Epickich bojów Tomasza Golloba, a także akcji świadczących o jego nadprzyrodzonych zdolnościach, odnotowała historia całą masę. A gdybyście musieli wyłuskać z tej masy jeden bieg? Jedną akcję? Większość wskazałaby pościg sprzed dokładnie 20 lat.
3.07.1999, Stadion Olimpijski we Wrocławiu. Trzecia runda cyklu Grand Prix. Na starcie finałowego wyścigu stają Tomasz Gollob i… trzy szwedzkie korony: Stefan Dannoe, Tony Rickardsson oraz Jimmy Nilsen. Gollob wyjeżdża spod taśmy jako drugi i próbuje ścigać Nilsena. Gdy do pokonania zostaje jedno okrążenie, w powodzenie misji wierzą już tylko nieliczni. W tym on. Na pierwszym łuku ostatniego kółka 28-letni Polak buduje wyborną prędkość przy płocie, z wyjścia zaczyna długą prostą i przejeżdża obok zaskoczonego Szweda. Gdy Tomasz zaczyna się składać w ostatni łuk, siła odśrodkowa wyciąga go pod samą bandę. W tym czasie Nilsen ścina do krawężnika, odzyskuje prowadzenie, ale na chwilę tylko. Bo Gollob, w szczycie ostatniego łuku, kontruje maszynę i decyduje się na akcję zwaną nożycami. Przycina zatem do małej, odprostowuje motocykl, dociąża jego tylną część, przyjmuje aerodynamiczną sylwetkę i… I zrobił to!. Dopadł na kresce Nilsena! Leciwy Stadion Olimpijski oszalał.
– Myślę, że to był wyczerpujący bieg – zauważył zdyszany Gollob tuż po historycznej akcji. – Wydaje mi się, że pokazałem trochę żużla. Oby ta forma była do końca sezonu. Chciałbym zdobyć mistrzostwo świata – dodawał. Nie zdobył… Musiał czekać do 2010 roku. Pardon, nie czekać, lecz ciężko na to złoto harować.
Zwycięstwo we Wrocławiu było wtedy drugą wiktorią Golloba w ówczesnym cyklu IMŚ. Wcześniej, na inaugurację rozgrywek, triumfował w Pradze, do 15 czerwca tego roku pozostając jedynym Polakiem, któremu udało się zdobyć Marketę. Przed kilkunastoma dniami tym drugim został Janusz Kołodziej.
W 1999 roku indywidualnego mistrza świata wyłaniała seria sześciu turniejów. Ten wrocławski został umieszczony w kalendarzu jako trzeci, domykający półmetek. Po nim liderem klasyfikacji przejściowej był Gollob (65 pkt), wyprzedzając Nilsena (56) i Rickardssona (41). Legenda głosi, że gdyby jesienią bydgoszczanin nie przeleciał przez bandę podczas wrocławskiego finału Złotego Kasku, to już wtedy zamieniłby kask na koronę mistrza świata. Dziś, przy kominku, najprościej jest mówić, że "Gollob był liderem cyklu GP przed ostatnią rundą, wystarczyło to tylko spokojnie dowieźć, miał wszystko w swoich rękach i od niego wszystko zależało". Nic dziwnego, w końcu sportowe rezultaty mają to do siebie, że wspominane po latach, przy kominku, zyskują na wartości. Jak w anegdocie o legendarnym skoczku, Stanisławie Marusarzu. Otóż Dziadek, wicemistrz świata z Lahti (1938) i zwycięzca Plebiscytu Przeglądu Sportowego na Najlepszego Sportowca Polski za ten właśnie rok, umiejętnie potrafił tłumaczyć i słabsze występy. O swoich wyczynach na zakopiańskiej Wielkiej Krokwi opowiadał raz tymi słowy: "Leeecę, leeecę, mijam 110. metr, mijam 115., za chwilę 120., aż tu… nagle przyszedł halny i zepchnął mnie na 90.".
