| Czytelnia VIP

Zapomniane życiorysy – Leszek Iwanicki. Rzucali nas po tych wszystkich fabrykach...

Leszek Iwanicki w barwach RKS Radomsko
Leszek Iwanicki w barwach RKS Radomsko (fot. 400mm)
Sebastian Piątkowski

Uznanie zapewniły Leszkowi Iwanickiemu występy w łódzkim Widzewie oraz tytuł króla strzelców w barwach Motoru Lublin w sezonie 1984/85. Jedyne w karierze mistrzostwo kraju świętował jednak dopiero w egzotycznej Korei Południowej.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Janusz Kupcewicz – piłkarz z pięknej rybackiej wioski [WSPOMNIENIE]

Czytaj też

Janusz Kupcewicz (z lewej) zmarł w wieku 66 lat (fot. PAP).

Janusz Kupcewicz – piłkarz z pięknej rybackiej wioski [WSPOMNIENIE]

Sebastian Piątkowski, TVPSPORT.PL: – Często odwiedza pan galerie handlowe?
– Leszek Iwanicki: – Czasem nie mam wyjścia. A za pierwszym razem rzeczywiście dodzwoniłeś się do galerii, bo akurat robiłem tam zakupy.

– Byłem przekonany, że mieszka pan w Łodzi.
– To ciekawe, bo ja myślałem, że ty również jesteś z Łodzi. Okazuje się, że są tam wspólni znajomi. Mam nadzieję, że nie przeszkadza ta bezpośrednia forma?

– Ani trochę. A Warszawa da się lubić?
– Czy ja wiem? Pochodzę z Warszawy, więc zdążyłem się przyzwyczaić. W stolicy żyje się tak jak wszędzie, a lokalizacja nie ma chyba większego znaczenia.

– Ale najpiękniejsze wspomnienia to mimo wszystko Łódź?
– Oczywiście. Byłem w kilku klubach, ale najmilej wspominam Widzew.

– Pomimo tego, że trzydzieści lat temu miał numer kierunkowy 0-9?
– Ha, ha, ha! Tak było, nie da się ukryć. Na boisku jak w życiu – zdarzały się zwycięstwa, ale zdarzały się też wpadki. Po nieszczęsnym meczu we Frankfurcie rzeczywiście pojawiły się żarty, by zmienić numer, ale nam do śmiechu akurat nie było.
Piłkarze Eintrachtu udzielili nam srogiej lekcji, a 0:9 wypominano bardzo długo. Co ciekawe, kilka dni później czekał nas prestiżowy mecz z Legią, a Janusz Wójcik odgrażał się, że pokona Widzew wystawiając nawet rezerwowy skład… Ba, był tak przekonany o zwycięstwie, że wspominał o grze juniorów! A my trochę na przekór zagraliśmy dobry mecz, zwyciężając 2:0. Po traumie z Frankfurtu było to bardzo ważne, podobnie jak niesamowity doping łódzkiej publiczności.

– W Widzewie było wtedy luksusowo?
– Na pewno masz rację, bo z początkiem lat dziewięćdziesiątych klub został poukładany organizacyjnie. Pojawili się odpowiedni ludzie, a także sponsorzy z prawdziwego zdarzenia, że przypomnę takie marki jak Cin-Cin i Westa.

– I jeszcze ten sponsor z jogurtami na koszulkach… Muellermilch?
– Dokładnie.

– A fikcyjne etaty zna pan pewnie z autopsji?
– Naturalnie. Czasy były takie, a nie inne. Najczęściej byliśmy zatrudniani jako stypendyści, by pracodawca nie ponosił zbyt wielkich kosztów. I jak się pewnie domyślasz, nie było to zbyt korzystne.

– Chodzi o lata pracy nie zaliczane do emerytury?
– Zgadza się.

– A jak to wygląda w pana przypadku?
- Do emerytury brakuje mi trzech lat.

