Po latach prób i startów w kolejnych turniejach Antoni Kowalski stał się zawodowym snookerzystą. Zagwarantował mu to świetny występ w drugim evencie snookerowego Q-School. Ma 20 lat, na swoim koncie trzy tytuły mistrza Polski, a teraz będzie chciał podbić snookerowy Main Tour.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Widziałam, że po powrocie do Polski czekała cię impreza gratulacyjna. Opowiadaj, jak było?
Antoni Kowalski: – Nie spodziewałem się jej totalnie. Zacznę jednak od początku. Kiedy jeszcze byłem w Anglii, miałem pojechać do Johna Parrisa, właściciela najbardziej popularnej marki kijów na świecie. Gram jego modelami, a mój jest już za krótki. Chciałem więc zamówić nowy. Tak się złożyło, że przez cały tydzień Johna nie było, ale za dwa dni miał przyjechać, co stwarzało okazję do spotkania. Chciałem więc zostać, bo miałbym zmówienie kija "z głowy". Moja dziewczyna zareagowała jednak źle na tę nagłą, nieoczekiwaną zmianę planów i to mnie zastanowiło. Zacząłem więc podejrzewać, że coś się kroi (śmiech).
Wracałem zgodnie z planem. Myślałem, że powitają mnie na lotnisku, a na nim czekała na mnie tylko ona i moi rodzice. Byłem więc przekonany, że nic więcej zorganizowane nie będzie. Przyjechałem do klubu, w którym gram na co dzień, a w nim czekało na mnie z pięćdziesiąt osób! Wchodząc usłyszałem wrzask wszystkich zgromadzonych, zacząłem się trząść. Grając w snookera nie odczuwam żadnych emocji, a tu pojawił się ich pozytywny nadmiar. To była mega niespodzianka.
– Awansem do zawodowstwa sprawiłeś wielką radość ludziom, sobie też. Ile w tym wszystkim z twojej strony jest ulgi? Czekałeś na to wiele lat.
– Nie da się tego wyrazić słowami. Od zawsze chciałem grać w Main Tourze i rywalizować z najlepszymi. Dopiero kiedy po zawodach wsiadłem do auta, położyłem tubę podróżniczą na kolanach i oparłem się o nią uświadomiłem sobie, co się stało. To uczucie, którego nie da się opisać słowami. To była największa ulga, jaką w życiu czułem.
– Czułeś, że ten zegar tyka?
– Nie miałem wątpliwości, że w końcu się uda. Pierwszy event Q-School [turniej eliminacyjny, w którym nagrodą jest zawodostwo – przyp. red.] zagrałem bardzo słabo. Pomyślałem sobie wtedy, że zaraz będę znowu musiał czekać cały rok, żeby dostać kolejną szansę na Main Tour. Powiedziałem sobie: "Skup się chłopie, bo nie chcesz przez kolejne dwanaście miesięcy kisić się jako amator". Na szczęście udało się złapać w miarę dobrą grę, choć na początku nie czułem stołów. Kompletnie różnią się od tego, co mamy na co dzień – i w Polsce, i w mistrzostwach Europy, świata. Są idealne. Jak już złapałem flow, to poszło.
– A czym się różnią?
– Sukna są zupełnie inne. Każda rotacja inaczej łapie, każde wbicie trzeba inaczej zagrać. Trzeba się do tego przyzwyczaić, ale jak już się to wyczuję, naprawdę gra się cudownie. Mam nadzieję, że kiedyś wszędzie na świecie będą takie warunki do grania.
– Czyli to rozwiązanie "stołowe" premiujące tych zawodników, którzy byli zawodowcami, ale z tego grona wypadli? Zdążyli się w końcu choć trochę przyzwyczaić do sukna.
– Dokładnie tak. Właśnie dlatego w takich zawodach jak Q-School snookerzyści, którzy dopiero co wypadli z Main Touru mają bardzo dużą przewagę. Przez dwa lata grali w końcu tylko i wyłącznie na takich stołach.
