W latach 90. ich starcia z Legią elektryzowały całą piłkarską Polskę. W aktualnie trwającym stuleciu klasyki nie stały już na tak wysokim poziomie sportowym, a od 2013 roku oba zespoły nie miały okazji, by się ze sobą zmierzyć. W środowy wieczór Widzew znów ugości jednak stołecznych. Co działo się zatem z RTS-em w ostatnich sześciu latach?
Ostatnia dekada XX. wieku to dla polskiego kibica przede wszystkim obserwacja wielkiej rywalizacji Legii z Widzewem. Oba zespoły notorycznie mierzyły się w lidze, walczyły o mistrzostwo kraju i reprezentowały nas na arenie międzynarodowej. Spotkania szybko urosły do rangi klasyków, każdorazowo gromadziły pełne trybuny i rzeszę fanów przed telewizorami. Fani zaczęli darzyć się szczerą nienawiścią, a każdy z piłkarzy, który wędrował w jedną lub w drugą stronę, musiał mieć naprawdę grubą skórę, by znieść ubrane w niecenzuralne słowa szykany płynące od publiczności.
Szczytowy moment warszawsko-łódzkiej rywalizacji przypadł na połowę lat 90., gdy doszło do meczu, o którym kibice opowiadają sobie z pokolenia na pokolenie. Legia jeszcze w 85. minucie rozgrywanego u siebie spotkania prowadziła 2:0, by ostatecznie przegrać i na ostatniej prostej wypuścić z rąk mistrzowski tytuł. Czasy świetności łódzkiego klubu w trwającym aktualnie stuleciu jednak minęły i jeżeli obie drużyny stawały naprzeciwko siebie, to już stawka spotkania nie była tak wysoka.
Problemy finansowo-organizacyjne sprawiły, że po raz ostatni do hitu doszło w 2013 roku. Tamten sezon Legia skończyła na pierwszym miejscu, Widzew – w strefie spadkowej. Od tamtej chwili dysproporcje między oboma klubami zaczęły się drastycznie powiększać. Podczas gdy stołeczni zdobywali kolejne trofea, grali w pucharach i awansowali do Ligi Mistrzów, RTS walczył z zespołami pokroju Boruty Zgierz, grał na piątym poziomie rozgrywkowym i aktualnie stara się o to, by wrócić choćby na zaplecze Ekstraklasy. Co zatem działo się przy al. Piłsudskiego w ostatnim czasie?
WIDMO A-KLASY
Fatalne zarządzanie Widzewem doprowadziło ten zasłużony klub do upadku. Był w 2015 roku moment, w którym wydawało się, że zespół będzie musiał zacząć odbudowę potęgi od... A-klasy. To oczywiście piekielnie utrudniłoby zadanie, więc z ulgą przyjęto decyzję o przyznaniu miejsca w czwartej lidze. Sezon 2015/16 miał być dla łodzian pierwszym na piątym szczeblu rozgrywkowym, a jednocześnie początkiem drogi. Drogi, której metą ma być Ekstraklasa.
Czterokrotny mistrz Polski pozycję w krajowej piłce zaczął odkurzać starciem z Zawiszą Pajęczno. Inauguracyjny mecz w IV lidze udało się wygrać 1:0, a cały tamten sezon zakończyć na pierwszym miejscu w tabeli. Plecy zwycięzców oglądali zawodnicy KS Paradyż, którzy zgromadzili pięć punktów mniej, choć udało im się zdobyć o cztery bramki więcej (aż 90 przy 86 RTS).
Po pierwszym małym sukcesie do Łodzi powrócił optymizm i wiara w to, że Widzew da się odbudować szybciej niż wielu mogłoby się spodziewać. Od początku projektowi towarzyszyły bowiem i odpowiednie środki finansowe, i zaangażowanie wszystkich mających klub w sercu. Mecze oglądało wielu kibiców, chętnych do gry również nie brakowało i wydawało się, że tak jak bez większych problemów udało się wygrzebać z czwartoligowej otchłani, tak sukces uda się również powtórzyć ligę wyżej. Dodatkowym smaczkiem miała być rywalizacja z ŁKS, który też zmagał się z problemami i stawiał klub na nogi od początku.
Jesienią derby Łodzi skończyły się remisem 2:2, wiosną 0:0, ale ostatecznie wyżej w tabeli rozgrywki zakończył rywal zza miedzy. Trzeci Widzew stracił do drugiej pozycji siedem punktów, a do lidera – aż dziewięć. To w tym przypadku o tyle istotniejsze, że Finishparkiet, który na boisku okazał się najlepszy, uznał, że nie udźwignie rywalizacji klasę wyżej i miejsce oddał. Z tego skorzystał ŁKS, a Widzew musiał obejść się smakiem.
CUDOTWÓRCA ZAWIÓDŁ
Działacze postanowili zatem zrobić wszystko, by w kolejnym sezonie nie popełnić tego samego błędu. Mocno musieli nadwyrężyć portfel, sięgnąć bardzo głęboko do kieszeni, ale zdołali namówić do pracy w trzeciej lidze Franciszka Smudę i właśnie byłemu selekcjonerowi reprezentacji Polski postanowili powierzyć misję wygrania ligi. Doświadczony trener, znany jako "Smuda, który czyni cuda", otrzymał wszelkie możliwe narzędzia do tego, by uporać się z konkurencją, a i rywali nie miał już tak wymagających, jak jego poprzednik.