– Czyli jeszcze trochę…
– Tak to właśnie wygląda… Sporo pomaga mi Marcin, zajmujący się historią Widzewa. Wysyła maile, pisma, kontaktuje się z różnymi ludźmi, ale to żmudna praca. Zmieniły się zasady i często jest tak, że archiwa i wszystkie ewidencje są w zupełnie innych miejscach. To trochę jak wolna amerykanka. Jedne przedsiębiorstwa zmieniły nazwy, a inne pozamykano. Podam przykład.
Otóż na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych byłem zatrudniony w FSO i pobierałem tam pensję. Jeśli dobrze pamiętam, to przez trzy lata co byłoby teraz na wagę złota. Dokumentów jednak nie ma. Co tu dużo mówić, jest jak jest. Obecnie jestem na rencie i na emeryturę muszę jeszcze trochę poczekać. Inna rzecz, że te przeliczniki cały czas się zmieniają i jak przyjdzie co do czego, to nie wiadomo co człowiekowi naliczą.

– Spokojna głowa. W ZUS-ie obliczą tak, że na pewno wyjdzie pan na swoje!
– Oby dokładnie.

– A skąd u licha wziął się w Widzewie Anatolij Demjanenko?
– Ściągnął go Andrzej Grajewski.

– Miał wzmocnić skład? A może Demjanenko tylko odcinał kupony jak Uli Borowka?
– Obserwowałem go z bliska, bo siedział koło mnie w szatni. Co tu dużo opowiadać, był to kawał piłkarza. Nie bez przyczyny grał w reprezentacji dawnego Związku Radzieckiego.

– Osiemdziesiąt razy!
– Tak, był jednym z filarów kadry Łobanowskiego. A w Widzewie szło mu…tak sobie. Moim zdaniem był świetny, ale nie do końca pasował do koncepcji trenera. Nie pamiętam tylko kto był wtedy opiekunem Widzewa…

– Może Paweł Kowalski? Ale głowy nie dam.
– Tak, Kowalski. No więc na początku Demjanenko zagrał w sparingu, zaprezentował się dobrze, ale w lidze nie należał do graczy pierwszego wyboru. Trochę to dziwne, bo był bardzo doświadczony, ale bywa i tak. A co do Borowki – nie było mnie już w klubie, więc trudno mieć zdanie. Słyszałem oczywiście wiele, ale nie będę się wypowiadał, bo nie ma to większego sensu.

– Nie nalegam. A wracając do tych zakładów pracy – skoro Łódź włókiennictwem stała to pewnie i pan trafił do tej branży?
– Mogło tak być, bo szczerze mówiąc rzucali nas po tych wszystkich fabrykach. Raz tu, raz tam i tak w kółko. Był zdaje się taki zakład jak Anilana… Wszystko możliwe, mogli mnie tam wcisnąć. A biznes prowadził też prezes Sobolewski. Działał w budowlance, pamiętam, że swego czasu pojawili się u mnie robotnicy z jego firmy, by pomóc w umeblowaniu mieszkania.

– Ludwik Sobolewski to była figura!
– I to jaka! Bardzo go szanowałem, jak wszyscy. Kiedyś w przepływie szczerości wyznał mi, że również pochodzi z Warszawy, czym wprawił mnie w osłupienie. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba ożenił się po raz drugi i pociągnęło go do Łodzi. Mniejsza o szczegóły z jego życia prywatnego. Co tu dużo mówić, był jednym z najlepszych prezesów, przeprowadził transfery Bońka i innych wielkich piłkarzy.

– I Iwanickiego.
– Tak, chociaż zanim doszło do mego transferu był u mnie aż trzy razy. Przyjeżdżał czarną wołgą.

