W Zakopanem w sobotę były: gest radości Dawida Kubackiego po klepnięciu w bulę i jednocześnie lot na 150,5 metra Domena Prevca – rekord polskiej ziemi. Skoki w Punkt, prywatne wydarzenie Red Bulla i Adama Małysza, jako skoki narciarskie nie miało w sobie żadnego sensu i logiki. Ale było piękne. Bo było inne, w dodatku już w momencie, gdy nikt nie myśli o poważnej rywalizacji.
Włoscy skoczkowie swego czasu kończyli sezon, budując obiekt K70 ze śniegu na Secedzie. I tam wyżywali się za wszystkie czasy. Norwegowie? Oni od lat kultywują tradycję zakrapianej imprezy Sorperennet, gdzie też na śniegowej skoczeńce skaczą poprzebierani najdziwniej jak tylko możliwe. Czasami też organizują zawody w Tromso, gdzie liczy się suma odległości ze wszystkich dostępnych tam obiektów – od najmniejszego do największego. Finowie? Nie gorsi, też robią swoje Sorperennet – zwykle w Kuopio. Z kolei Ryoyu Kobayashi przed rokiem zakończył sezon, lecąc na blisko 300 m na gigamamucie w Islandii.
I teraz w Zakopanem ten sam Ryoyu po próbie na 107 metrów powiedział:
– Yeah, it was amazing!
To brzmi jak fitness mózgu i coś skrajnie nielogicznego. Ale tyle właśnie w sobotę potrzebował Japończyk, żeby jego drużyna pozostała w grze o triumf w Skokach w Punkt na Wielkiej Krokwi.
Adam Małysz, którego sponsor – Red Bull – nadal traktuje jako zawodnika w swojej stajni, podobnie jak Kobayashi mógł zgłosić do firmy własny pomysł na nietypowy event. Przed rokiem, gdy takie coś organizował we Wrocławiu żużlowiec Maciej Janowski, legendarny skoczek pojawił się na Stadionie Olimpijskim i prowadzoną przez siebie rajdówką ścigał z motocyklem legendy WTS Sparty po owalu. Wyszło miło, nie do końca chodziło tam o sport. Być może tamtego dnia Małysz pomyślał, że skoro ma możliwości, on też chce coś przygotować dla kibiców. Coś, gdzie też nie do końca będzie chodziło o sport.
Efekt tego wydarzenia obejrzeliśmy 5 kwietnia pod Giewontem – na najważniejszej polskiej skoczni narciarskiej, która akurat obchodzi swoje stulecie istnienia.
To, co zawierały w sobie Skoki w Punkt, nie do końca można nazwać sportem. Tylko show. Generalnie jednak chodziło o to, aby któryś z pięciu międzynarodowych zespołów w ośmiu skokach uzyskał sumę metrów najbliższą tysiąca. Kapitanami ekip zostali słynni dawni rywale Małysza, uczestnikami natomiast najważniejsze postaci międzynarodowych skoków, włącznie z Domenem Prevcem i Danielem Tschofenigiem – absolutnymi bohaterami ostatniej edycji Pucharu Świata.
Kibice dostali więc miks wspomnień i nostalgii z tym, co aktualne. Pomimo odwilży organizatorzy doskonale przygotowali śnieg na zeskoku, a pomimo wichury zawodów nie zdeptało głupimi decyzjami jury FIS. Bo to jury tego dnia było nieobecne, poza tym każdy skoczek mógł dobrać taką belkę, na jaką miał ochotę. A przeliczników za wiatr ani not za styl nikt tam nie zaprosił. Liczyły się tylko skoki.
Osobiście przyznaję, że początkowo cel wyznaczony na 100 metrów w ośmiu skokach uznawałem za nietrafiony. To oznaczało, że każdy średnio potrzebował skoku na ledwie 125 m, a to nie miało prawa robić wrażenia na kibicach. Bo tyle wynosił punkt K. Swoje jednak dodały warunki. Silny wiatr pod narty zmieszane z dziką ambicją zawodników zwłaszcza w pierwszej serii przyniosło m.in. niezwykły lot Domena – aż 150,5 metra, czyli najlepszą w historii odległość zmierzoną na polskiej ziemi. Było jasne, że w finale będzie inaczej niż w PŚ. Tam emocje rosną, bo rozstrzygają się wyniki, a tu zaczęło się celowe skracanie prób, okraszone np. spektakularną bulą Piotra Żyły (77,5 m). Tylko że Żyła, tak jak też np. Ryoyu czy Dawid Kubacki, byli z tych klapnięć szczerze ucieszeni. Bo to utrzymywało ich zespoły przy życiu.
