szkoleniowca. Wie, że nie może narzucić mi od razu pełnego obciążenia, dawkujemy też ćwiczenia siłowe. Jest też dużo do nauczenia w aspekcie taktycznym, bo Igor ma bardzo skomplikowaną wizję gry w defensywie. Zresztą w ofensywie też jest wiele zagrywek. Już wszystko przyswoiłem, teraz trzeba to szlifować i praktykować. Szkoda, że meczów nie ma co dwa dni, bo wiadomo, że trening do końca nie zastąpi meczu.

– W ostatnich wywiadach mówiłeś, że nie wracasz po mistrzostwo, którego brakuje w twoim CV. Ale patrząc z boku, to trochę tak wygląda.

– Medal nie jest powodem mojego powrotu, ale celem na pewno tak, bo nienawidzę przegrywać i zrobię wszystko, żeby zdobyć mistrzostwo. Byłem w zeszłym roku na tym wyjątkowym meczu półfinału ze Stelmetem, w którym Anwil niesamowicie odrobił straty w ostatniej kwarcie. Poczułem tę atmosferę, za którą tęskniłem przez ostatnie trzy lata. Wtedy pomyślałem: "kurczę, fajnie byłoby przeżyć to jeszcze raz jako zawodnik". Coś tam we mnie się ruszyło…

– To był ten moment, w którym zdecydowałeś, że wrócisz?
– Jeden z wielu. Tych powodów, dla których wróciłem jest naprawdę wiele. W głowie odkładało mi się, że może za szybko przestałem grać. Stwierdziłem, że to ostatni dzwonek, żeby coś z tym zrobić. Najbardziej brakowało mi tych emocji związanych z przeżywaniem meczów na boisku, z ławki, przebywaniem w szatni, na treningu…

Michał Ignerski po powrocie do Anwilu Włocławek (fot. Klub Koszykówki Włocławek/Piotr Kieplin)
Michał Ignerski po powrocie do Anwilu Włocławek (fot. Klub Koszykówki Włocławek/Piotr Kieplin)

– Wróciłeś tylko do końca sezonu czy będziesz kontynuował karierę przez kolejny rok?
– Na razie nie zastanawiam się nad tym. Podjąłem wyzwanie sam ze sobą. Chcę sprawdzić czy będę w stanie wytrzymać i czy będzie mi to sprawiało frajdę. Na razie tak jest, ale zobaczymy jak ten sezon się ułoży. Ważne będzie moje zdrowie i samopoczucie.

– Najpierw był powrót do drugoligowej Nysy. Taki był plan, żeby sprawdzić się na niższym poziomie przed Anwilem?
– Do Basketu Nysa poszedłem, żeby pomóc bardziej od strony trenerskiej i pomyślałem, że poruszam się z chłopakami. Trener Marcin Łakis po dwóch treningach powiedział: "Michał, zgłosimy cię do rozgrywek, zagrasz chociaż parę meczów, to by nam bardzo pomogło w walce o play-offy". Chciałem najpierw zobaczyć jak moje ciało będzie reagować. Potrenowałem przez miesiąc i było OK. Ale gdy zbliżał się pierwszy mecz, nawet w tej drugiej lidze, poczułem jakbym przeniósł się w czasie o 20 lat, a radość była porównywalna z rozegraniem spotkania na najwyższym europejskim poziomie. Koszykówka wszędzie jest taka sama i zawsze daje taką samą frajdę. Wtedy uświadomiłem sobie, że gdybym mocniej przycisnął, może coś by z tego było. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się czy podpiszę jakiś kontrakt, ale chciałem kontynuować tę pracę. Później trener Milicić się odezwał. Zresztą robił to co roku, ale zawsze mu odmawiałem i po raz kolejny zapytał czy podejmę wyzwanie.

– W Nysie miałeś pomóc od strony szkoleniowej. To znaczy, że myślisz o karierze trenerskiej?
– Raczej nie. Przestałem grać też dlatego, że źle znosiłem jak musiałem robić wszystko na konkretną godzinę i wszystko podporządkowywać karierze. A trener ma jeszcze gorzej. To jest naprawdę ciężka robota. Profesjonalny sportowiec to pikuś przy szkoleniowcu. Chciałbym kiedyś pomagać od strony technicznej, pracować indywidualnie z koszykarzami, bo w trakcie kariery zebrałem na tyle doświadczenia, by udzielić kilku cennych wskazówek, ale na pierwszego trenera nie będę się pchał.

