W weekend słynne Klingenthal znów gościło elitę skoczków narciarskich. Tym razem jednak zawodnicy nie lądowali na igelicie, lecz w basenie. Historia Wasserskispringen w Saksonii sięga 2006 roku i kolejny raz przyciągnęła gwiazdy. – Absolutnie pokazujemy, że tą dyscypliną da się bawić nie tylko na sposób, jaki jest ujęty w ramach FIS – mówi Manfred Deckert, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni. Takiego normalnego, śniegowego.
Skocznia w Wiśle-Malince straciła wyciąg. To koniec wielkiej przebudowy
Klingenthal, które z przerwami gości zawody Pucharu Świata w skokach od lat 80., to jeden z najważniejszych ośrodków tej dyscypliny w Niemczech. Mając Vogtland Arenę, a przy okazji kilka mniejszych obiektów do szkolenia juniorów, przez cały rok – choćby dla treningów – stanowi magnes dla światowej czołówki. Miasteczko – choć do jego uroków można mieć pewne zastrzeżenia – jest zresztą jednym z tylko dwóch na świecie, które PŚ gościło na dwóch różnych skoczniach dużych. Regularnie odbywa się tam też finał Letniego Grand Prix, na podstawie którego później wyłania się faworytów zimy.
W miniony weekend próżno było tam jednak wypatrywać Ryoyu Kobayashiego czy dyrektora PŚ Sandro Pertile. Ani w ogóle zeskoku z igelitem, mimo że rozbieg skoczni, na której rywalizowano, wyglądał tak jak wszystkie, które znamy z telewizorów.
Ta impreza w Klingenthal odbyła się na publicznym basenie. To tam – na kąpielisku Durrenbach – od 2006 roku miejscowy klub organizuje Wasserskisprung Weltmeisterschaft, czyli nieformalne MŚ w skokach do wody. Być może frekwencja na liście startowej nie imponowała, ale 13 uczestników z trzech krajów Europy i tak stało się turystycznym magnesem.
– Wokół areny, rozstawionej na tymczasowym systemie rusztowań, w oba dni zgromadził się blisko tysiąc ludzi. To wspaniałe – komentował Manfred Deckert, wicemistrz olimpijski z Lake Placid i triumfator Turnieju Czterech Skoczni z sezonu 1981/82. A przede wszystkim reprezentant lokalnego klubu, w którym po zakończonej karierze postanowił zostać i działać dalej.
Pewnie sam nie spodziewał się, że jedną z jego aktywności zawodowych będzie któregoś dnia pływanie łódką po basenie.
Idea zawodów jest prosta. Po najeździe, używając normalnych nart, tyle że bez zapięć ani butów, przy prędkości ok. 35 km/h należy odbić się z progu i jak najładniej stylowo uzyskać możliwie najlepszą odległość. Punkty za oba elementy – podobnie jak w normalnym wydaniu tej dyscypliny – sumuje się i na tej podstawie wyłania zwycięzcę. Najwyższe noty przyznaje się tym, którzy do samego wodowania utrzymają sylwetkę lotną. A najlepiej zakończą próbę na tzw. dechę.
W sezonie 2024 impreza odbyła się po raz 15. Dowodem, że związki z zimowym wydaniem skoków są duże, niech będzie chociażby fakt, że kwalifikacje zostały przełożone przez problemy z pogodą. Gdy ta się w końcu poprawiła, najlepszy w stawce złożonej z Niemców, Czechów i – tu zaskoczenie – 48-letniego Ukraińca okazał się Johann Unger. Co jasne, nikt w świecie normalnych skoków go nie zna. Niemniej, na oficjalnej stronie wydarzenia, którą działacze prowadzą na Facebooku, można przeczytać m.in. że jest to kolejna wygrana tego zawodnika. I że on w ten sposób buduje swoją legendę.
– Patrzcie na to, jak to wygląda. Jest protokół, nawet delegaci techniczni i pięciu sędziów stylowych. To jest jak normalne skoki – komplementował Sven Hannawald, którego zaproszenie na konkurs przed dekadą szerzej opisywano nawet w ogólnokrajowym "Bildzie".
– Powinieneś spróbować – przekonywano wówczas mistrza. – Mike Arnold, mistrz świata juniorów z 1987, radził tu sobie całkiem dobrze.
– Moim wielkim atutem były telemarki. Bez nich, a tu się nie da, po prostu bym przegrał.
Oprócz konkursu o domniemane mistrzostwo świata na basenie Durrenbach w Klingenthal odbyły się również zmagania sztafet pływackich. Za pałeczki przekazywane między zmianami służyły kufle z piwem.