Moglibyśmy poprzestać na tym, że przyprowadza ich tu pasja do sportu. Żeby jednak zrozumieć tych, którzy zajmują się wolontariatem, trzeba do każdego z osobna dotrzeć, pojąć, docenić podejście. Jednym pomógł otworzyć siebie na innych. Dla innych był odskocznią od codziennej pracy. A jeszcze innym wskazał drogę kariery zawodowej. Czas zatem ich poznać. Sportowi wolontariusze otaczają nas bowiem nie tylko przy okazji zawodów.
Niektórzy nie potrafią sobie wyobrazić weekendu majowego bez pomocy przy okazji turnieju dla drużyn w kategoriach U10 i U12. Agrykola i obiekty Legii wypełniają się wtedy dziećmi, które marzą o jak najlepszym wyniku.
Marcin Wierzchacz: – To był czysty przypadek, że zostałem wolontariuszem sportowym. Zobaczyłem ogłoszenie na stronie federacji. Do tej pory zajmowałem się streetwalkingiem, zupełnie innym rodzajem pracy wolontariackiej. Nocami szukaliśmy bezdomnych na ulicach Warszawy, pomagaliśmy im, co jest szczególnie potrzebne zimą, gdy biedni mogą wychłodzić się na śmierć – opowiada.
Ma 43 lata, na turnieju o Puchar Tymbarku był już pięciokrotnie. Z rodzinnych Ząbek przyjeżdżał na każde wydarzenie, które organizowano na PGE Narodowym. Robił to bez względu na to, czy był to mecz, koncert czy kongres naukowy. Zawsze chciał pomagać. Skończył technikum, ma zawód stolarza, przez lata pracował jako robotnik budowlany, ostatnio powrócił do stolarki. Robi zabudowy ogrodów, pergole, drewniane ozdoby mocowane na tarasie. Spędza czas głównie w delegacji, ale zawsze brakuje mu wydarzeń sportowych i związanych z nimi wolontariatów.
– Perspektywa wejścia za darmo na mecz była sprawą drugorzędną. "Mecz za darmochę" lub "koncert za darmochę" to fajna perspektywa, ale najmniej istotna. Oczywiście, dobrze jest uważać to za nagrodę za pracę. Ale też miło jest, kiedy jedna z tych kilkunastu tysięcy osób powie ci zwykłe "dziękuję" choćby za to, że pomożesz jej przejść przez kołowrót, kasując bilet na stadionie – przekonuje.
– Doświadczenie stadionowe pomagało mi też w pracy zarobkowej. Miałem pod sobą na budowach do kilkudziesięciu osób. Zarządzanie ludźmi, logistyczne pokierowanie pracą, sprawienie, by inni też z tobą żwawo i dobrze współpracowali – to wszystko wyniosłem z wolontariatu. Bez tego nie pracowałoby mi się łatwiej. A pracowałem przy wielu zamówieniach – sprawdzałem i wystawiałem faktury, kierowałem dysponowaniem materiałami. Później przyszła praca w nadzorze budowlanym. Musiałem podwładnym planować pracę. Bez doświadczeń z roli lidera wolontariatu… jestem pewien, że wykonałbym tę robotę gorzej – dodaje.
Marcin ma znajomego, Szymona, który potrafi pojechać na zawody wędkarskie, po czym kolejne dwa dni spędza w Warszawie na meczu kadry, by potem znaleźć się w Pruszkowie na kolarstwie torowym, a następnie wymyślić sobie – w normalnych warunkach – wyjazd do Holandii na mistrzostwa Europy kobiet.
A kto garnie się do wolontariatów i komu dziś w pierwszej kolejności takie wyzwania są potrzebne, to nie umie odpowiedzieć. – Na pewno nie da się tego rozstrzygnąć według podziału: dzieci z biednych lub z bogatych rodzin. Bywają studenci, a nawet starsi, przyszli jeden raz, a potem drugi, a następnie się wkręcili w to na dobre. Oczywiście zdarzało się, że przychodziły do nas ci w wieku licealnym lub kończący szkoły podstawowe, a dawniej gimnazja, którzy potrzebowali tylko dodatkowych punktów rekrutacyjnych i tyle ich potem widzieliśmy – zdradza Wierzchacz.