– Jak oceniasz obecną siłę Anwilu?

– Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Treningi są bardzo intensywne, mogę je nawet porównać do zajęć u najlepszych trenerów w Hiszpanii czy Turcji. Jeśli przeniesiemy tę intensywność i zaangażowanie na mecze, to będzie dobrze. Potencjał jest naprawdę duży, taktyka nie jest łatwa, szczególnie w obronie. Trzeba trochę czasu, żeby ją w pełni przyswoić, ale wierzę w te pomysły.

Przez ostatnie trzy lata prawie nie grałem w koszykówkę. Czasami chodziłem na salę pograć z kumplami.

– Którego z trenerów wspominasz najlepiej?
– Sporo ich było, a szkoda kogoś pominąć. Bardzo dobrze wspominam Pablo Laso, który do dziś prowadzi Real Madryt, a także świętej pamięci Manela Comasa z Sevilli, który ściągnął mnie do Hiszpanii i naprawdę we mnie wierzył. On mnie "ustawił" w europejskiej koszykówce. Bardzo pozytywnie będę wspominał też trenera Siergieja Bazariewicza, dla którego miałem okazję grać dwukrotnie. Mimo że prowadził mnie w klubach, które miały problemy finansowe i nie zarobiłem wiele, to tak zbudował te ekipy, że miałem wielką przyjemność z gry i pod względem koszykarskim przeżywałem najlepszy okres w karierze. Rosjanin chyba najlepiej ze wszystkich trenerów czuł mój potencjał i wiedział, co mogę zrobić dla zespołu.

– Mówiłeś, że przez trzy ostatnie lata jeździłeś na rowerze, na nartach, zajmowałeś się dziećmi. Gdzie w tym wszystkim koszykówka?
– Nie było koszykówki. Jedynie chodziłem od czasu do czasu z kumplami na salę pograć amatorsko. Oni grali co tydzień, ja przyjeżdżałem raz na miesiąc czy dwa, jak znalazłem chwilę. Śmieję się, że chłopaki z Żernik Wrocławskich podtrzymali mnie koszykarsko. A tak serio, byłem tak zmęczony psychicznie tym wszystkim, kontuzją pleców, która doskwierała mi w Cantu, a okazało się, że była związana z napięciem nerwowym. Wtedy zrozumiałem, że warto przystopować i poświęcić się innym rzeczom. Nie miałem "napinki", żeby grać nie wiadomo ile. Zresztą doszło kolejne dziecko, żona też miała swoje priorytety i ambicje, dlatego te decyzje były trudne.

– Zawsze rodzina mieszkała z tobą w miejscach, w których grałeś?

– Starsze dzieci mają po siedem lat, więc przez dwa ostatnie sezony jeździły za mną. Jak się rodziły i grałem w Rosji, to były w Polsce. A jak urodził się Jasio (trzecie dziecko), to już było ciężej ruszać się z miejsca, stąd decyzja o zawieszeniu butów.

Michał Ignerski w barwach Mississippi State (fot. Getty Images)
Michał Ignerski w barwach Mississippi State (fot. Getty Images)

– Jak to jest być ojcem bliźniaków?
– Fantastycznie, pierwsze dwa lata wyjęte z życia (śmiech). Odczułem to grając na Sardynii, bo nieprzespane noce dały o sobie znać, zwłaszcza pod względem skuteczności, ale wiadomo, że dzieci są najważniejsze. Dzieci to inny wymiar radości i poczucia obowiązku.

– Spędziłeś cztery lata w Stanach Zjednoczonych w college’u, ale zawsze mówiłeś, że nie marzyłeś o NBA. Dlaczego?
– Pojechałem do college’u przede wszystkim dlatego, żeby kontynuować naukę i jednocześnie trenować. Ojciec zawsze mi powtarzał, że edukacja jest najważniejsza. Sam poświęcił wszystko koszykówce i później odczuł na własnej skórze, co znaczy nie mieć wyższego wykształcenia. Nie chciał, abym popełnił ten sam błąd. Dlatego to był podstawowy cel wyjazdu do USA. W tamtych czasach nie było takiego dostępu do informacji jak dziś. Wówczas jako jeden z nielicznych z Polski jeździłem na "Nike Euro Camp". Byłem trzy razy z rzędu i tam poznałem wielu skautów i trenerów z college’ów, którzy namawiali mnie na wyjazd. Podjąłem rękawicę i wsiadłem do samolotu nie wiadomo dokąd…