Z tego co jednak pamiętam, tylko jeden zawodnik od razu wrócił do Main Touru. Obecnie jest siedmiu nowych, w tym ja, więc "wyjadacze" chyba poczuli presję (śmiech). Ja osobiście nie czuję jej w ogóle. Nie rozumiem, jak można się stresować będąc już snookerzystą na dobrym poziomie. Gra się w grę, w którą się umie grać, i którą się po prostu uwielbia. Stół zawsze jest taki sam, bile są okrągłe i tak dalej. Nic się nie różni.
– Na którym etapie Q-School poczułeś podskórnie, że to jest ten moment?
– Nigdy. Każdy mecz traktuję tak samo i mam bardzo dobry mental. Paradoksem jest to, że ludzie mówią, że mam beznadziejny przez to, że się denerwuję. Jeśli jednak chodzi o samo podejście do gry, mam naprawdę mega mocną mentalną stronę. To, że jestem zawodowcem, dotarło więc do mnie dopiero w aucie.
Najważniejszy mecz odbyłem z Jamesem Cahillem w piątej rundzie. To kozak. To, że wypadł z Touru, to szok. W końcu pięć lat temu wyeliminował samego Ronniego O'Sullivana z mistrzostw świata! To bardzo dobry gracz i było wiele nerwówki w starciu z nim. Prowadziłem 3:0, a nie trafiłem bili na mecz. On wrócił na 3:3. Wygrałem pięknym czyszczeniem. To była ulga.
– Czy jakkolwiek świętowałeś na miejscu, czy nie?
– Niezbyt. Już wróciłem do treningów. Zaraz mam kolejne turnieje. Jadę do Niemiec na ostatnią edycję Bundesligi w sezonie. Za tydzień mam zgrupowanie kadry, a później zaczyna się sezon zawodowy. Pierwszy turniej to Championship League, trwa trzy tygodnie.
– Jak na twój sukces zareagowali rodzice?
– Są mega szczęśliwi. Mój tata jak zawsze nie osiada jednak na laurach. Mówi, że bycie mistrzem świata samo się to nie zrobi. Czyli już jest presja (śmiech). Pcha mnie jednak w dobrą stronę. Wiem też, że pęka z dumy. Zaczęliśmy razem i dalej tak naprawdę "jedziemy" razem.
– Czy to oznacza, że przeprowadzasz się na stałe na Wyspy?
– To zależy. Muszę sobie wszystko przemyśleć, bo to kwestia czasu i pieniędzy. W Anglii jest bardzo drogo. Na pewno będę tam latał – pod względem grania w akademiach, trenowania. Wszystkie kwalifikacje do turniejów też są w Anglii, ale same turnieje gdzieś indziej – Walia, Szkocja, Irlandia. Poza tym są zmagania w Chinach, Arabii Saudyjskiej, Turcji, w Niemczech.
– Jesteś trzecim polskim zawodowcem. Czy sądzisz, że twój sukces wpłynie na popularyzację snookera w naszym kraju?
– Polska cała jest ze mnie zadowolona. Mam więc nadzieję, że będzie coraz więcej naszych zawodowców. Mateusz Baranowski jest blisko wejścia do Main Touru, Michał Szubarczyk, który ma dopiero 13 lat, jest coraz lepszy. Kiedy byłem w tym samym wieku, byłem od niego troszkę gorszy. Zobaczymy, co z niego wyrośnie. Poziom snookera idzie w górę w Polsce i miejmy nadzieję, że będzie iść coraz wyżej.
– A finansowo łatwiej się utrzymać będąc zawodowcem?
– Kiedy mieszka się gdzieś, gdzie jest taniej, można zaoszczędzić więcej pieniędzy i wydać je na inne cele. Nie zmienia to faktu, że dla mnie te pieniądze i tak są teraz ogromne. Kiedy przeczytałem pulę nagród pierwszego turnieju, gdzie są najmniejsze w sezonie, to w porównaniu do tego, co było w Polsce, są one niesamowite. Jestem mega szczęśliwy, że zacząłem wymarzoną pracę.
– Czyli nie wracasz do bycia kurierem?
– (śmiech) Raczej kurierem nie będę, mam nadzieję. Mój cel jest zostać w Main Tourze na długie lata, a nie tylko na dwa sezony [na tyle bowiem opiewa awans – przyp. red].