– Według mnie takie podejście jest słabe, bo wiesz, że taka osoba, która chce tylko podbijać punkty na świadectwie, nie zaangażuje się w zadania w pełni – stwierdza Ola Wizor. Pracuje dziś w mediach klubowych Legii Warszawa, zajmuje się głównie kanałami społecznościowymi. A zaczynała przy Łazienkowskiej jako przewodniczka po stadionie Wojska Polskiego. Wcześniej trenowała lekkoatletykę, ale po tym jak była zmuszona przerwać przygodę chciała, by jej więź ze sportem pozostała trwała.
– Dlaczego lekkoatletyka? Zawsze byłam skoczną dziewczyną. Byłam dobra w dal i wzwyż. Zaczęto mnie wysyłać na zawody szkolne, a później jako reprezentantkę MKS Tomaszów Mazowiecki. Grałam też w siatkówkę, ale chyba nie potrafię znaleźć sportu, w którym szłoby mi tak dobrze jak w lekkiej atletyce. Można wręcz powiedzieć, że ją pokochałam – zapewnia.
Chciała spełniać się w roli organizatorki, pracować z wyobraźnią, uczyć się języków obcych, przełamywać bariery. Pomagały w tym zainteresowania kulturalne, a nawet aktorstwo. Z wolontariatem ma styczność od siedemnastego roku życia. – Przyjechałam do Wrocławia na World Games 2017. Byłam częścią grupy ponad stu, którzy pomagali przy imprezie. Mam nawet teraz grupę znajomych, do dziś pozostaję z nimi w kontakcie – wspomina.
Ostatnio wpadła do Łodzi na ORLEN Cup, a także do Torunia – na mityng Copernicus Cup. Twierdzi, że nagle poczuła napływ pozytywnej energii, jaki nie towarzyszył jej od roku. – Moje dni były ostatnio bardzo intensywne. Potrafiłam pojechać o 5:40 pociągiem do Torunia, by wrócić następnego dnia o 4:00 rano do Warszawy i pójść normalnie do pracy na 8:00. Ktoś powie, że może to dać w kość, ale bardzo mi takich wydarzeń brakowało. Wystarczyło pojechać na memoriał Kamili Skolimowskiej. Wystarczyło wejść na ORLEN Cup do Atlas Areny. Magia odżyła – opowiada.
Skąd zatem wzięła się praca w klubie piłkarskim? Nietrudno zgadnąć, że był to znowuż przypadek.
– Trafiłam do Legii na mecze sekcji koszykówki, a później zaczęłam pomagać już na Ł3. Zostałam przewodniczką po stadionie. Było czymś pięknym, kiedy pojawiła się propozycja, by dołączyć do mediów klubowych. Czułam się doceniona za te kilka lat, kiedy inwestowałam w siebie i naprawdę pokazywałam, że chcę pracować w sporcie – chwali się Wizor.
Mówi szczerze o największej wartości, jaką wynosi z każdego wydarzenia. Wskazuje na czynnik ludzki i zmiany, jakie w sobie zaobserwowała. Zmiany na lepsze.
– Brakowało mi sportu, kiedy przestałam go uprawiać w klubie. Chciałam poznać każdy dział, dlatego zgłaszałam się wszędzie. Mogłam pomagać w biurze prasowym, wspierać osoby niepełnosprawne, być częścią służby informacyjnej. Praca przy imprezach to wiele spontanicznych sytuacji. Jesteś ciągle zaskakiwany. A brak rutyny trzeba polubić. Wolontariaty pomogły mi otworzyć się na ludzi. Kiedy przychodził moment zapoznania, to byłam nieśmiała i małomówna, ale dzięki udziałowi w dużych wydarzeniach zyskałam i jestem bardziej pewna siebie.
Jej marzeniem jest wyjazd na zagraniczny wolontariat. Wyprawę do Bilbao na mecze mistrzostw Europy w 2020 roku uniemożliwiła pandemia koronawirusa.
Zuzanna Walczak pracuje w Polskim Związku Piłki Nożnej. Do Warszawy przeniosła się 3 lata temu, by podjąć pracę w Departamencie Grassroots (ds. piłki amatorskiej – przyp. red.). Ma za sobą rolę trenera osiedlowego we Lwowie. Tamta przygoda zaczęła się od ogłoszenia w Internecie.