– Jaki był początek w nowym miejscu?
– Było strasznie. Trafiłem do junior college’u ze względu na to, że mój angielski nie był wystarczająco dobry. Nie wiedziałem za bardzo co to jest. Tłumaczono mi, że to takie policealne studium. W rzeczywistości była to nieduża szkoła prywatna w środku Oklahomy. Całkiem inne życie, tradycje, nie miałem możliwości dzwonienia do rodziców, bo kosztowało to, z tego co pamiętam, dziesięć dolarów za pięć minut. Pisaliśmy listy. Pracowałem w wolnych chwilach, żeby mieć na karty telefoniczne albo inne przyjemności. Później już w Mississippi State University było dużo lepiej. Na każdy mecz lataliśmy prywatnymi odrzutowcami ze szkolnego lotniska i pod eskortą policji dojeżdżamy do hotelu. Jak prezydent (śmiech). Wielkie doświadczenie i niesamowita przygoda.

– Ile zajęło ci zaaklimatyzowanie i kiedy w końcu poczułeś się tam swobodnie?

– Nigdy. Stany nie rozkochały mnie w sobie i z chyba z wzajemnością. Chciałem wracać do Europy, a moim celem była gra w silnej lidze na Starym Kontynencie. Możliwe, że był to brak wiary w siebie w tamtym momencie. Wówczas dobrze radziłem sobie w reprezentacji, rywalizowałem w moim roczniku m.in. z Juanem Carlosem Navarro, Pauem Gasolem, Andriejem Kirilenko i wieloma innymi. Wszyscy dostali szansę gry dla swoich krajów, byli w najlepszych zespołach, inwestowano w nich i wypływali na szerokie wody ze swoich państw. Ja nie miałem takiej opcji. Mną zainteresował się Pruszków, który rok później upadł…

Gra z Allenem Iversonem była dla mnie jak sen, bo był jednym z moich trzech wielkich idoli. On, Hakeem Olajuwon i Michael Jordan.

– Karol Gruszecki powiedział, że poleca każdemu młodemu zawodnikowi wyjazd do USA, bo to szkoła życia. Popierasz go?
– Jeśli spojrzymy pod tym względem, to tak. To była niesamowita szkoła. Po powrocie wszystko wydawało się proste i przyjemne, żaden trener nie był w stanie mnie niczym zaskoczyć. Wszystkie trudności w USA – na boisku i te poza nim – tak mnie zahartowały, że później podróże po Europie i dostosowywanie się do nowych trenerów i zespołów było czystą przyjemnością. Pamiętam jak przechodziłem do Anwilu Andreja Urlepa, wszyscy mnie straszyli, że to kat i będzie ciężko. Dla mnie nie było. W ogóle bardzo pozytywnie wspominam ten czas we Włocławku pod rządami Urlepa.

– Przez całą karierę zwiedziłeś 15 klubów, a najdłużej w jednym miejscu – w Sewilli – byłeś trzy lata. Natomiast twój tata Edward całe koszykarskie życie spędził w Lublinie.

– To były inne czasy. Kiedyś z Polski było dużo trudniej wyjechać przez ustrój, ograniczone informacje i kontakty. Pewnie kilku zagrałoby na wysokim europejskim poziomie, a być może nawet w NBA. Jeśli chodzi o mnie, to zmieniałem kluby z dwóch powodów: po pierwsze lubiłem nowe wyzwania i chciałem połączyć koszykówkę z czymś więcej – chciałem poznawać nowe kraje, inne kultury. Potrzebowałem tego i nie bałem się. Sewilla to piękne miasto, a i tak potrafiła mi się znudzić. Drugi powód był taki, że często natrafiałem na problemy finansowe klubów, w których grałem. Tak było w Hiszpanii, Rosji czy Turcji i mimo że nieraz chciałem zostać dłużej, to nie decydowałem się właśnie ze względu na zaległości w wypłatach.

– Które miejsce wspominasz najlepiej?

– Każde było fajne, ale każde miało też wady. Bardzo dobrze wspominam pobyt we Francji, w Le Mans. Tam mieszkałem z rodziną i niczego nam nie brakowało. Wiązaliśmy nawet nadzieję, że zostaniemy tam na dłużej, jednak życie potoczyło się inaczej.

