Bycie w sporcie nigdy nie było moim marzeniem – mówił Tymoteusz Zimny, który reprezentował Polskę w trakcie igrzysk olimpijskich w Tokio. Był obecny także w Paryżu, chociaż w nieco innej roli. Po latach rywalizacji na bieżni postanowił spróbować czegoś nowego. Postawił na... modeling. Więcej o tym temacie opowiedział w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Kończysz przygodę ze sportem?
Tymoteusz Zimny: – Z samym sportem na pewno nie.
– A z lekkoatletyką?
– Zobaczę, jak będzie wyglądała sytuacja przed kolejnym sezonem. Najwięcej zależy od tego, jak będą funkcjonowały moje nogi, pięty i Achillesy.
– Ostatnio dużo mówiłeś o zdrowotnych problemach, które ci doskwierały. To był najtrudniejszy okres w karierze?
– Niekoniecznie. Zdecydowanie najtrudniejszy był rok, gdy chciałem zmienić klub Śląsk Wrocław i odejść od trenera Józefa Lisowskiego. Nie wsłuchiwał się w moje prośby. Trudno było się z nim komunikować. Robiłem krok w tył, ale ten temat już zostawiam.
– Byłeś przerażony, że czekają cię operacje?
– Nie. Paradoksalnie dobrze wyszło. Byłem mocno zmęczony psychicznie po trzynastu latach trenowania. To połowa mojego życia. Trudno wytrzymywać ciągłe napięcie. Problemy zdrowotne narastały od trzech lat. Wiedziałem, że będę potrzebował operacji. Gdybym nie trenował zawodowo, mogło stać się tak, że kłopot, który miałem z naroślami na piętach usunąłbym, kiedy miałbym 40-50 lat. Ciało sportowca jest jednak eksploatowane inaczej. Obciążenia wpłynęły na rozwój sytuacji. Miałem dwie opcje: albo robię operację i wyrobię się z treningiem do igrzysk, albo nie robię zabiegu i tak nie polecę do Paryża. Podjąłem ryzyko. Zabrakło niewiele. Gdybym miał miesiąc więcej, dałoby radę co nieco "urwać" z czasów, które biegałem.
– Pojawiłeś się w Paryżu, ale w nieco innej roli niż w Tokio. Jak oglądało się zmagania kolegów?
– Byłem w wiosce olimpijskiej. Odczuwałem duże emocje, ale nie pojawił się żal, że nie startuję. Wiedziałem, że w tym roku będzie ciężko rywalizować o medale. Pozostawałem realistą. Nie mówię, że nie wierzyłem w polskie sztafety, ale zakładałem, iż panie i panowie nie będą mieli żadnych szans na awans do finału. Nie da się jednak zapomnieć vibe'u, który panował na stadionie w Paryżu. Kosmiczna atmosfera. Do niczego bym się nie doczepił. Momentami myślałem, że fajnie byłoby pojawić się na bieżni. Potem złapała mnie refleksja, na temat fali niezadowolenia kibiców, z którą zapewne musiałbym się mierzyć. Koniec końców, poczułem ulgę, że mnie to nie dotyczyło.
– Konrad Bukowiecki otwarcie mówił o hejcie, który dotyka sportowców. Jesteś w gronie osób dotkniętych nieprzychylnymi komentarzami?
– Mam wrażenie, że kibice myślą, iż jeśli sport jest finansowany przez państwo – w jakimś stopniu z naszych podatków – to mogą komentować wszystko, jak tylko chcą. Hejt i mowa nienawiści są mylone z wyrażaniem własnej opinii. Jeśli nie krzywdzi się nikogo – spoko. Jeśli jednak padają słowa raniące drugą osobę, robi się nieciekawie. Obrywa się nie tylko zawodniczkom i zawodnikom, ale też trenerom. Nie chciałbym, żeby to szło w tym kierunku. To nie fair. Skala hejtu – gdy coś komuś nie idzie – z roku na rok jest coraz większa.
– Między innymi przez hejt masz dość sportu na najwyższym poziomie?