– Właściwie każde wakacje – od szesnastego roku życia – spędzałam za granicą. Pracowałam zarobkowo, fizycznie. Wolontariat był miłą odmianą. Naszym głównym zadaniem było zapewnienie najmłodszym mieszkańcom Lwowa zajęcia, organizowaliśmy im treningi – wspomina. – Wolontariusze trafiali na różne boiska w mieście. Na każdym obiekcie był też trener z Ukrainy, co ułatwiało komunikację z dziećmi – dodaje. Słyszała o ich marzeniach. Na pytanie, co chciałyby robić w przyszłości odpowiadały, że… chciałyby sprzątać w Polsce. Doceniła, jak wiele ma w swoim kraju.
We Lwowie skradziono jej telefon, a także napadnięto, na szczęście potrafiła się wyrwać z rąk bandyty. – Byłam też świadkiem wręczania łapówki milicjantom przy kontroli drogowej. Grożono nam deportacją, bo nie mogli zrozumieć powodu naszej obecności w mieście – wspomina.
Wynagrodził jej wszystko czas spędzony z ukraińskimi dziećmi. Z każdym treningiem zaprzyjaźniała się z nimi coraz bardziej. – W hostelu mogłam poznać choćby zalety kuchni ukraińskiej.
Z wakacji wróciła z pustym portfelem, ale mówi, że to była jedna z najcenniejszych, jeśli nie najcenniejsza lekcja w życiu.
Patryk Grzelak pochodzi z Legionowa. Pracuje jako spiker przy okazji meczów Nowodworskiej Ligi Futbolu, pełni tę rolę także w KS Legionovia. Zajmuje się social mediami i mediami klubowymi. Działa również w I-ligowym klubie piłki ręcznej KPR. Dzięki wolontariatowi przekonał się, że marzenia o byciu piłkarzem lub komentatorem to jedno, ale warto odnaleźć w sobie predyspozycje do innych rzeczy. Opieka nad dziećmi w pięciu edycjach Pucharu Tymbarku podpowiedziała mu, że może być nawet trenerem młodych zawodników.
– Pracowaliśmy jako opiekunowie drużyn. Byliśmy organizacyjnym łącznikiem, prowadzaliśmy na posiłki, wskazywaliśmy boiska podczas konkretnych spotkań, czasem uspokajaliśmy trenerów, zawodniczki i zawodników, a nawet ich rodziców, którzy wiele razy na wyniki spotkań reagowali bardzo emocjonalnie, gdy coś nie były po ich myśli. Dostawałem upominki od trenerów, drużyn, podziękowania. Po jednym z tych turniejów zrozumiałem, że też chcę być trenerem. Specjalizuję się w grupach dzieci w wieku przedszkolnym, ale zdarzają się też starsi – moi zawodnicy nie przekraczają dziesiątego roku życia. Trenuję teraz w Legionowie, a także w jednej z warszawskich szkółek – opowiada Grzelak.
Jako najlepszą przygodę wspomina Euro 2016, spędził piękne chwile w ośrodku treningowym w La Baule, gdzie stacjonowała reprezentacja Polski. Pojechał nawet na dwa mecze – z Ukrainą w fazie grupowej i z Portugalią na marsylskim Stade Velodrome. – Nikt by chyba nie uwierzył, gdybym opowiedział to komuś na ulicy. Byliśmy w La Baule, w centrum wydarzeń, choć jednocześnie na końcu świata, w Kraju Loary, skąd daleko do każdego miasta, które było gospodarzem. Chodziło o to, by to pięknie przeżyć. Poznałem wielu dziennikarzy – m. in. Jacka Kurowskiego i Mateusza Borka, a bywało, że to oni zabierali nas na mecze – opowiada z radością. – Było nas w La Baule siedmioro, pomagaliśmy w systemie dwuzmianowym, czyli 9:00–15:00 i 15:00–23:00. Byliśmy w centrum prasowym dostarczając materiały, służyliśmy pomocą w sytuacjach nietypowych, np. awarie słuchawek z tłumaczeniem – wspomina turniej we Francji.
Są i tacy, którzy podjęli po doświadczeniach wolontariusza podjęli pracę w redakcji sportowej.
