{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Święta na wojnie. "Wszedłem do cerkwi i zaczęły wyć syreny"
Taras Romanczuk święta Bożego Narodzenia spędził w rodzinnym Kowlu na Ukrainie. – Każdego dnia słychać było syreny. Wyjechaliśmy po świętach do Polski i dwa dni później doszło do najsilniejszego ataku – mówi w specjalnej rozmowie z TVPSPORT.PL kapitan Jagiellonii Białystok. Weteran żółto-czerwonych opowiada też o najlepszej Jadze, w której grał.
👉 Trener Jagiellonii Białystok przedłużył kontrakt z klubem
Robert Bońkowski, TVPSPORT.PL: – Jak minął urlop?
Taras Romanczuk, kapitan Jagiellonii Białystok: – Po ostatnim meczu ligowym spędziłem kilka dni w Białymstoku, później z żoną i synem pojechaliśmy na Ukrainę, na święta. Spędziliśmy czas z najbliższymi i pod koniec grudnia wróciliśmy na Podlasie. Po nowym roku jeszcze kilka dni spędziliśmy w Zakopanem.
– Rodzice świętowali w grudniu?
– Tak przeszliśmy z 7 stycznia na 25 grudnia. To związane jest głównie z wojną na Ukrainie. Moi rodzice dołączyli do cerkwi ukraińskiej. Wielu ludzi z Cerkwi zaczęło świętować Boże Narodzenie 25 grudnia. Uważam, że to racjonalne. Najpierw świętuje się Boże Narodzenie, a później sylwester, a nie odwrotnie.
– To były spokojne święta?
– Akurat 25 grudnia poszedłem do cerkwi i zaczął się alarm przeciwrakietowy. Syreny wyły codziennie. Wróciliśmy do Polski w środę, a w piątek zaczął się najmocniejszy atak, chyba odkąd wojna się zaczęła. To był ten dzień, gdy jedna z rakiet przekroczyła polską granicę. Moja mama mówiła mi przez telefon, że jedna z rakiet na pewno była rozbita tuż obok Kowla.
– A jak się żyje twojej rodzinie?
– Myślę, że wszyscy nieco do tej sytuacji przywykli. Życie toczy się normalnie. Różnica jest taka, że podczas alarmów zamykane są np. sklepy. W sumie staraliśmy się spędzić czas z rodziną. Nie wychodziliśmy nigdzie. Więcej u nas atrakcji jest latem. Zimą nie ma zbytnio co robić na zewnątrz… No byłem na meczu futsalu. Grała moja była drużyna. Poszedłem obejrzeć mecz z ojcem. A poza tym siedzieliśmy w domu.
– Każdego dnia spływają przykre informacje z Ukrainy. Przed kilkoma dniami atakowano np. Charków. Wielu ekspertów sygnalizuje, że szala przechyla się w tej wojnie na stronę Rosji…
– Nie wiem, czy Ukraina tę wojnę przegrywa, ale musimy pamiętać, że ukraińscy żołnierze walczą z potęgą. Rosja ma ludzi, broń, czołgi, rakiety, przemysł zbrojeniowy. Nie ma się czemu dziwić, że są momenty, kiedy oni przeważają.
– A wśród mieszkańców jest nadal duch walki?
– Nie ma co ukrywać. Ludzie są pod ścianą. Jeśli padnie Ukraina, to Ruscy przejmą władzę w kraju. Nie było mnie na Ukrainie na początku wojny, nie wiem, jak wyglądało wtedy społeczeństwo. Z rozmów z rodziną wynika, że jeszcze dwa lata temu Ukraińcy trzymali się bardziej razem, niż teraz. Na pewno jest poparcie działań wojskowych, ale ludziom bardziej przeszkadzają decyzje parlamentarzystów. Duże pieniądze przelewane są na infrastrukturę wschodnich części Ukrainy w momencie, gdy cały czas są tam najkrwawsze walki. Po co odbudowywać coś, co za chwilę znowu może być zniszczone?
– Kilka dni temu media obiegły słowa kandydata na prezydenta USA Donalda Trumpa o tym, że w przypadku ataku na Europę, to USA nie pomogą krajom Starego Kontynentu.