Wracając do Golloba. 3 lipca 1999 roku, na Olimpijskim, wprowadził siebie i kibiców w stan ekstazy. 18 września, na tym samym obiekcie, poznał jednak drugą stronę sportu. Do bólu brutalną. Doznał fatalnej kontuzji na tydzień przed ostatecznym rozdaniem w cyklu GP. Przed kończącym rywalizację turniejem w duńskim Vojens. Tomasz był bez szans na wyleczenie kontuzji. Ale musiał próbować…
Dziś już nie sprawdzimy, czy to właśnie kontuzja odebrała Gollobowi złoto IMŚ. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w drugiej fazie sezonu karty rozdawał już kto inny. Wielki Tony Rickardsson. Prześledźmy fakty, zerknijmy w liczby i regulamin z tamtego okresu.
Otóż przed ostatnim turniejem w Vojens Gollob (90) miał cztery oczka przewagi nad Szwedem (86). A ówczesną punktację cyklu, składającego się z sześciu turniejów, pamiętacie? Pierwsze miejsce – 25 pkt, drugie – 20, trzecie – 18 i czwarte – 16. Zatem Rickiemu – by wyrwać rywalowi złoto - wystarczało wygrać, bez oglądania się za siebie. Tymczasem od połowy sezonu to był killer. Fakt, zaczął wtedy licho, lecz statystyki z drugiej części sezonu są wymowne – otóż w trzech ostatnich turniejach wszystkie wyścigi kończył na pierwszym bądź drugim miejscu. Wszystkie, bez wyjątku! I wszędzie bił Golloba, nawet w Bydgoszczy. Za to Polak, przeciwnie, po świetnym początku sezonu w drugiej jego części nie potrafił już wjechać do finału. Przed wypadkiem również. Koniec końców Szwed w Vojens wygrał z zimną krwią, a porozbijany i blady jak ściana Polak wystąpił w trzech biegach. Za dziewiąte miejsce otrzymał 8 punktów. Odebrał srebro.
Co tu dużo gadać, Rickardsson w formie to był agresor i terminator! Wystarczyło, że podjeżdżał swoim domem na kółkach pod stadion i wszyscy inni mieli już pełne portki. – U Tony’ego w ogóle była niepisana zasada, że mamy swój autobus i robimy swoje. Nie chodziliśmy po innych boksach i nie pytaliśmy ludzi, co u nich słychać – opowiadał nam Dariusz Sajdak, polski mechanik, który maczał palce w mistrzowskich tytułach Rickardssona oraz Jasona Crumpa. – Z tego względu często postrzegano nas jako bufonów, ale poniekąd tak to właśnie miało wyglądać. Że my wchodzimy do parkingu, a "oni" mają się nas bać. Byliśmy świetnie ubrani, pracowaliśmy na najlepszym sprzęcie i wszyscy mieli się za nami oglądać. Mieli przegrywać w głowach, już przed zawodami. I wielu rzeczywiście przegrywało, choć ci najwięksi – Crump czy Gollob – mogli jeździć na brzydkich motocyklach, ale wciąż mieli w sobie mentalność wojownika. Bez dwóch zdań – dodawał.
Może to dobrze, że Gollob nie sięgnął wtedy, w 1999 roku, po złoto IMŚ. Dzięki temu z szewską pasją ścigał marzenia jeszcze przez kolejną dekadę z małym okładem, bo doścignąć marzenia w 2010 roku. Po tytuł sięgnął… zaraz po rozwodzie. Baba z wozu, koniem lżej?
Za miesiąc, 3 sierpnia, Grand Prix wróci na Stadion Olimpijski. Nowy i odrestaurowany, którego nie możemy już złośliwie nazywać Skansenem Olimpijskim. Wejściówki na imprezę rozeszły się w grudniu, w ciągu 26 godzin. Nic dziwnego. To kultowy obiekt, który widział wszystko i niemal wszystko jako pierwszy. To właśnie na Olimpijskim swój początek miały największe światowe rozgrywki. Pod tym względem żaden inny stadion nie może się równać z tym w stolicy Dolnego Śląska.