– Trzy razy? Aż tak się pan cenił?
– A żebyś wiedział, że tak było! Owszem, ceniłem się, bo miałem powody. Przede wszystkim, jasno przedstawiłem punkt widzenia i warunki finansowe. Poza tym, doskonale pamiętałem o 21 milionach zapłaconych przez Widzew za Dziekanowskiego. Pierwsza rozmowa miała zatem krótki, acz burzliwy przebieg:

Za czapkę gruszek nie przejdę! – argumentowałem.
Proponujemy tyle i tyle… To jak, zgadzasz się? Bo drugi raz nie przyjadę! – ripostował Sobolewski.
Nie zgadzam się! – odparłem, ku zdziwieniu małżonki.
Tydzień później sytuacja się powtórzyła.
To jak, namyśliłeś się? – sondował prezes.
Przykro mi, ale podałem już swoje warunki, a na inne się nie zgadzam! – powtórzyłem.

Podczas trzeciej wizyty Sobolewski stwierdził, że jestem uparty, ale w końcu dobiliśmy targu. I tak z pewnymi kłopotami zamieniłem Motor Lublin na Widzew. W Motorze szczerze mówiąc nie miałem źle, warunki były całkiem przyzwoite, a drużyna cały czas grała w ekstraklasie. Ja jednak chciałem się rozwijać, byłem w końcu w najlepszym dla piłkarza wieku. Nie ma co się oszukiwać - Widzew gwarantował grę w europejskich pucharach i kolejny krok do przodu.

– Wiadoma sprawa. Ale żeby zdobyć pierwszy tytuł mistrzowski trzeba było pofatygować się aż na Półwysep Koreański!
– Pojechałem z Tadkiem Świątkiem i rzeczywiście udało się wygrać tam ligę. Klub nazywał się Yukong, byliśmy tam takimi trochę pionierami, bo to było ich pierwsze mistrzostwo Korei Południowej.

– Dobrze, że nie Korei Północnej…
– Bez przesady, tam ciężko byłoby trafić.

Janusz Kupcewicz – piłkarz z pięknej rybackiej wioski [WSPOMNIENIE]

Czytaj też

Janusz Kupcewicz (z lewej) zmarł w wieku 66 lat (fot. PAP).

Janusz Kupcewicz – piłkarz z pięknej rybackiej wioski [WSPOMNIENIE]

– Mimo wszystko chętnie posłucham o udanej przeprowadzce.
– Muszę się przyznać, że już nie pamiętam jakim cudem trafiliśmy akurat tam. Kojarzę, że kończyły się nam kontrakty. A gdy szykowaliśmy się do wyjazdu już z trybun obserwowaliśmy ostatni mecz Widzewa. Wtedy niespodziewanie zwrócił się do mnie nieżyjący już Tadeusz Fogiel: – Lechu, załatwiłem ci klub w drugiej lidze Francji. Pograsz trochę, warunki są bardzo dobre – przekonywał. Był niepocieszony, że nie przystałem na tę ofertę, bo wcześniej dogadałem się z Azjatami.

– Poziom ligi koreańskiej był w miarę przyzwoity?
– Taki sobie. Miejscowi grali bardziej na chaos, nie przywiązując większej wagi do taktyki. Aby było śmieszniej, mierząc niewiele ponad 170 centymetrów uznawany byłem za wysokiego! Sam przyznasz, że byki raczej tam nie grały.

– A jakiego wzrostu jest Świątek? 180 centymetrów?
– Tak i dlatego uznawano go za wieżowca! Nie muszę dodawać, że bardzo dobrze grał głową i strzelił nawet kilka goli.

– A ja nie muszę pytać kto mu te piłki podawał.
– I tu się mylisz, bo nie wyglądało to zbyt różowo. Chodzi o to, że miałem dużo problemów z aklimatyzacją, a na dodatek rzucali mnie po różnych pozycjach. Wróciłem więc do kraju po pół roku, a Tadek został na kolejne dwa lata.

– Ale z wolnych chyba coś się strzeliło?
– Gdzie tam! W Korei nie zdobyłem bramki.

– Żartuje pan?
– Ale to prawda! Nie miałem nawet okazji, bo zwykle wchodziłem z ławki i grałem tak zwane ogony. Lepiej szło Tadkowi.