Wydawało się, że kibice nie docenią tego kunsztu celowania w słabe odległości. Ale na koniec okazało się, że podnoszenie tu celu do 1100 czy nawet 1200 m nie było niezbędne. Bo to też okazało się mieć swój urok – zwłaszcza kiedy wiatromierze wskazywały po 7-8 m/s pod narty.
– To jak, Kacper, celujemy w 90 metrów? – spytał młodego Tomasiaka słynny Thomas Morgenstern.
– A pewnie, okej! – usłyszeli wszyscy przez radio łączące obu rozmówców.
Obserwowanie tej rywalizacji nie miało nic wspólnego z logiką, którą znamy z normalnych konkursów. Ale na koniec okazało się, że ten cudaczny format miał w sobie i fantastyczny rekord Domena, i trochę taktyki. A przede wszystkim mnóstwo śmiechu, luzu i widocznej integracji między uczestnikami. Bo dla takiego Tomasiaka (ale pewnie nie tylko) zbijanie piątek ze Schlierenzauerem, Schmittem czy nawet Małyszem było czymś, co zapamięta na lata.
Zresztą niewykluczone, że potencjalne afterparty junior zapamięta jeszcze lepiej. Jest też możliwe, że nie zapamięta wcale, ale w to już nie wnikamy.
Skoki w Punkt okazały się być właśnie w punkt, ale w trochę innym wymiarze. Bo okazało się, że kolejny rok z rzędu prywatny organizator zapewnił rozrywkę inną niż ta, którą znamy i która trochę nam się przejada. Zwłaszcza w wydaniu FIS, której głównym motto jest zapewnienie bezpieczeństwa, co często prowadzi do zwykłej nudy. Tu, nawet jeśli ktoś był wycinany przez warunki albo lądował na buli, o nudzie nie było mowy. A nie było, bo i stawka była zupełnie inna. Tam, gdzie w skokach kończą się trofea, zaczyna się czysta zabawa. I w sobotę w Zakopanem tę zabawę było widać.
Impreza na Krokwi miała ciekawą oprawę (m.in. ognie czy pokazywane na ekranach na żywo tętno zawodników), dodatek innych ekstremalnych sportów ze stajni tego sponsora. Jedyne, czego być może trochę zabrakło, to święta znanego ze złotych lat skoków w Polsce. Słaba sprzedaż biletów wymusiła zamknięcie dwóch trybun, które i tak nie wypełniły się do ostatniego miejsca. Ale to źle mówi nie tyle o Red Bullu, co raczej o spadającej popularności dyscypliny, ew. drożyźnie Zakopanego, o której Polacy-turyści doskonale już wiedzą. Drugim aspektem, który usprawnilibyśmy, gdyby coś od nas zależało, byłaby dodatkowa nagroda za najdłuższy lot. Wtedy można by założyć, że przynajmniej jeden zawodnik z każdego teamu dostałby od kapitana zielone światło na to, żeby sięgać tam, gdzie teoretycznie się już nie da. A to byłoby naturalnym zastrzykiem adrenaliny dla kibiców. I skoczków pewnie też, chociaż Domen zrobił sobie konkurs longest standing, nie pytając nikogo o pozwolenie.
Mocne strony? Komunikacja trener-zawodnik tuż przed skokiem, coś a la team radio znane z Formuły 1. Do tego nieprzewidywalność. I ta nielogiczność, która – gdy przestawiło się mózg na odbiór nowych realiów – okazała się przeurocza.
– Nikt chyba nie przypuszczał, że tak blisko będzie tysiąca metrów na koniec, czyli celu. Ale mieliśmy też rekord skoczni. To pokazuje, że zabawa była wspaniała. Impreza była taka, że pokazała skoki w innym wymiarze. I o to nam tu chodziło – mówił w TVN pomysłodawca zawodów Adam Małysz.
Nie wiadomo czy Skoki w Punkt w przyszłym roku powrócą na Wielką Krokiew. Być może tak, być może w zmienionym formacie lub w ogóle. Niemniej, tak właśnie powinna wyglądać odskocznia od powagi rywalizacji, od czterech miesięcy napięć, rozmów i zarzutów dot. sprzętu, tarć, napięć i oczekiwań ze wszystkich stron. Takie skoki przypominają, dlaczego ten sport jest tak ekscytujący i wspaniały. Bo tu był czysty wyczyn sportowy, bez żadnych niepotrzebnych dodatków i zamgleń.