Widzew Smudy miał świetny początek, bo wygrał sześć kolejnych spotkań tracąc przy tym tylko gola. W międzyczasie fani mieli namiastkę starych, dobrych czasów mierząc się z rezerwami Legii (2:1 dla łodzian), a po 14 kolejkach zespół wciąż nie przegrał pod opieką "Franza" spotkania. Choć drużyna dość regularnie punktowała i cały czas trzymała się w czubie tabeli, praca doświadczonego trenera nie budziła zaufania kibiców i działaczy. Widzew grał piłkę surową, nieprzyjemną dla oka, męczył się nawet z najsłabszymi w lidze zespołami. W listopadzie przegrał u siebie z Łomżą, niedługo potem zremisował z Ostródą, wiosną z Huraganem Morąg. Gdy w maju lepszy okazał się Ursus Warszawa, posada Smudy zaczęła się chwiać, bo przecież zarobki byłego selekcjonera stały się zupełnie nieadekwatne do tego, co pokazywał jego zespół.
W czerwcu rywalizacja o awans do drugiej ligi wkroczyła w decydującą fazę. Na początku miesiąca łodzianie byli liderami z dwoma punktami przewagi nad Lechią Tomaszów Mazowiecki. Chwilę później zremisowali jednak z Łomżą i przed własną publicznością z Lechią i na 90 minut przed zakończeniem rozgrywek zrównali się dorobkiem właśnie z ostatnim z rywali. Kierownictwo nie wytrzymało, pozbyło się Smudy, który nie krył oburzenia. – Widzew potraktował mnie po chamsku, czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem – grzmiał w mediach, a w międzyczasie w Widzewie rozgościł się Radosław Mroczkowski, który w debiucie pokonał 3:2 Sokół Ostróda i rzutem na taśmę wprowadził RTS klasę wyżej.
PRZEKLĘTE REMISY
Druga liga to już poziom o wiele wyższy niż trzecia. Uznanych zespołów znacznie więcej (w poprzednim sezonie RTS rywalizował między innymi z Radomiakiem, Bełchatowem, Zniczem, Górnikiem Łęczna czy Olimpią Grudziądz), ale i więcej miejsc gwarantujących awans. Aż trzy drużyny na koniec sezonu promowane były przesunięciem na zaplecze Ekstraklasy, więc wydawało się, że Widzew – z takim stadionem, z tyloma kibicami, z takimi pieniędzmi – na podium powinien się znaleźć.
W tę pułapkę wpadło w ostatnich latach wiele zespołów. Siłowa, oparta na fizycznej rywalizacji gra na trzecim poziomie rozgrywkowym potrafiła wykończyć wiele mocnych drużyn. Jesienią długo Widzew trzymał się w ścisłej czołówce, ale wiosną zaczął regularnie tracić punkty. Po inauguracyjnym zwycięstwie z Gryfem Wejherowo, piłkarze Mroczkowskiego aż pięć razy z rzędu zremisowali i niebezpiecznie zaczęli osuwać się w tabeli. Na siedem kolejek przed końcem 51-latek stracił pracę, a jego miejsce zajął Jacek Paszulewicz. To jednak nie okazało się być skutecznym wyjściem z sytuacji – Widzew kontynuował serię remisów dobijając aż do... 10 z rzędu!
Światełko w tunelu pojawiło się na początku maja, gdy RTS pokonał 3:0 Ruch Chorzów, ale zaraz potem dwukrotnie przegrał – z Olimpią Grudziądz i GKS Bełchatów, w efekcie czego skończył sezon dopiero na piątym miejscu. Jak można się domyślić, Paszulewicz został zwolniony, a w Łodzi rozpoczęto budowę zespołu, który w drugim sezonie gry na trzecim poziomie rozgrywkowym miał roznieść ligę w pył.
ZAMIESZANIE Z TRENERAMI
Przy al. Piłsudskiego nie było jednak latem spokojnie. Dochodziło do przetasowań w gabinetach, a to poskutkowało ekstremalnie absurdalną sytuacją. Najpierw w roli szkoleniowca zatrudniono bowiem Zbigniewa Smółkę, ale 47-latek nie zdążył nawet poprowadzić drużyny w żadnym meczu i został odsunięty ze stanowiska. Nowe władze postawiły na Marcina Kaczmarka i ten pracuje w klubie do dzisiaj.
Dodatkowym bodźcem, który wzmocnił w kibicach wiarę w sukces, było ściągnięcie Marcina Robaka. Doświadczony napastnik powrócił do Łodzi po wielu latach, a przecież jeszcze wiosną regularnie zdobywał bramki w barwach Śląska Wrocław. Widzew jest po 15 kolejkach wiceliderem, ale ma tę samą liczbę punktów, co pierwsza Resovia. Popisowy w wykonaniu RTS był zwłaszcza mecz przed dwoma tygodniami, gdy zwyciężyli Pogoń Siedlce 7:3.
Choć dla wszystkich w klubie najważniejszą misją jest wywalczenie promocji do pierwszej ligi, to od miesiąca każdy ma w głowie również starcie z Legią. Warszawsko-łódzki klasyk nie był rozgrywany od sześciu lat, więc trudno się dziwić, że elektryzuje zarówno kibiców klubu z drugiej ligi, jak i tego z Ekstraklasy. Przyjazd wicemistrzów kraju na al. Piłsudskiego znów wypełni stadion do ostatniego krzesełka, a kibicom znów przypomną się czasy, gdy obie drużyny walczyły o najcenniejsze trofea.