– Bez sensu taka robota.
– Dlatego szybko wróciłem do Polski. Pojechaliśmy do Korei chyba na początku czerwca, a w grudniu kończyły się tam rozgrywki. Na święta byłem w kraju, a ich prezesi mieli zadecydować o mej dalszej przydatności. Tadek sprawdził się na tyle, że postanowiono przedłużyć z nim umowę, ja natomiast otrzymałem inną propozycję.

– To znaczy?
– Prezes przedstawił sprawę tak: – Wracasz do Polski, a my w przyszłym roku wypłacimy ci wszystkie pieniądze za grę jeśli podasz nam nazwisko piłkarza, który tu przyjedzie i się sprawdzi!

– Jeszcze chwila, a uda się panu mnie rozbawić...
– Nie dziwię się, ale cóż mogę na to poradzić?

– Przecież to absurd!
– Samo życie! Wedle tamtejszych zwyczajów pieniądze mieliśmy sukcesywnie odkładane, a ja usłyszałem właśnie takie słowa…

Sztukmistrz z Krakowa. "Dwa razy chciałem się zabić"

Czytaj też

Andrzej Kukla – sztukmistrz z Krakowa (fot. własne)

Sztukmistrz z Krakowa. "Dwa razy chciałem się zabić"

– Co było dalej?
– Nic szczególnego, może poza tym, że na moje miejsce przyjechał Witek Bendkowski. Sprawdził się, ściągnął do Korei rodzinę, a dla mnie pieniędzy... zabrakło! Ale pieniądze to rzecz nabyta.

- No dobrze, a co ze Świątkiem? Nie mógł trzymać ręki na kasie?
– Obiecywał pilotować operację, ale nie będę go przecież o nic posądzał. Było – minęło i tyle, nie ma do czego wracać.

– Niech już panu będzie. Potem była Szwecja, Austria, Francja… Coś pominąłem, bo nie mam przed sobą notatek?
– Szwajcaria.

– Racja, była jeszcze Szwajcaria. Tam chyba bez problemów finansowych, bo bankierzy płacą regularnie!
– Oczywiście! Płacili na tyle dobrze, że do dziś wiszą mi pieniądze.

– Coraz mniej rozumiem...
– Śmiej się dalej! Najlepszy numer był taki, że ściągnął mnie tam Mirek Tłokiński. Pojechałem, byłem zadowolony i grałem całkiem dobrze. Pamiętam nasz ostatni mecz o utrzymanie w drugiej lidze, kiedy wygraliśmy 3:2 a ja zdobyłem wszystkie bramki. Potem była euforia, czemu trudno się dziwić.

– To skąd kłopoty?
– Już tłumaczę. Po niedługim czasie Mirek zaproponował mi pomoc: – Jest sprawa, chcą przedłużyć z tobą kontrakt. Czy mógłbym zostać twoim menedżerem? – pytał. Zgodziłem się bez wahania, bo Tłokiński mieszkał tam od lat, znał realia, a ewentualną prowizję dla niego traktowałem jako coś oczywistego. Wszystko wyglądało poważnie, miałem sobie spokojnie zabukować bilety lotnicze i wracać do Szwajcarii. W końcu prezesem klubu był… prezes banku…

W dobrym nastroju wróciłem do Łodzi. Pod koniec grudnia niespodziewanie zadzwonił Tłokiński, przekazując hiobowe wieści:
Lechu, przykra sprawa. Z kontraktu nic nie wyjdzie, bo klub zbankrutował i nie przystąpi do rozgrywek. Wyszło na to, że prezes klubu obiecywał złote góry, ale nie miało to pokrycia w rzeczywistości.

– Proszę wybaczyć – duża kasa przepadła?
– Jak na tamte czasy sporo, pięć tysięcy franków, a może i więcej? Czasu jednak nie cofniemy…

– Jak nazywał się ten klub? Chyba Urania Genewa?
– Dokładnie.

– Przyjemniejsze pytanie - to ile razy doszło do bratobójczych pojedynków pomiędzy Leszkiem i Krzysztofem Iwanickim?
– Chyba ze trzy razy, jeśli dobrze pamiętam.