– To jeden z powodów. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak wygląda codzienna rzeczywistość sportowców. Poświęcamy całe życie. W moim przypadku też zdrowie. Cierpią relacje z przyjaciółmi. Brakuje nam czasu dla najbliższych. Tylko osoby z mojego kręgu zdają sobie sprawę z czym się zmagamy każdego dnia, chcąc być najlepszymi. Sport wyczynowy wymaga ogromnej samodyscypliny. Czasami też wkładu własnych środków pieniężnych i oszczędności. To bardzo drogie hobby, które, gdy są bardzo dobre wyniki, opłaca się. Im jest się starszym, a rezultaty są słabsze, tym sytuacja robi się trudniejsza.
– Finanse są według ciebie kluczowe?
– Patrząc na sztafetę mężczyzn 4x400 metrów tylko Karol Zalewski i Maksymilian Szwed będą mieli stypendium i zapewnione pieniądze na kolejne miesiące. Reszta? Nie. Jest grupa osób po 25. roku życia, która zostaje bez dodatkowych środków. To sytuacja do zaakceptowania, gdy ma się 18-19 lat. Wtedy funkcjonuje się inaczej. Kiedy jednak zbliżamy się do "trzydziestki" wielu sportowców jest niedocenionych. Naprawdę wkładamy całe życie w sport. To nie są puste słowa. Potem zdarza się tak, że ktoś nie pojawia się w żadnym finale mistrzowskich imprez. Zostaje z niczym. Bez sponsorów trudno funkcjonować na wysokim poziomie. Dzięki Bogu, ja miałem kilku, którzy mi pomogli. Rozumiem jednak tych – bez dostępu do dodatkowych pieniędzy. Wtedy jest lipa. W innych pracach, poświęcając tak samo dużo czasu, dałoby się żyć na dobrym poziomie.
– Zrobiło się o tobie głośno, bo dołączyłeś do Top Model. To ruch zaplanowany od dłuższego czasu?
– Od jakiegoś czasu przemycam na Instagramie treści związane z modą. Czuję się swobodnie przed kamerą i aparatem. Nie spinam się. Moja mama była modelką na studiach i wciągnęła też w to tatę. Brali udział w sesjach. Do tego mama występowała na pokazach. Moja siostra Antonina z kolei została modelką w pierwszej klasie gimnazjum. Nadal pracuje w tej branży. Wychodzi na to, że też musiałem spróbować sił w tym kierunku. Zobaczymy, jak to się potoczy w kolejnych tygodniach i miesiącach.
– Jak traktujesz występ w programie rozrywkowym?
– Jako dobre wykorzystanie wolnego czasu, który się przytrafił. W maju i czerwcu jeszcze startowałem. W czerwcu wiedziałem, że żeby złapać się do olimpijskiego składu musiałbym biegać sekundę szybciej. To byłoby do zrobienia, ale nie w tak krótkim czasie. Nie chciałem rozmyślać na ten temat. Poszedłem na nagrania. Zacząłem nowy projekt. Nie marnowałem żadnej chwili. Zobaczyłem siebie w nowej roli, stylizacjach, fryzurach oraz makijażach, których zapewne nigdy bym nie miał. To fajne, twórcze i kreatywne zadanie. Rozwijam się na wielu płaszczyznach. To była główna motywacja do udziału.
– Więcej stresu było w blokach startowych czy stojąc przed jury?
– Dość podobne uczucie. Dostrzegam dużo porównań ze sportem. W rywalizacji na bieżni jestem jednak oceniany za to, jak pobiegnę. W programie chodzi przede wszystkim o wygląd. Nieco inna sytuacja. Trenerka Iwona Baumgart zawsze komentowała, że irytowała ją to, gdy miałem do pokonania ostatnie 100 metrów, a ja – według niej – dobrze wyglądałem, bo pozowałem do zdjęć. Chciała, żebym był na tyle zmęczony, żeby fotografie pokazywały, iż "cierpię" i "umieram". Mówiła żartobliwie, że wyglądałem za dobrze na ostatnich metrach. Poza tym wszystkim, stres mnie napędza. Nie zamykam się. Nie czuję wewnętrznego paraliżu. Dobrze czuję się w sytuacjach, w których uwaga jest skupiona na mnie. Najczęściej przejmuję rolę "głównego bohatera" w towarzystwie. Myślę, że w programowych realiach odnalazłem się bardzo dobrze.