– 15 klubów i ani jednego mistrzostwa. Nie masz poczucia niespełnienia?
– Oczywiście, że mam niedosyt. Moim celem była gra w najlepszych ligach w Europie, rywalizacja z euroligowymi zespołami. Może moje umiejętności, a może też brak szczęścia spowodował, że nie trafiłem do zespołu, który zdobył mistrzostwo. Moja kariera tak się potoczyła, że grałem w mocnych drużynach z fajnymi tradycjami, ale nigdy nie wywalczyłem złota. Mam dwa pierścienie z USA za wygranie konferencji SEC. Grałem wtedy przed 50 tysiącami ludzi. To były niesamowite chwile. Kiedyś jeden z moich kolegów, który jeszcze gra i ma wiele złotych medali na koncie, powiedział mi, że z chęcią zamieniłby się ze mną i przeżył moją karierę. Tytuły dają ci miejsce w historii klubów, jednak to co przeżywasz w tych wszystkich miejscach zostaje ci w pamięci i sercu. Gra poza domem to trochę inny, cięższy kawałek chleba.

Allen Iverson w barwach Besiktasu. Michał Ignerski na ławce (drugi od prawej) (fot. Getty Images)
Allen Iverson w barwach Besiktasu. Michał Ignerski na ławce (drugi od prawej) (fot. Getty Images)

– Najlepszy zawodnik, z którym grałeś w jednym zespole?
– Obraziłbym Allena Iversona, gdybym go nie wskazał (śmiech). Na pewno był najlepszy.


– Jak go pamiętasz? Bo jego przyjazd do Europy był trochę jak odcinanie kuponów.
– Tak było. Miał problemy osobiste, nie był w formie jak do nas przyjechał, ale z każdym kolejnym dniem zadziwiał nas na treningach i podczas meczów. Niesamowitą frajdą było dzielić z nim szatnię. Był bardzo fajnym człowiekiem, wyluzowanym, towarzyskim. Nie czuł się komfortowo, nie mógł nawet wyjść samotnie, bo zaraz otaczał go tłum. Jednak wśród nas, na treningach czy podczas wyjść całego zespołu do restauracji, mógł się rozluźnić. Dla mnie to było jak sen z bajki, bo był jednym z moich trzech wielkich idoli. On, Hakeem Olajuwon i Michael Jordan.

– Jak zareagowałeś na grę z idolem?
– Gdy dowiedziałem się, że Besiktas zakontraktował Iversona, nie mogłem w to uwierzyć. I nie wierzyłem dopóki go nie zobaczyłem w szatni. Nawet przez chwilę myślałem, że to jakiś sobowtór (śmiech). A później był trening i funkcjonował z nami jak każdy inny zawodnik. Tylko ta otoczka wokół niego rzutowała na zespół, bo wszyscy – kibice i dziennikarze – patrzyli na drużynę przez pryzmat Iversona. To nie wpłynęło na nas dobrze, tym bardziej, że on był już daleki od swojej formy z NBA.

– Z reprezentacją zagrałeś na dwóch EuroBasketach – w 2009 roku w Polsce i w 2013 w Słowenii. Choć ostatecznie wyniki były dalekie od oczekiwań, ty rozegrałeś m.in. wspaniałe spotkanie z Litwą. To był twój najlepszy mecz w kadrze?
– Na pewno najbardziej pamiętny, ale raczej nie najlepszy. Dla mnie gra w Polsce, szczególnie w Hali Ludowej we Wrocławiu, była czymś szczególnym, co zapamiętam na zawsze. Wiadomo jak turniej się skończył, ale przygodę z reprezentacją będę zawsze miło wspominał. Lubiłem przyjeżdżać na zgrupowania, tym bardziej, że występowałem za granicą i była to okazja, by przebywać z rodakami i grać przed własną publicznością. W Polsce zawsze grało mi się najfajniej. Jest też druga strona medalu, bo trafiłem na gorszy okres pod względem organizacyjnym. Otoczka wokół kadry też była nie najlepsza. Później, z roku na rok się to poprawiało.

Maciej Lampe miał problemy z poskromieniem swojego ego, ale to dobry zawodnik, lider swoich zespołów i to ego też musi mieć.

– Faktycznie był konflikt Marcina Gortata z Maciejem Lampem?
– Troszkę między nimi zgrzytało. Był problem, bo każdy chciał być liderem. Za porażkę na turnieju w Polsce bardziej obwiniałbym brak doświadczenia, a w pewnym momencie także profesjonalizmu. Natomiast na Euro 2013 nie podobało mi się, że głównie mówiło się o dwóch polskich wieżach. To było krzywdzące dla zespołu i innych wartościowych graczy, którzy byli tylko tłem dla Gortata i Lampego. Podczas sparingów ich współpraca wyglądała fajnie, ale na turnieju kompletnie się to nie sprawdziło.