– I było ciekawie, bo obaj w środku pomocy, a żaden nogi nie odstawiał…
– To rzeczywiście były specyficzne mecze. Przy okazji przypomniała mi się inna sytuacja, gdy młodszy o cztery lata Krzysiek strzelił kiedyś gola dla Legii, a pewna gazeta upierała się, że tę bramkę zdobyłem… ja! Śmialiśmy się długo z tej pomyłki, pamiętam, że nawet do mnie zadzwonił.

– Dobrze, że po meczu Legia-Aberdeen nie było wątpliwości.
– Nie było, bo być nie mogło! Brat popisał się efektownym strzałem, lobując bramkarza gości.

– Piłkarsko byliście chyba podobni? Porównywalny styl gry?
– Chyba tak, a przynajmniej takie słyszało się głosy. Mówiono, że mieliśmy podobne ruchy. A Krzysiek w Legii radził sobie całkiem dobrze i trochę tam pograł.

– Ale do wolnych nie podchodził.
– Nic dziwnego, bo w Legii był tylko jeden specjalista od stałych fragmentów. Ważne, że regularnie tam grał, a do tego wspomniany Tadeusz Fogiel załatwił mu kontrakt w drugoligowym klubie francuskim. Przebywał tam przez osiem lat, dzieci nauczyły się języka, więc wstrzelił się naprawdę nieźle.

– A ta liga polska? Było czysto i zawsze w duchu fair play?
– Udzielił ci się dobry nastrój! Nie, z tym tak sobie. W Piłkarskim Pokerze pokazano wiele prawdziwych sytuacji, choć niektóre z nich były trochę przeinaczone.

– A teraz o tamtej korupcji wypowiadają się dziennikarze reklamujący zakłady bukmacherskie!
– I robią z siebie moralne autorytety.

– A tak z ręką na sercu – brakuje panu tego grania?
– Pewnie, że brakuje. Człowiek tęskni do minionych czasów. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte wspominam z sentymentem. W czasie kariery często słyszałem: – Lechu, zobaczysz, że jak skończysz z piłką to będzie ci tego brakować.

– I tak rzeczywiście jest.
– Przeleciało szybko, ani się człowiek obejrzał. Wystarczy spojrzeć ma synów – jeszcze niedawno byli kajtkami i przychodzili na moje mecze, a dziś są facetami po czterdziestce. Leci ten czas, nie ma zmiłuj…

– Od tytułu króla strzelców też dzieli nas szmat czasu.
– To był sezon 1984/85. Ciekawa historia.

– Ciekawa o tyle, że najwięcej bramek zdobył pomocnik!
– Pamiętam, że w ostatniej kolejce mógł przegonić mnie Mirek Okoński. Przed decydującą serią miałem 13 bramek, a Okoń 10. Graliśmy w Katowicach, Lech podejmował Zagłębie Sosnowiec. Mecze były o tych samych godzinach i w pewnym momencie usłyszałem od kumpla: - Lechu, Okoński już cię dogonił! Ale jakoś udało mi się zdobyć tę czternastą bramkę i to ja zostałem królem strzelców. Taki numer!

– Nie świadczyło to zbyt dobrze o napastnikach.
– Trudno nie przyznać racji, ale widocznie tak miało być. Ale to raczej rzadkość, by pomocnik zdobył tytuł króla strzelców ligi.

– Bez dwóch zdań. Na dodatek w Motorze Lublin, który do potentatów nie należał.
– Motor nigdy nie był potęgą, ale mam do tego klubu sentyment. Obiecałem sobie, że gdy wydobrzeję, to pojadę do Lublina i odwiedzę nowy stadion. Za moich czasów graliśmy na innym, teraz dużo się zmieniło na lepsze.

– A co pozostaje dziś oprócz tego spacerowania po galeriach?
– Przede wszystkim robię wszystko, by się wykurować. Narzekam na stawy biodrowe, chodzę o kulach, ale mam nadzieję, że przyjdą jeszcze lepsze czasy.