– Jak przyjmujesz uwagi dotyczące twojego wyglądu?
– Dla wielu nie jest to łatwe. Nie mamy wpływu na to, jak naturalnie wyglądamy. Możemy oczywiście pracować nad sylwetką, co robię. Pojawił się lekki stres, gdy poddawano mnie ocenie. To cenne, nowe doświadczenie. Byłem podekscytowany.
– Przecierasz szlaki w gronie sportowców. Występ w programie ma drugie dno?
– Bardzo chciałbym uświadamiać ludzi, że warto próbować nowości. Oprócz tego, że przez ostatnie lata trenowałem w pełnym wymiarze czasowym, znajdowałem miejsce na inne czynności. Moim marzeniem było być "człowiekiem renesansu". Nie zamykam się. Chcę, żeby nic mnie nie zaskakiwało. Od roku mam zajawkę na tufring dywanów (powstają w procesie ręcznego lub maszynowego wytwarzania przy użyciu specjalnego pistoletu, przepychającego przędzę przez podłoże według naniesionego na nim wzoru – przyp. red.). Od dziecka próbowałem jeździectwa. Wokół mnie zawsze dużo się działo.
– Czyli do sportu nie trafiłeś przez przypadek?
– Nie. W gimnazjum i liceum poświęciłem się na maksa. Trenowałem po sześć razy w tygodniu. Dlatego nie miałem czasu na pozostałe pasje. Nie byłem z tego zadowolony. Nie czułem spełnienia. Chciałem to za wszelką cenę zmienić. Kluczowy jest dla mnie kreatywny rozwój. Ogólnie uważam, że przyszłość sportu będzie się w dużej mierze opierać na social mediach i mediach. Trzeba z nimi obcować i w nich istnieć. Nawet, jeśli ktoś ma świetne wyniki, ale nie potrafi tego "sprzedać" to nie otrzyma dodatkowych profitów.
– Kto według ciebie dobrze wykorzystuje swój potencjał?
– Ewa Swoboda. Jest bardzo charakterystyczna. Dużo wokół niej zamieszania. Przybyło jej wielu obserwujących. Uważam też, iż warto pokazywać, jak sport wygląda "od kuchni". Jeśli podjąłbym się "misji Los Angeles 2028", chciałbym zmienić content na swoich kanałach. Więcej byłoby pokazanych przygotowań od środka. My naprawdę "umieramy" w środy i soboty, gdy robimy "tempa". Tego nie widać. A szkoda. Nie warto zamykać się tylko w jednym punkcie. Wiele jednak zależy od charakteru danej osoby. W głowie zawsze miałem plan na siebie. W wieku 27 lat chciałem spróbować czegoś nowego. Bycie w sporcie nigdy nie było moim marzeniem. Najczęściej, gdy sportowiec ma 30-32 lata nie wie do końca, co robić po tym rozdziale życia. Większość ma puste CV. Dużo osób nie wie, jak się funkcjonuje, żyjąc tylko w jednym miejscu. Wtedy widać, kto nie jest przystosowany do "normalnego życia". Przerażał mnie taki scenariusz. Nie chciałem sobie go nawet wyobrażać. Dlatego robię więcej i więcej.
– Wspomniałeś o Los Angeles. Czyli zakładasz, że zatęsknisz za sportem?
– Tak jak już mówiłem – sport jest i będzie w moim życiu. Kumpluję się z Asią Jóźwik, z Anią Kiełbasińską, Małgosią Hołub-Kowalik. One mówią, że po zakończeniu kariery nie tęsknią za treningami i rywalizacją. Widać, że czują się bardzo dobrze. Mają przed sobą nowe projekty. Cieszę się, że im się wiedzie. Jeśli chodzi o mnie... jeżeli nie pojawię się na bieżni w 2028 roku, na pewno będę na trybunach w Los Angeles. Dużo czasu spędzam w USA. Nie odpuszczę takiej okazji. To będą najlepsze igrzyska w historii świata. Byłoby wspaniale móc jakkolwiek w nich uczestniczyć!