Maciej Sochacki odnalazł się… przy ul. Woronicza, w TVP Sport. Pracuje teraz jako montażysta wideo. A na Legii wcielał się w misia Kazka, był żywą klubową maskotką, która bawiła kibiców podczas spotkań drużyny koszykarskiej. – Był najlepszy w tej roli – mówi Ola Wizor. – Wczuwał się w rolę, starał się być jak najbliżej dzieci i wspierał drużynę. Gdybym był młodsza, to chętnie przytulałabym taką maskotkę – dodaje z uśmiechem.
Maciek przyjeżdżał w młodości na mecze Legii. Przygodę z wolontariatem kontynuował podczas mistrzostw świata U20 w 2019 roku, był jednym z pomocników podczas meczów w Lublinie. Wtedy próbował też dostać się do telewizji poprzez casting, a miał jeszcze sesję egzaminacyjną. – Kursowanie pomiędzy Nieporętem, uczelnią, Mokotowem i Lublinem nie należało do łatwych, ale wytrzymałem. Chciałem zdobyć cenne doświadczenia i udało się – mówił z radością.
Opisał swój przykładowy dzień. Rano wyjeżdżał do Lublina na wieczorny mecz. Wychodził z biura prasowego o 1:00 w nocy. Wracał na egzamin, który zaczynał się o 8:00. Po nim znów jechał do Lublina. Droga na stadion z Wólki Radzymińskiej, o ile nie było korków, pochłaniała 2 godziny i 10 minut. To 183 kilometry. – Następnego dnia wróciłem, o 10:00 miałem rozmowę kwalifikacyjną w TVP, a o 13.15 zajęcia praktyczne ze specjalizacji telewizyjnej na Wydziale Dziennikarstwa i Bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim – opowiadał.
W Lublinie imponowała mu punktualność Japończyków. – Potrafili ustawić się w kolejce o zapowiedzianej 20:05 i czekać na składy, a potem dopominać się ich. Dziwili się, że coś może przyjść 2 minuty po czasie. Albo... że drukarka ma swoje tempo – śmieje się teraz Maciek.
Filip Adamus z Departamentu Mediów i Komunikacji PZPN to kolejny, który zaczynał przygodę w Warszawie jako wolontariusz.
Kiedy dowiedział się, że będzie możliwość uczestnictwa w mistrzostwach Europy w 2012 roku, to przyspieszył przeprowadzkę do stolicy. – I tak wiedziałem, że prędzej czy później znajdę się w Warszawie. Przeniosłem się, podjąłem pracę w agencji reklamowej. Powstała grupa wolontariuszy na Facebooku, organizowano nam szkolenia. Jedno z nich prowadziły dwie osoby niewidome. Opowiadały, jak wygląda ich życie, w jaki sposób odnajdują się w codziennych sytuacjach, o innej perspektywie. Zabrano nas na "Niewidzialną wystawę" przy pl. Zawiszy, zrobiono nam kurs pierwszej pomocy, uczono nas wielu aspektów pozawolontariackich – opowiada Adamus.
Miał doświadczenie zdobyte w Rakowie Częstochowa, w Warszawie dostał się do sekcji match organisation. Pomagał drużynom grającym na Stadionie Narodowym, na którym później też pracował. – Byliśmy przypisani do dyrektora meczu, Stephane’a Rychena z UEFA, który dziś przewodzi działowi korporacyjnej obsługi prawnej w Nyonie. Pompowaliśmy piłki, odpowiadaliśmy za catering, rozkładaliśmy koszulki, sprawdzaliśmy ławki rezerwowych. Byłem przy naprawdę dużych wydarzeniach, mecze Polski z Grecją i Rosją, a także półfinał Niemcy – Włochy – wspomina. Kiedy dostał się do grupy wolontariackiej, to czuł, że wchodzi w środowisko, które będzie przyjazne.
Szymon Borczuch, dziennikarz TVP Sport, był też kiedyś częścią zespołu wolontariackiego podczas Euro 2004.