– Kibice Widzewa myślą podobnie.
– To inna historia. Jestem w szoku, że o mnie pamiętali. To jest po prostu piękne - te wszystkie zbiórki pieniędzy, spontaniczne akcje, oddawanie krwi… Oni są po prostu najlepsi. Muszę jeszcze przyjechać do Łodzi i podziękować im za pomoc.

– A czy władze Widzewa też wyciągnęły pomocną dłoń?
– Owszem, zaprosili mnie do siebie, gdy zwiedzałem stadion, ale to wszystko. Nie wymagam jednak zbyt wiele i nie mam zamiaru nikomu się narzucać. Cieszę się, że dołożyłem cegiełkę do historii klubu i że zostałem zapamiętany przez kibiców.

– Ludwik Sobolewski na pewno by pomógł…
– No pewnie, od razu by coś zarządził! Dobrze wiedział, że na zdrowiu nie warto oszczędzać.

– Gaduła z pana. Ostrzegano mnie w Łodzi.
– Trochę człowiek przeżył, to raz. A dwa, to fajnie się rozmawia i zawsze miło powspominać. Sporą frajdę miałem niedawno, gdy odwiedziłem stadion Widzewa. Spotkałem starych znajomych, przywitaliśmy się serdecznie i powspominaliśmy dawne czasy. W pewnej chwili dostrzegłem trenera Władysława Żmudę, który od razu mnie nie poznał. No to nad trenerem nachylił się Marek Dziuba:

Trenerze, to Leszek Iwanicki! – wyjaśnił. Żmuda rozpromienił się, a przecież trenował w życiu tysiące zawodników.
Dobrze u mnie grałeś! – zapewnił, a mnie zrobiło się bardzo przyjemnie…

Sztukmistrz z Krakowa. "Dwa razy chciałem się zabić"

Czytaj też

Andrzej Kukla – sztukmistrz z Krakowa (fot. własne)

Sztukmistrz z Krakowa. "Dwa razy chciałem się zabić"

Polecane
Najnowsze
Włodarczyk może napisać wielką historię. Musi "tylko"... oszukać wiek
tylko u nas
Włodarczyk może napisać wielką historię. Musi "tylko"... oszukać wiek
Mateusz Fudala
Mateusz Fudala
| Boks 
Krzysztof "Diablo" Włodarczyk ma szansę wywalczyć trzeci tytuł mistrza świata w zawodowym boksie na przestrzeni 19 lat (fot. Piotr Duszczyk/Boxingphotos.pl)
Sportowy wieczór (24.05.2025). Lech mistrzem Polski!
Sportowy wieczór (24.05.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
Sportowy wieczór (24.05.2025). Lech mistrzem Polski!
| Sportowy wieczór 
"To mistrzostwo jest bardziej zaskakujące, niż to z Maciejem Skorżą"
(fot. TVP)
"To mistrzostwo jest bardziej zaskakujące, niż to z Maciejem Skorżą"
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Frederiksen: pod koniec myślałem, że umrę [WIDEO]
Niels Frederiksen (fot. TVP Sport
Frederiksen: pod koniec myślałem, że umrę [WIDEO]
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Balski i "Diablo" zmieścili się w limicie [WIDEO]
(fot. TVP)
Balski i "Diablo" zmieścili się w limicie [WIDEO]
| Boks 
Strzelec "mistrzowskiego" gola Lecha: był najważniejszy w mojej karierze
(fot. TVP)
Strzelec "mistrzowskiego" gola Lecha: był najważniejszy w mojej karierze
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Gala MB Boxing Night #24, Opoczno 24.05. [ZAPIS TRANSMISJI]
Gala MB Boxing Night #33: transmisja na żywo w tv i online (24.05.2025)
Gala MB Boxing Night #24, Opoczno 24.05. [ZAPIS TRANSMISJI]
| Boks 
Do góry