– Na pewno pomoc USA i państw Europy dla Ukrainy jest duża. Ale dla mnie struktury światowe, jak ONZ są bezsensowne. Jak to może być, że ktoś kogoś atakuje i cywilizowany świat nie ma sposobu na powstrzymanie takiego agresora? Jest wiele pustych słów, z których nic nie wynika.
– Cały czas pomagasz w zbiórkach?
– Mamy swoją grupę znajomych. Dwa, trzy razy w miesiącu zrzucamy się i kupujemy potrzebne rzeczy. Na początku było to jedzenie. Dziś to już są akumulatory, drony, części samochodowe, opony zimowe. Wiemy co potrzeba na miejscu, bo mamy kontakt ze znajomymi, którzy są na linii frontu.
– Wszyscy są cali?
– Tak, ale średnio co tydzień dwie, trzy osoby z tamtej grupy wojskowej trafiają do szpitala z obrażeniami. Niestety, takie jest oblicze wojny…
– To są tak trudne tematy, że aż ciężko przejść do piłki, ale spróbujmy. Masz wrażenie, że dziś ci się lepiej gra?
– Na pewno przyjemniej, bo jesteśmy przy piłce, kontrolujemy mecze. Może się to podobać. Nawet jeśli traci się dwie bramki, to strzela się cztery. Fajnie się gra. Duża w tym zasługa trenera Siemieńca, że wlał w nas wiarę, że dziś jesteśmy dużo lepszymi zawodnikami, niż jeszcze przed rokiem. Taktyka, której się uczymy, pasuje zdecydowanej większości grupy, ale poza tym myślę, że jesteśmy kolektywem. To się przekłada na boisko. Mamy też super atmosferę w szatni. Poza tym jest dyscyplina, każdy każdego pilnuje.
– To wszystko, o czym powiedziałeś widać w twojej grze, bo jeszcze rok temu Taras Romanczuk grał poniżej poziomu, do którego przyzwyczaił kibiców…
– Asekuruję swoich kolegów. Staram się wykonywać swoją robotę. Może nieco zbyt dużo kartek nazbierałem przez rundę jesienną i to na pewno na minus. Dobrze mi się gra teraz z obrońcami i kolegami z ofensywy. Dobrze się rozumiemy i mamy swoje automatyzmy. To widać nawet teraz, podczas startu przygotowań. Ta piłka może obecnie jeszcze nam trochę odskakuje od nogi, ale potrafimy zagrać na pamięć. Ale muszę jeszcze dodać, że na formę drużyny ma wpływ solidna konkurencja. Na każdą pozycję mamy kilku dobrych zawodników. To motywuje do cięższej pracy.
– W końcu jesteś uśmiechniętym zawodnikiem, a nie przybitym po rundzie jesiennej.
– Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chcemy osiągać sukcesy, zwłaszcza że gramy dobrze i mamy wsparcie od ludzi. Nie ma na co narzekać, choć zdarzają się wpadki.
– Na przykład?
– Na przykład mecz z Puszczą Niepołomice. Po meczu była duża złość. Mnie poniosły wtedy też emocje. Dostałem dwie żółte kartki, a jako kapitan nie mogę sobie na coś takiego pozwolić. Z drugiej strony uważam, że jako kapitan mogę podejść do sędziego i z nim rozmawiać. Z niektórymi się jednak nie da.
– Masz pretensje do sędziego Frankowskiego o dwie kartki?
– O drugą nie, ale o pierwszą tak. Krzyknąłem do niego, żeby sprawdził VAR, bo rywal nie interesował się piłką, tylko chciał sfaulować Nene. Niestety dostałem kartkę. Myślę, że doświadczeni, ligowi gracze mogą porozmawiać z arbitrem. Przecież mamy do nich szacunek, nie wyzywamy ich. Jak widać, z niektórymi sędziami jest to niemożliwe.
– Jaką notę wystawiłbyś drużynie za cały poprzedni rok?