W pamięci kibiców pewnie już na zawsze pozostanie fakt, że we Wrocławiu właśnie wystartował spod taśmy cykl Grand Prix, który w 1995 roku zastąpił dotychczasowe jednodniowe finały IMŚ. Po dwudziestu biegach fazy zasadniczej rozegrano wówczas cztery finały (A, B, C, D), a walką wieczoru – używając pięściarskiej nomenklatury – był, rzecz jasna, ten dla najlepszej czwórki (A). Zwyciężył w nim Tomasz Gollob przed Hansem Nielsenem, Chrisem Louisem i Markiem Loramem. W finale C drugi – za Craigiem Boyce’m, a przed Gregiem Hancockiem i Marvinem Coksem – przyjechał Dariusz Śledź, który jako pierwszy w historii dostąpił zaszczytu występu z jednorazową dziką kartą. Choć wielką chrapkę na nią miał też Piotr Świst i kilkanaście dni wcześniej próbował udokumentować swoje górowanie nad reprezentantem WTS-u. Był od niego szybszy w domowym meczu Sparty ze Stalą Gorzów, choć trzeba wiedzieć, że Śledź – dysponujący jednym wyjątkowo szybkim silnikiem – trzymał go już na półeczce z myślą o rundzie GP. A ścigał się na drugim. Gollob natomiast słabł w kolejnych rundach na obcych torach, by w kończącej cykl londyńskiej imprezie dostać w twarz dwukrotnie. Najpierw od Boyce’a, dosłownie, a później od losu, bo barażowy wyścig o ósme miejsce i utrzymanie w elicie przegrał z Henką Gustafssonem. Rok później wystąpił tylko w trzech z sześciu rund – z dziką kartą w ręku.
We Wrocławiu rozegrano również pierwszy na polskiej ziemi jednodniowy finał IMŚ – w 1970 roku. Niezwykle dla nas udany, bo co prawda złoto zgarnął z kompletem punktów Ivan Mauger, ale srebro wziął Paweł Waloszek (14), a brąz Antoni Woryna (13). Wcześniej, w latach 1936-69, monopol na najważniejszą rozgrywkę sezonu miał Londyn, dzieląc się tylko trzykrotnie z Goeteborgiem i raz z Malmoe. Co cesarskie, trzeba jednak oddać Stadionowi Śląskiemu, bo ten obiekt jest krajową jedynką, gdy chodzi o liczbę rozegranych u nas finałów IMŚ. Był ich areną cztery razy (1973, 76, 79, 86). Za to we Wrocławiu odbył się ostatni "polski" finał IMŚ, w 1992 roku, gdy triumfował Gary Havelock. W specjalnie uszytym na tę okoliczność leciutkim kombinezonie i z koralikami we włosach. Wtedy z dziką kartą próbował przejść do historii Sławomir Drabik, zajmując dziewiąte miejsce z dwoma literkami – 6 (d,3,2,1,w). Tej jednej (d) by nie było, gdyby częstochowianin nie… pomylił okrążeń i nie zamknął gazu po trzecim. Taka to była awaria. Z kolei spikerujący wówczas wrocławski mecenas Andrzej Malicki, jak przyznał po latach, przeprowadził na żywo, na stadionie, wywiad z duńskim fotoreporterem, myśląc, że to… Ole Olsen.
