Trwa najgorszy dla gospodarzy sezon w historii NBA. Podczas gdy trzydzieści lat temu wygrywali prawie 68 proc. spotkań, dziś już tylko trochę ponad połowę. I niewykluczone, że będzie tylko gorzej. Tom Haberstroh, dziennikarz ESPN, przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje w… aplikacjach randkowych.
To było niczym rytuał. Uściski, “piątki”, szerokie uśmiechy, taniec, muzyka, ocean za oknami i ocean w klubie. Ocean ludzi i alkoholu. Z nieba sypało się konfetti, wokoło bawiły się piękne kobiety. Zwykle do białego rana. Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Orlando, Miami – gdziekolwiek pojawiali się gracze NBA, w powietrzu czuć było imprezę. Oczywiście w trakcie sezonu. Oczywiście pomiędzy meczami.
Magic Johnson deklarował swego czasu, że spał z ponad tysiącem kobiet. Wilt Chamberlain, jedyny, któremu udało się zdobyć w jednym meczu 100 punktów, był pewnie jeszcze “lepszy”. Dennis Rodman, Scottie Pippen i inni – wszyscy żyli życiem, jakie większość zna tylko z filmów. A że w międzyczasie wygrywali wszystko, co było do wygrania, nikt nie miał pretensji.
Kalendarz NBA zakłada rozegranie 82 spotkań przez każdą z drużyn w ciągu kilku miesięcy. Siłą rzeczy, normalną jego częścią stały się tzw. mecze “back-to-back”, czyli dzień po dniu. Dziś w Houston, jutro w San Antonio. Dziś Atlanta, jutro Boston. I tak dalej.
To były czasy, w których prywatnych samolotów nie było więcej niż bocianów. Po meczu rozgrywanym w jednym mieście, cała drużyna jechała do hotelu, skąd dopiero nad ranem transportowała się pierwszym komercyjnym lotem na kolejne starcie. Część koszykarzy meldowała się posłusznie, dzwoniła do rodziny i szła spać, by o umówionej “7:30” w pełni sił pojawić się na zbiórce. Reszta żyła życiem gwiazd. Z dala od dziewczyn, narzeczonych i żon. Z dala od przyjaciół i “przyjaciół”.
Choć byli znani w całym kraju, w obcym mieście i tak czuli się anonimowo. Nie było telefonów, nie było internetu, nikt nie wrzucał do sieci kompromitujących filmików. Ktokolwiek wiedział o wybrykach danego koszykarza, niewiele mógł z tą wiedzą zrobić. Wszyscy czuli się bezpiecznie. Wychodzili po meczu, wracali prosto na samolot. Odsypiali w trakcie krótkiego lotu, a potem po dwóch godzinach snu musieli wyjść na parkiet i rywalizować z wypoczętymi przeciwnikami. Nic więc dziwnego, że w sezonie 1987/1988 gospodarze wygrywali 67,9 proc. spotkań. Średnio różnicą prawie 6 punktów!
Kilka godzin “oszczędności”
Cel takich “wypraw” był oczywisty: znalezienie partnerki. Na noc, na kilka tygodni, na całe życie, na kolejne wyjazdy. Flirt, powrót do hotelu, wymiana kontaktów i pożegnanie – jeśli wczytać się w liczne wspomnienia, cały proces był dość prosty. Był też… czasochłonny.
Dziś do klubów chodzi już mało kto. Powodów jest kilka. Przede wszystkim: rozwój technologii. Gwiazdy zbyt wiele ryzykują pojawiając się w miejscach, w których otaczają je rzesze fanów. Ktokolwiek pamięta skandal z udziałem Cristiano Ronaldo, świętującego urodziny tuż po derbowej porażce, ten wie, że to po prostu zły pomysł.
Zdarzało się, że w latach 70. zawodnicy upijali się już w przerwie spotkania. Pili przed meczem, w trakcie meczu i w samolocie po meczu. Wierzyli, że piwo pomaga im w nawodnieniu. Naprawdę w to wierzyli!
Powód drugi: gracze prowadzą się znacznie lepiej. Świadomi wielkich pieniędzy, jakie leżą na parkietach NBA, piją mniej i śpią więcej. George Karl, słynny trener m.in. Seattle SuperSonics i Denver Nuggets, w rozmowie z Haberstrohem wspominał, że w “jego czasach” przeciwnicy byli wyjątkowo gościnni. – W każdej szatni, w ramach tzw. ogólnej uprzejmości, po meczu pojawiały się liczne “orzeźwiacze”. Zdarzało się, że w latach siedemdziesiątych zawodnicy upijali się już w przerwie spotkania. Pili przed meczem, w trakcie meczu i w samolocie po meczu. Wierzyli, że piwo pomaga im w nawodnieniu. Naprawdę w to wierzyli – śmieje się. – Dziś jest inaczej. Zawodowcy stali się zawodowcami. Mają plan, który realizują od najmłodszych lat. Alkohol to problem marginalny. Najważniejsza jest kariera – przekonuje.
Wreszcie powód trzeci: Tinder, Instagram i wszelkie aplikacje randkowo-poznawcze. Jedna z byłych gwiazd NBA przekonuje, że dziś koszykarze mają na wyjazdach przynajmniej dwie godziny snu więcej, niż jeszcze piętnaście lat temu. – Wszystko jest prostsze, a oszczędność czasu wielka – tłumaczy. Istotnie: organizacja jest na tyle dobra, że na umówione “randki” koszykarze nie muszą nawet opuszczać swojego pokoju. Wszystko jest dogadane i dograne przez media społecznościowe, a klucze czekają na odwiedzających w recepcji.
Efekty widoczne są gołym okiem. Mniej alkoholu, mniej imprez, więcej czasu na regenerację – w tym sezonie gospodarze wygrali 57,4 proc. meczów, czyli... najmniej w historii ligi.
Dzięki mediom i przez media
Kobiety, wbrew pozorom, nie są jedyną miłością i zainteresowaniem koszykarzy.
Michael Jordan uwielbiał hazard. W latach dziewięćdziesiątych jego słowo występowało przeciwko słowu “donosiciela”. Gwiazda niemal zawsze wygrywała. Gdy Charles Barkley przed jednym z ważnych spotkań upijał się w pubie z kolegą z zespołu, a potem wyrzucił jednego z gości przez okno, spędził w areszcie pięć godzin i wyszedł za skromną kaucją. Dziś może się wszystkiego wypierać. Nie ma nagrań z tego wydarzenia, większość świadków była pod wpływem alkoholu.
“Co by się działo, gdyby grali dziś, w dzisiejszych czasach?” – pyta autor. – Nie sposób uciec od odpowiedzialności tak, jak w dawnych latach. Kontrakty sponsorskie odgrywają zbyt dużą rolę w życiu tych ludzi, by móc pozwolić sobie na ryzyko – tłumaczy Sean Marks, generalny menedżer Brooklyn Nets.
Czy Michael Jordan byłby jeszcze lepszy? Czy jeszcze lepsi byliby Johnson, Bird, Malone i reszta? Ile talentów zostało zmarnowanych przez alkohol? Młodzi gracze, dzisiejsze gwiazdy, przeklinają wszechobecność mediów, narzekając, że nie mają ani chwili prywatności. Ale czy byliby w stanie tę “prywatność” pożytkować w odpowiedni sposób? I czym właściwie jest “odpowiedni sposób”?