Miał 23 lata. Znalazł w Internecie ogłoszenie, ale nie na stronie UEFA, jak dzisiaj. Skorzystał z opcji, jaką dawała agenda. Polska miała wejść 1 maja 2004 roku do Unii Europejskiej i ogłoszono, że to będzie "Rok Edukacji przez Sport". W ramach tego programu prowadzono nabór wolontariuszy na mistrzostwa Europy w Portugalii. – Trzeba było napisać do nich coś w rodzaju listu motywacyjnego, czyli wypracowania po angielsku. Wysłałem to wiosną 2004 roku, więc dosyć późno, nie robiłem sobie zatem nadziei. A minęły trzy tygodnie i dostałem zaproszenie na Euro. Kiedy sobie pomyślę, jak to wyglądało, to teraz wygląda to jak szaleństwo – wspomina Borczuch.
– Wsiadaj do samolotu i przyjeżdżaj, jak będziesz w Lizbonie, to zwrócimy ci koszty podróży i utrzymamy cię na miejscu – tyle usłyszał przez telefon. Kiedy ustalił termin przylotu był w miarę pewien, że to nie jest nic trefnego. Choć do momentu odebrania z lotniska przez kogoś z obsługi mistrzostw bał się, że leci tam dla żartu. Przełożył obronę pracy magisterskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Opłaciło się. Został przydzielony do głównej sekcji w biurze prasowym, wydawał akredytacje dziennikarzom, pomagał w dostarczaniu materiałów prasowych. Przeżywał w Portugalii coś w rodzaju drugich wakacji życia. Pracowitych, intensywnych, ale jednak wartościowych. – Po pierwsze pracowaliśmy – to jasna sprawa. Podczas szkoleń uczono nas głównie portugalskiego. Ci, którzy się nami opiekowali, postanowili zrobić nam jeszcze jeden prezent. W Lizbonie rozgrywany był finał Pucharu Portugalii, 16 maja Porto prowadzone przez Jose Mourinho przegrało akurat z Benfiką. Zwycięzcy dedykowali zdobyte trofeum Miklosowi Feherowi, piłkarzowi, który zmarł podczas jednego z meczów tamtego sezonu.
Tydzień później to samo Porto – oglądane już w jednym z pubów – wygrało Champions League.
– Mogliśmy jeździć na mecze nawet do innych miast, a było to łatwe, bo Portugalia jest małym krajem. Mieliśmy zakwaterowanie, ale też dawali nam coś w rodzaju "kieszonkowego". To były raczej symboliczne pieniądze, na rozrywki, na pociąg z jednego miasta do drugiego. Poznałem dzięki temu turniejowi chociażby Wojciecha Frączka, Grzegorza Mielcarskiego, Michała Pola, Darka Szpakowskiego, ale też Krzysztofa Stanowskiego i Andrzeja Janisza – opowiada Szymon.
Przypomina historię pewnego meczu. – Kiedy Michał [Pol ] zabrał mnie i mojego kolegę Irlandczyka na spotkanie ćwierćfinałowe Szwecja – Holandia, wzięliśmy ze sobą bilety, by móc wejść. Ale mieliśmy też nasze akredytacje, która wtedy miały nie działać. Weszliśmy przez jedną, drugą, trzecią bramę i byliśmy w centrum prasowym. Nikt nie pytał nas o bilety, wejściówki. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by nas sprawdzić. Myślałem, że wyjście z tego stadionu z akredytacją może się już źle skończyć, że mogą nas już nie przepuścić. A jednak wyszliśmy pod bramę, zobaczyliśmy, że zaczynają gromadzić się fani z Holandii i Szwecji. Oddaliśmy bilety tym kibicom. A ponieważ nadal mieliśmy akredytacje, które niby miały nie działać, wróciliśmy spokojnie na stadion. Usiedliśmy sobie przy trybunie prasowej i nadal nie nikt nas nie kontrolował – kończy opowieść Szymon.