– Sześć na dziesięć. Niestety mieliśmy bardzo złą rundę wiosenną poprzedniego sezonu. Z kolei na duży plus runda jesienna tego sezonu…
– Jesteś jedynym, który pamięta czasy Michała Probierza w Jagiellonii Białystok. Pamiętasz, żeby Jaga grała kiedykolwiek tak, jak teraz?
– Myślę, że nie. Nie graliśmy takiej piłki za żadnego trenera. U Probierza graliśmy skrzydłami. Z kolei w czasie pracy trenera Mamrota dobrze się przesuwaliśmy. Ale teraz jest najlepszy okres dla mnie, odkąd jestem w Jagiellonii.
– Pod jakim względem?
– Pod względem tego, jak zarządzamy meczem, jak go kontrolujemy, że nie wybijamy piłki na oślep. Przecież przeciwko Zagłębiu Lubin rozgrywaliśmy piłkę w swoim polu karnym, a akcja zakończyła się kilkudziesięcioma podaniami i prawie golem. To jest zmiana jakości.
– Już raz był taki czas, że Jagiellonia najpierw wywalczyła utrzymanie. Między innymi dzięki twojej bramce przeciwko Podbeskidziu, a w kolejny sezonie zdobyła wicemistrzostwo. Będzie analogicznie, a może i lepiej?
– W 2017 roku odnieśliśmy sukces dzięki temu, że rok wcześniej nikt ważny nie odszedł, że zostaliśmy w takim samym składzie, a doszedł Cilian Sheridan, Arvydas Novikovas i Ivan Runje. Mieliśmy wtedy kompaktowy zespół. Każdy wiedział, gdzie ma biec, co robić. Teraz jest większa rotacja w składzie, ale mamy odpowiednią taktykę, którą wdrażamy od ponad pół roku. Każdy musi się jej nauczyć, by grać w drużynie. Dobrze się teraz czujemy i pewnie będziemy to kontynuować, choć uważam, że mamy jeszcze rezerwy i sporo do nauki.
– Obecna Jagiellonia jest silniejsza od tych, które zdobywały medale?
– To jest absolutnie najsilniejsza Jagiellonia, w której grałem. Kolektyw w zespole, starsi piłkarze pilnują młodszych i do tego ręka trenera. To daje efekty.
– Legendy klubu apelują, by przestać mydlić oczy i powiedzieć jasno, że Jagiellonia w tym roku walczy o medale. Zgadzasz się z tym zdaniem?
– Mówiłem to już. Apetyt rośnie podczas jedzenia. Z każdym meczem rosną nasze ambicje. Gdyby ktoś zapytał nas po meczu z Rakowem (Jagiellonia w 1. kolejce PKO Ekstraklasy przegrała z Rakowem 0:3 – przyp. red.), że zakończymy rok na drugim miejscu, to bym nie uwierzył, chociaż pamiętam, że do Częstochowy jechaliśmy z przekonaniem, że nie przegramy. Niestety podłamała nas pierwsza bramka, druga to nasz błąd. Później przyszła seria i pokazaliśmy, na co nas stać. Ale to nie koniec sezonu. Nie ma co się zachwycać tym, co jest obecnie, bo to dopiero półmetek. Trzeba ciągle walczyć na treningach o lepszą formę. Nie ukrywam, że jestem ambitny. Nie wyobrażam sobie, żeby odpuścić jakąkolwiek gierkę podczas zajęć. Jak przegram, to przyjeżdżam do domu zdenerwowany.
– Ważna runda przed wami, bo również powalczycie w ćwierćfinale Pucharu Polski. Z ćwierćfinału widać już w oddali dach Stadionu Narodowego…
– To dla nas bardzo istotne rozgrywki. Miałem już okazję zagrać w finale i bardzo chciałbym poczuć tamte emocje jeszcze raz. Pamiętamy ten mecz z Jesusem Imazem. Po drugiej stronie był Zlatan Alomerović i Jarek Kubicki. Będziemy dążyć do tego, żeby puchar wygrać.
– Byle zdrowie dopisało?
– W przypadku każdego piłkarza jest ono najważniejsze. Mamy dobrych zawodników, dobry sztab, wiarę w siebie. Mam nadzieję, że nie zabraknie też wiary i wsparcia od kibiców.