– Czyli atmosfera w kadrze nie zawsze była kolorowa?
– Nie chcę wracać do złych chwil. Reprezentacja ma swoją specyfikę, bo trzeba zdać sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdujesz i co należy uznać za sukces. W czasach kiedy grałem, awans do drugiej rundy EuroBasketu można było uznać za sukces. Chcieliśmy stawiać małe kroczki, ale czuliśmy, że nie mieliśmy wystarczająco doświadczenia i wiary, by być na topie. Nie było też takiego zaplecza graczy z mocnych zespołów, żeby stworzyć silną drużynę. W zakończonych niedawno eliminacjach mistrzostw świata chłopaki pokazali się z dobrej strony, jednak dalej uważam, że to niewiele zmienia, bo wciąż tego zaplecza nie mamy.

– W obecnej kadrze jest Lampe i też jest problem, bo nie wiadomo czy wystąpi na mistrzostwach świata...

– Nie chcę krytykować Maćka. Bardzo go doceniam jako gracza, widzę jak na przestrzeni lat się zmienił, jak rozumiał grę i zasady funkcjonowania w zespole. Miał problemy z poskromieniem swojego ego, ale to dobry zawodnik, lider swoich zespołów i to ego też musi mieć. Wiem, że teraz jest dużo bardziej lubiany niż wtedy, gdy był młodym koszykarzem.

– Jakie są atuty reprezentacji Mike’a Taylora?

– To poukładany zespół, od wielu lat z tym samym trzonem, cały czas jest jeden selekcjoner, czego brakowało za moich czasów, gdzie trenerów wymieniano częściej niż w klubach. Jest kontynuacja i to przyniosło awans na mistrzostwa świata. Nie chcę dyskredytować tego sukcesu, jednak zmiana sposobu rozgrywania eliminacji i konflikt Euroligi z FIBA bardzo nam pomógł. Chłopaki tworzą zgraną paczkę i należy się cieszyć, ale trzeba z chłodną głową zapytać kto ich zastąpi? A z tym jest słabo. To mnie najbardziej boli. Już powinniśmy mieć czterech czy pięciu rozgrywających, którzy potencjalnie będą grać na kolejnych mistrzostwach Europy. A ja ich nie widzę…

– Najpierw mamy jednak mistrzostwa świata i teoretycznie najłatwiejszą grupę jaką mogliśmy wylosować.
– Według mnie to będą bardzo ciężkie mecze, bo trudno będzie rozpracować przeciwników. Nie wiadomo też w jakiej my będziemy formie. Nie ma co prognozować. Kibicujmy i bądźmy dobrej myśli.

Rozmawiał Adrian Koliński

Następne

(fot. TVP SPORT HD)
00:03:16

Zobacz skrót meczu Polska – Holandia!

fot. TVP
00:01:11

Prezes PZKosz po losowaniu: rywale w naszym zasięgu

fot. PAP
00:06:54

Robin Hood z Podkarpacia walczy o bilet do Chin

(fot. TVP SPORT HD)
00:01:09

MŚ 2019 w koszykówce: Polacy poznali grupowych rywali

fot. Getty

Echa losowania MŚ 2019. "Mieliśmy dużo szczęścia"

Zobacz skrót meczu Polska – Holandia!
(fot. TVP SPORT HD)
Zobacz skrót meczu Polska – Holandia!

fot. TVP
Prezes PZKosz po losowaniu: rywale w naszym zasięgu

fot. PAP
Robin Hood z Podkarpacia walczy o bilet do Chin

(fot. TVP SPORT HD)
MŚ 2019 w koszykówce: Polacy poznali grupowych rywali

fot. Getty
Echa losowania MŚ 2019. "Mieliśmy dużo szczęścia"

Zobacz też
Ostatnia kolejka za nami. Kuriozalna sytuacja mistrzyń Polski
Marissa Kastanek (fot. PAP)

Ostatnia kolejka za nami. Kuriozalna sytuacja mistrzyń Polski

| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Legia Warszawa ma nowego trenera!
Heiko Rannula (fot. PAP)

Legia Warszawa ma nowego trenera!

| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Legia zwalnia trenera. Następcy jeszcze nie ma
Ivica Skelin (fot. Getty)