Pracował w międzynarodowym towarzystwie, z Finami i Irlandczykami. A ulokowano ich… w koszarach wojskowych w Belem, historycznej dzielnicy Lizbony. – Każdy z nas dostał pryczę, szafkę i to było całe wyposażenie. Mieliśmy wydzielony obszar, wspólną łaźnię, a na terenie normalnie stacjonowała armia portugalska, z którą jadaliśmy śniadania i obiadokolacje. Jedna ze Szwedek, która przyleciała na Euro, w panice i z obrzydzeniem już po jednym dniu poprosiła o możliwość powrotu. Przeraziła ją perspektywa życia w tych warunkach przez dwa miesiące. A my zostaliśmy na cały turniej, bo uznałem te warunki za dodatkową atrakcję. Szliśmy sobie choćby na plażę w wolnym czasie. Nawet udało nam się posprzątać zaniedbany basen na terenie jednostki. Podeszliśmy któregoś razu do grupki żołnierzy, czy może udałoby się coś z nim zrobić. Oni nam pomogli, napuścili wody i tak z niego korzystaliśmy – mówi Szymon Borczuch.
Ola Wizor wspomina akademickie mistrzostwa Europy w koszykówce w Poznaniu, kiedy była team attache dwóch drużyn jednocześnie, zajmując się Turkami i Portugalczykami. – Nie miałam chwili wytchnienia. Cały czas rozwiązywałam ich problemy, nie opuszczałam ich na krok. Jeden z Portugalczyków miał duży kłopot – jego organizm nie był w stanie przystosować się po podróży do nowego kraju. Podszedł do mnie i powiedział, że źle się czuje. A mówiąc to, miał na myśli, że jest fatalnie. Nie widziałam nikogo w gorszym stanie. Słaniał się na nogach, miał 40 stopni gorączki, był osłabiony. Pojechałam z nim do szpitala, gdzie dostał kroplówkę. To było wyzwanie, żeby w obcym mieście zaopiekować się obcokrajowcem, załatwić wszystko w szpitalu, wyrobić kartę EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego – przyp. red.) – wspomina Wizor.
Nie minęło dużo dni, gdy usłyszała podczas przyjęcia dla drużyn, że inny z Portugalczyków także znalazł się w szpitalu. Okazało się, że po zakończeniu przyjęcia wziął hulajnogę elektryczną, a podczas jazdy upadł i rozbił sobie głowę. – Miałam zatem sytuację kryzysową do rozwiązania po raz kolejny. A co do szpitala, to bywałam tam na tyle często, że już wiedziałam, jak kierować ludzi i z kim się dogadywać. A wszystko przydarzyło mi się w wieku zaledwie 19 lat – zdradza.
Filip Adamus musiał dwukrotnie wkraczać do akcji jako "gaszący pożar". Nie dosłownie, ale organizacyjnie mogło wszystko wyglądać dość niekomfortowo. Przed meczem Polska – Grecja otwierającym Euro 2012 firma cateringowa pomyliła szatnie, do których miały być dostarczone specjalne dania dla Greków i Polaków. – Jedzenie dla Grecji było w szatni polskiej i na odwrót. Niezłe musiało być ich zdziwienie, kiedy weszliśmy do pokojów dla Greków. Na stole dla masażu leżał Sokratis Papastathopoulos i patrzył, jak ktoś zabiera mu strawę – mówi rozbawiony Adamus. – Równie ciekawie było, kiedy musiałem przed meczem Polska – Rosja być na łączach z tzw. TLO, czyli oficerem łącznikowym naszej drużyny, Łukaszem Wachowskim. Pośredniczył w kontaktach reprezentacji Polski z UEFA. Okazało się, że żony naszych piłkarzy zostały przywiezione nie pod właściwą bramę. Zawodnicy zaczęli się martwić, że mamy ważny mecz, zostały dwie godziny, a tu nie wiadomo, czy najbliższe są bezpieczne na stadionie. Kobiety zajęły miejsca na właściwej trybunie, wszystko skończyło się dobrze. I piłkarze mogli się w stu procentach skoncentrować na meczu – wspomina historię z 12 czerwca 2012 roku.
Patryk Grzelak wspomina sytuację, której się nie spodziewał. W La Baule wolontariusze grali w meczu z dziennikarzami razem z przedstawicielami PZPN. – Nie zabrałem butów piłkarskich z Legionowa. Szykowałem się do wejścia na boisko. A schodził akurat Zbigniew Boniek. Spostrzegł, że mam problem. I dał mi swoje buty. Co prawda, to było tylko kilka minut na trawie, ale w nich zagrałem. Nawet nie cisnęły! Oczywiście, musiałem je zwrócić, a prezes z uśmiechem na ustach powiedział: "Brawo, młody, chyba nie było źle! "