Girona to jedna z największych rewelacji tego sezonu. Drużyna zajmuje drugie miejsce w lidze hiszpańskiej, gromadząc tyle samo punktów, co pierwszy Real Madryt. Pięć lat temu zawodnikiem tej drużyny był polski bramkarz, Marcel Lizak. W rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział o rozwoju klubu, kontakcie z jego zawodnikami, a także swoich trudniejszych momentach w karierze, naznaczonych poważnymi kontuzjami.
Marcel Lizak (ur. 1996) – bramkarz, który w młodym wieku opuścił Polskę (wcześniej trenował w drużynach młodzieżowych między innymi Miedzi Legnica i Śląska Wrocław) i trafił do Hiszpanii. Początkowo występował w trzecioligowym Palencia Cristo Atletico, a następnie został zawodnikiem Girony. Choć nie zadebiutował w pierwszej drużynie, był na ławce rezerwowych w meczach ligi hiszpańskiej. Grał tam w latach 2016-2019, a następnie przeniósł się do Espanyolu (2019-2022). Od lipca 2023 roku pozostaje bez klubu po odejściu z portugalskiej Amory.
***
Przemysław Chlebicki, TVPSPORT.PL: – Wyjechałeś do Hiszpanii jako 19-latek. Jakie miałeś wtedy nastawienie?
Marcel Lizak, były bramkarz Girony i Espanyolu: – Wyjeżdżałem w nieznane, do trzecioligowego klubu Cristo Atletico, ze słabymi warunkami ekonomicznymi. Ale wiedziałem, że to jedna z niewielu szans. Wierzyłem w siebie oraz w to, że mogę coś osiągnąć. Nie chciałem później mieć przekonania, że mogłem coś zrobić lepiej, bo nie zaryzykowałem. Łatwo nie było – warunki treningowe i finansowe nie były najlepsze, jeszcze nie znałem języka. Musiałem dorosnąć i nauczyć się większej odpowiedzialności. Ale miałem obok siebie świetnych ludzi, którzy mi pomagali.
– Rok później byłeś już w Gironie.
– Był to jeszcze nieznany klub, nie mówiło się o ingerencji City Football Group. Gdy złożyli mi propozycję, powiedzieli mi, że będę grał Peraladzie – czyli klubie filialnym, grającym w czwartej lidze. Byłem trochę sceptyczny, bo chciałem iść do Girony, a nie jakiejś jej filii. Przyjąłem ofertę, ale musiałem zrobić krok w tył, z trzeciej ligi do czwartej. Nie byłem pewny tego, czy podejmuję dobrą decyzji. Ale okazała się ona jedną z lepszych – Peralada zmieniła nazwę na Girona B i szybko zacząłem trenować z pierwszą drużyną. Tylko w weekendy grałem w rezerwach.
– Czy w czasach twojej gry w klubie, dało się już odczuć wpływ City Football Group? Niedawno rozmawiałem z trenerem, który trafił do Girony nieco później i przyznał, że ten udział giganta był widoczny.
– Zaczęło się to dopiero po awansie do La Ligi. Gdy tam trafiłem, nie mieliśmy nawet stałego boiska treningowego. Jedyny obiekt był obok stadionu – jakiś czas temu został on przekształcony w... parking. Gdy nie mogliśmy trenować na Montilivi (stadion Girony – przyp. red.), jeździliśmy po innych stadionach. Klub wypożyczał obiekty, na które musieliśmy codziennie jeździć 30 kilometrów na treningi własnymi autami. Nie było wspólnych posiłków. Stroje były w porządku, ale też nie mogliśmy wybierać wszystkiego, co chcieliśmy oraz ile chcieliśmy. Mieliśmy jednak dobrą kadrę. Pamiętam, że na początku nie do końca się spodobałem trenerom pierwszej drużyny…
– Dlaczego?
– Po prostu byłem surowy. Nie chodziło o samo bronienie. Musiałem wejść na wyższy poziom techniczny i taktyczny oraz lepiej zachowywać się w bramce. Może też na początku trochę byłem zdenerwowany. Ale później już wchodziłem coraz bardziej do drużyny i zostałem w niej na stałe. Złapałem dobry kontakt z zawodnikami. Już wtedy było kilku graczy wypożyczonych z Manchesteru City, na przykład Pablo Maffeo i Angelino. Ale trenowałem też z piłkarzami, którzy później trafili do Polski, jak Juan Camara i Marc Carbo. Po awansie do La Ligi sporo zawodników odeszło i już nie wróciło na wysoki poziom. Był to jednak historyczny moment. Śmiałem się później z tego, że przez trzy i pół roku w Gironie przeżyłem wszystko. Historyczny awans, historyczne utrzymanie i historyczny pierwszy spadek.