Legia zwalnia trenera. Następcy jeszcze nie ma

| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Sensacja! Zdobyli Puchar Polski po raz pierwszy w historii
Koszykarze Górnika Wałbrzych (fot. PAP)

Sensacja! Zdobyli Puchar Polski po raz pierwszy w historii

| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
Rekord! Niebywale wysoka porażka mistrzyń Polski
fot. PAP

Rekord! Niebywale wysoka porażka mistrzyń Polski

| Koszykówka / Rozgrywki ligowe 
wyniki
tabela
Wyniki
13 kwietnia 2022
Koszykówka

Polski Cukier Start Lublin

WKS Śląsk Wrocław

Legia Warszawa

Trefl Sopot

Arriva Polski Cukier Toruń

MKS Dąbrowa Górnicza

GTK Gliwice

King Szczecin

HydroTruck Radom

Anwil Włocławek

Zastal Zielona Góra

Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz

AMW Arka Gdynia

Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski

PGE Spójnia Stargard

Energa Icon Sea Czarni Słupsk

10 kwietnia 2022
Koszykówka

Trefl Sopot

Polski Cukier Start Lublin

Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz

Anwil Włocławek

Tabela
Energa Basket Liga
 
Drużyna
M
+/-
Pkt
1
Energa Icon Sea Czarni Słupsk
Energa Icon Sea Czarni Słupsk
30
151
53
2
Anwil Włocławek
Anwil Włocławek
30
195
52
3
Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski
Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski
30
359
52
4
Zastal Zielona Góra
Zastal Zielona Góra
30
255
51
5
WKS Śląsk Wrocław
WKS Śląsk Wrocław
30
170
49
6
Legia Warszawa
Legia Warszawa
30
59
47
7
Arriva Polski Cukier Toruń
Arriva Polski Cukier Toruń
30
8
47
8
King Szczecin
King Szczecin
30
2
45
9
Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz
Enea Abramczyk Astoria Bydgoszcz
30
23
45
10
Trefl Sopot
Trefl Sopot
30
-18
45
11
PGE Spójnia Stargard
PGE Spójnia Stargard
30
-181
41
12
Polski Cukier Start Lublin
Polski Cukier Start Lublin
30
-162
41
13
AMW Arka Gdynia
AMW Arka Gdynia
30
-199
41
14
MKS Dąbrowa Górnicza
MKS Dąbrowa Górnicza
30
-154
40
15
GTK Gliwice
GTK Gliwice
30
-316
36
16
HydroTruck Radom
HydroTruck Radom
30
-192
35
Rozwiń
Najnowsze
Drużyna Sochana rozbita. Słaby mecz Polaka [WIDEO]
nowe
Drużyna Sochana rozbita. Słaby mecz Polaka [WIDEO]
| Koszykówka / NBA 
Jeremy Sochan i Brandin Podziemski w meczu NBA (fot. Getty).
Za nami rekordowe wydarzenie. Mnóstwo emocji
Za nami 13. Mistrzostwa MMA (fot. MMA Polska).
nowe
Za nami rekordowe wydarzenie. Mnóstwo emocji
| Sporty walki / MMA 
Dni Feio w Legii policzone? Jest kandydat na następcę
Goncalo Feio (fot. Getty)
Dni Feio w Legii policzone? Jest kandydat na następcę
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Van Persie docenił Modera. "Jego charakter czyni go wyjątkowym"
Jakub Moder (fot. Getty Images)
Van Persie docenił Modera. "Jego charakter czyni go wyjątkowym"
| Piłka nożna 
Polski klub może obronić europejskie trofeum!
Siatkarze z Rzeszowa powalczą o europejskie trofeum (fot. PAP).
Polski klub może obronić europejskie trofeum!
| Siatkówka 
GKS Tychy – Wisła Płock. Oglądaj mecz Betclic 1 Ligi!
GKS Tychy – Wisła Płock [NA ŻYWO]. Transmisja online meczu Betclic 1 Ligi, live stream (30.03.2025). Gdzie oglądać?
transmisja
GKS Tychy – Wisła Płock. Oglądaj mecz Betclic 1 Ligi!
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Owieczkin goni Gretzky'ego. Rekord coraz bliżej
Aleksander Owieczkin zmierza po rekord NHL (fot. Getty)
Owieczkin goni Gretzky'ego. Rekord coraz bliżej
| Hokej / NHL 
Do góry