Na Stadionie Olimpijskim urodził się również Drużynowy Puchar Świata (2001), w pięcioosobowej obsadzie biegowej i z dmuchanymi bandami na całym obwodzie dość wąskiego przecież toru. Złoto zgarnęli Australijczycy, głównie dzięki Jasonowi Crumpowi, który po zawodach pokazał gwiżdżącym wrocławskim kibicom cztery litery, a nieco wcześniej kawałek do bólu skutecznego speedwaya – 20 (4,4,4,4,4). Nasi, w składzie Krzysztof Cegielski 11 (2,2,1,2,4), Piotr Protasiewicz 9 (2,1,1,2,3), Tomasz Gollob 27 (4,3,8!,4,4,4), Sebastian Ułamek 13 (t,4,2,4,3) i Jacek Krzyżaniak 5 (1,-,1,3,w), zajęli drugie miejsce, tracąc do zwycięzców trzy oczka. Choć realną szansę na złoto zachowali do ostatniego biegu. Pamiętamy, jak bardzo przeżywał wówczas brak końcowego zwycięstwa ambitny Andrzej Rusko, główny organizator imprezy. – To złoto… Ono uciekło… – wyszeptał tylko wykończony przed konferencją prasową, gdy zbierał gratulacje za organizację. Bo on chciał również pełnego sukcesu sportowego.
No i nie zapomnijmy, że organizacja pierwszego w Polsce finału DMŚ również przypadła Wrocławiowi. Rzecz działa się w 1961 roku, a nasi porwali tłumy, bo zwyciężyli, do czego przyłożyli się Florian Kapała 6 (3,3,d,-), Henryk Żyto 7 (1,0,3,3), Marian Kaiser 10 (3,3,1,3), Mieczysław Połukard 5 (2,1,2) i rezerwowy Stanisław Tkocz 4 (2,2). To była dopiero druga edycja rozgrywek, a inauguracja nastąpiła rok wcześniej w Goeteborgu.
Gdy chodzi o mistrzostwa świata par, ruszyły w Malmoe (1970), ale już rok później dojechały do Rybnika. Jerzy Szczakiel 15 (3,3,2,2,2,3) i Andrzej Wyglenda 15 (2,2,3,3,3,2) dali wtedy prawdziwy koncert na dwie rury, gdyż triumfowali z kompletem punktów. Nie dali im nawet rady Nowozelandczycy Barry Briggs i Ivan Mauger. Wrocław nie musiał jednak czekać długo na swoje pary. Już w 1975 roku impreza zahaczyła o Olimpijski, a Edward Jancarz i miejscowy Piotr Bruzda ulegli tylko Szwedom: Andersowi Michankowi i Tommy’emu Janssonowi.
Wreszcie w 2017 roku Wrocław zorganizował, po raz pierwszy w Polsce, rywalizację o medal The World Games – 10. Światowych Igrzysk Sportowych. Przy pełnych trybunach Biało-Czerwoni w składzie Bartosz Zmarzlik 15 (3,3,3,0,3,3), Maciej Janowski 7+2 (2*,-,2*3,0,w) i Patryk Dudek (1) pokonali Australię: Jason Doyle 15+1 (3,3,3,2*,3,1), Chris Holder (1,1,0,-,-,0) i Max Fricke (7+1 (3,2*,2) oraz Szwecję: Fredrik Lindgren 11+4 (3,2*,1*,1*,1*,3), Antonio Lindbaeck 9 (0,3,2,2,2,w) i Peter Ljung ns. Mylą się jednak ci, którzy twierdzą, że był to debiut dyscypliny w tej imprezie, będącej świętem dyscyplin nieolimpijskich. Niektórzy mówią o nich – niszowe, my mówimy – elitarne. To samo znaczy, lecz dużo lepiej brzmi, prawda? Mianowicie 34 lata temu speedway znalazł się w programie drugiej edycji Światowych Igrzysk Sportowych, rozgrywanych w Londynie. Wśród 21 dyscyplin jedna była wówczas pokazowa – żużel właśnie.
W zeszłym roku Wrocław zorganizował pierwszy finał Speedway of Nations (złoto dla Rosji, srebro dla Wielkiej Brytanii, brąz dla Polski), a teraz szykuje się na przyjęcie po latach uczestników elitarnego cyklu Grand Prix. I będzie tzw. nadkomplet, jak zwykła pisać prasa w latach 80. czy też 90., gdy chętni zajmowali również miejsca siedzące na drzewach…
A Gollob? Pamiętamy, dziękujemy!