– Strzały których zawodników sprawiały ci największe problemy na treningach?
– Borja Garcia, który nadal jest piłkarzem Girony, był naprawdę topowym piłkarzem pod tym względem. Świetny był także Cristhian Stuani, który dołączył do nas po awansie. Co ciekawe – kibice, ale też dyrektorzy byli sceptycznie do niego nastawieni i nie do końca zadowoleni z tego transferu, bo nie wyglądał fizycznie jak zawodnik najwyższej ligi. Potem strzelił dwa gole z Atletico, a teraz jest najlepszym strzelcem w historii klubu. Był też Douglas Luiz, który teraz gra w Aston Villi. Było też u nas sporo zawodników, którzy sukces osiągnęli tylko w Gironie. To samo można powiedzieć chyba o naszym trenerze, Pablo Machinie. Miałem jednak szczęście, że trafiłem na niego, bo bardzo chciał, żebym został w jego drużynie, a potem spotkałem się z nim w Espanyolu.
– Przed pierwszym sezonem uchodziliście za kandydata do spadku, a jednak się utrzymaliście. Co było tego przyczyną?
– Mieliśmy drużynę opartą głównie na zawodnikach z regionu, z Katalonii. Drużyna była kompletowana wypożyczeniami, ale dużo z tych piłkarzy nie dało tego, czego od nich oczekiwano. Po awansie były zmiany w składzie, ale nie aż tak dużo.
– Jak sam powiedziałeś, potem ingerencja City Football Group w klubie była jednak większa.
– Trener Machin nie za bardzo chciał jednak, żeby ktoś ingerował w jego decyzje. Miał presję, żeby stawiać na wypożyczonych piłkarzy, na przykład na Aleixa Garcię, Douglasa Luiza. Albo Michaela Olungę, który obecnie ma niesamowite liczby w Katarze, ale u nas nie grał w ogóle. Też nie da się ukryć, gdyby nie ich udziały, wielu zawodników pewnie by do nas nie trafiło. City Football Group bardziej jednak ingerowało w inne sprawy – jakość obiektów i poziom organizacyjny. Potem mieliśmy już trzy boiska treningowe dla pierwszej drużyny, jedno dla rezerw. Klub stał się bardziej profesjonalny i przystawał do poziomu, na którym graliśmy. Ważne jednak też jest to, że do tej pory pracuje tam wiele ludzi, którzy spędzili tam wiele lat i znają Gironę od podszewki – w sztabie medycznym oraz strukturach organizacyjnych.
– Trener Machin dawał jednak Gironie stabilizację. Potem zastąpił go Eusebio, który był bardziej szkoleniowcem w stylu Guardioli. Drugi sezon zakończył się już dla nas bardzo nieudanie. Spadliśmy z ligi, a w ostatnich dziesięciu kolejkach zdobyliśmy trzy punkty. A jeszcze dwa miesiące przed końcem nie sądziliśmy, że może dojść do spadku.
– W La Lidze kilka razy byłeś na ławce rezerwowych. Powiedz szczerze, jak blisko byłeś debiutu w pierwszej drużynie?
– Teraz pewnie częściej byłbym w kadrze meczowej, bo drużyny zazwyczaj powołują dwóch rezerwowych bramkarzy, a nie jednego, jak wtedy. Jeździłem na mecze, ale czasami musiałem zostać poza kadrą. Koledzy z Girony się śmiali, że jestem talizmanem, bo gdy byłem w kadrze meczowej, wygrywaliśmy. Pamiętam, że miałem być na ławce w meczu z Realem Madryt, ale doznałem kontuzji, która mi to uniemożliwiła. Bardzo szkoda. Tym bardziej, że wypadłem z gry na dwa miesiące.
– Myślę, że bliżej debiutu byłem w pierwszym sezonie. Grałem chociaż kilkakrotnie w meczach towarzyskich. A w drugim było mi trochę ciężej.
– Czego ci zabrakło, żeby zadebiutować w najwyższej lidze?
– Szczerze mówiąc, każdy bramkarz na tym poziomie musi się ocierać o wybitność. A miałem obok siebie w drużynie dwóch wybitnych zawodników na swojej pozycji. Pierwszym był Bono, drugim – Gorka Iraizoz, który jest właściwie legendą ligi. Rywalizacja z nimi nie była łatwa. Musiałem czekać na swoje szanse, a debiutant ich nie dostaje, gdy są gorsze wyniki. Ale nie sądzę, że czegoś mi zabrakło albo odstawałem. Po prostu nie miałem okazji, żeby się pokazać. Rywalizacja z takimi piłkarzami motywowała mnie jednak, żeby zawsze być na najwyższym poziomie.
– Byli też tacy, którzy wtedy grali w naszych rezerwach, a potem się przebili. Jak Pedro Porro, który dziś gra w Tottenhamie, Santiago Bueno sprzedany do Wolverhampton za duże pieniądze albo Valery – w klubie były wątpliwości czy przedłużać z nim kontrakt i czy w ogóle nadaje się do rezerw. A ostatecznie trafił do pierwszej drużyny, wykorzystując kontuzję rywala. Dobrych zawodników w rezerwach było jeszcze więcej. Nie było wtedy po prostu czasu i miejsca, by dać szansę młodym. Obawiano się eksperymentów.
– Masz wciąż kontakt z ludźmi, których poznałeś w Gironie?
– Ostatnio, gdy byłem na miejscu, rozmawiałem trochę z Bernardo, który odszedł kilka dni temu. Mam też kontakt z Bono – może niedługo uda mi się go odwiedzić w Arabii Saudyjskiej. Gdy grałem w Lizbonie spotkałem się też z Pedro Porro, wtedy zawodnikiem Sportingu. Widziałem się też z Valery’m jakiś czas temu. W piłce kontakty się utrzymują, ale nie ma takich "codziennych" znajomości.
– Po Gironie trafiłeś do Espanolu, gdzie spędziłeś trzy lata. Jak z perspektywy czasu oceniasz ten okres? Patrząc także na to, że zmagałeś się z poważną kontuzją.
– Wcześniej musiałem też dogadać się z Gironą w sprawie rozwiązania kontraktu – po spadku wielu zawodników odchodziło i ja też się na to zdecydowałem. Dlatego podpisałem umowę z Espanyolem nieco później. Jestem wdzięczny klubowi za ten czas. Oczywiście, miałem duże oczekiwania, gdy przychodziłem. Od razu trafiłem do pierwszej drużyny, która grała w La Lidze oraz Lidze Europy. Byłem przygotowany do występów. Najpierw miałem zadebiutować w rezerwach, od razu przeciwko rezerwom Barcelony. Niestety, doznałem kontuzji kolana, co pokrzyżowało moje plany. Po kilkunastu miesiącach, gdy byłem już zdrowy, zerwałem więzadła w tym samym kolanie... Przeszedłem wtedy operację pod okiem lekarza, który uchodzi za jednego z najlepszych na świecie. Spotkałem u niego Arkadiusza Milika, Gerarda Pique i Ansu Fatiego.
– Nie mogę powiedzieć, że w Espanyolu przegrałem swoją rywalizację. Mogę mieć żal jedynie do tego, jak to wszystko się potoczyło. Niestety był to dla mnie czas kontuzji i długich rehabilitacji, straciłem dwa i pół roku. Bo uważam, że zrobiłem wszystko, co mogłem. Po takich kontuzjach piłkarz już jednak nie wraca taki sam.
– W poprzednim sezonie wróciłeś do gry w Portugalii.
– Wyjechałem do Lizbony ze względu na sprawy prywatne i znalazłem tutaj ciekawą opcję. Właścicielem Amory jest akcjonariusz Betisu, zainwestował dużo pieniędzy i powstała tam ciekawa drużyna. Zajęliśmy miejsce w lidze, gwarantujące play-offy o awans do drugiej ligi portugalskiej. Niestety przegraliśmy. Ale wcześniej znów zacząłem grać, chciałem wrócić do formy sprzed kontuzji. Tylko w grudniu kolejny raz zerwałem więzadła, tym razem w drugim kolanie.
– Czyli można powiedzieć, że ostatnie cztery lata twojej kariery są naznaczone poważnymi kontuzjami.
– Straciłem bardzo dużo, jeśli chodzi o swoją pozycję i perspektywę przyszłości. Może nie byłem nigdy w centrum uwagi, ale odszedłem w zapomnienie. Wiadomo, mam w głowie fajne wspomnienia i przeżycia. Ale jest też trochę żalu, że tak wszystko się potoczyło.
– Jakie masz plany na najbliższą przyszłość – myślisz o powrocie na boisko?
– Po odejściu z Amory, nie chciałem się na razie wiązać z żadną drużyną i podejmować pochopnych decyzji. Miałem kilka opcji, ale po trzech tak poważnych kontuzjach myślisz głównie o tym, żeby już nigdy to się nie powtórzyło i problemy z kolanami już nie wróciły. Ostatni czas wykorzystałem na kursy trenerskie. Jeśli chodzi o życie, jestem zabezpieczony – zawodnicy grający na takim poziomie muszą zawsze mieć jakieś dodatkowe opcje. Bardzo możliwe, że podejmę wkrótce decyzję o powrocie, ale nie chciałbym rozmieniać się na drobne. Dlatego znalezienie szybko jakiegokolwiek klubu nie jest dla mnie priorytetem.