7 czerwca 1997 roku doszło w Kalifornii do spotkania wschodzących gwiazd wagi ciężkiej. Ike Ibeabuchi (16-0, 12 KO) po dwunastu wyniszczających rundach pokonał na punkty Davida Tuę (27-0, 23 KO). Obaj pobili należący do Muhammada Alego i Joego Fraziera rekord wyprowadzonych ciosów w królewskiej kategorii. Do dziś nikt nawet nie zbliżył się do tego wyniku... Dla triumfatora wygrana okazała się jednak początkiem końca.
Aby lepiej zrozumieć skalę tego wydarzenia, należy umieścić je w odpowiednim kontekście. W ostatnich tygodniach fani boksu żyli pojedynkiem Władimira Kliczki (64-5, 53 KO) z Anthonym Joshuą (19-0, 19 KO). Po walce pełnej zwrotów akcji Brytyjczyk znokautował rywala w 11. rundzie. Wcześniej obaj byli na deskach.
Ostatecznie zwycięzca wyprowadził 355 ciosów i trafił 107 razy, z kolei przegrany miał 94 celne uderzenia na 256 prób. Eksperci zgodnie uznali, że to najlepsza walka o tytuł w wadze ciężkiej od blisko dwóch dekad. W sumie w porywającym pojedynku wyprowadzono 611 ciosów. Gdy Tua spotkał się z Ibeabuchim, kibice zobaczyli... 1730 (!) uderzeń.
Brutalna wojna
Poprzedni rekord należał do legend i pochodził z czasów, gdy rywalizacja toczyła się jeszcze przez piętnaście rund. W 1975 roku Ali i Frazier spotkali się po raz trzeci i wyprowadzili 1591 ciosów. Wygrał ten pierwszy – rywal nie wyszedł do ostatniej rundy.
Starcie Ibeabuchiego z Tuą było głównym wydarzeniem gali organizowanej przez HBO. Amerykańska stacja w latach dziewięćdziesiątych zorganizowała turniej dla młodych "ciężkich", w którym pokazał się także Andrzej Gołota. Faworytem dziennikarzy i ekspertów był wyżej notowany w rankingach Tua. Ze względu na posturę i siłę wielu widziało w nim następcę Mike'a Tysona.
Pochodzący z Samoa pięściarz mógł pochwalić się wysokim współczynnikiem nokautów oraz lepszymi nazwiskami pokonanych. Odprawił między innymi późniejszych mistrzów świata: Olega Maskajewa i Johna Ruiza. Miał za sobą także ringową wojnę z Davidem Izonem (18-1), w której zbliżyli się do rekordu Alego i Fraziera, wyprowadzając 1574 uderzenia.
Ibeabuchi był postacią szerzej nieznaną. Pochodził z Nigerii, nigdy nie pokonał nikogo "z nazwiskiem" i w epoce zdominowanej przez potężnego Lennoksa Lewisa także wydawał się "małym" ciężkim – mierzył 188 cm, ważąc ok. 107 kg. Do tej pory nie pokazał nic, co pozwalałoby przypuszczać, że zdoła pokonać zmierzającego od nokautu do nokautu Tuę.
– Byłem pewny siebie. Trener Curtis Cokes stworzył plan, który zakładał wygraną po walce na pełnym dystansie. Wiedziałem, że będę musiał zadawać więcej ciosów. Przygotowaliśmy też receptę na jego firmowy lewy sierp. Taki był plan – bić więcej i zamęczyć Tuę – wspominał po latach Ibeabuchi.
Ten plan wprowadził w życie od pierwszych minut. Już wtedy zadziwił obserwatorów częstotliwością zadawanych uderzeń, wyprowadzając w pierwszych trzech starciach po 90 ciosów! Szalone tempo zaskoczyło przeciwnika, który stopniowo zaczął dochodzić do głosu w kolejnych rundach.
Do ostatniego gongu sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Pięściarze wkładali w ciosy całą moc, ale żaden nie padł na deski. Żaden nie był też zamroczony choćby przez moment.
Po brutalnych dwunastu rundach sędziowie punktowali jednogłośnie (115:114, 116:113, 117:111) dla Ibeabuchiego, który wyprowadził 975 ciosów, bijąc indywidualny rekord. Oceniający walkę dla HBO doświadczony sędzia Harold Lederman widział jednak minimalną wygraną rywala (115:113).
To był naprawdę wyniszczający bój – Tua złamał kość w lewej ręce, a jego pogromca zaraz po walce zaczął narzekać na silne bóle głowy. Został zabrany na dokładne badania, ale prześwietlenia niczego nie wykazały. Pięściarz zaczął jednak "słyszeć głosy" i zadziwiać otoczenie zmianami nastroju.
Problemy psychiczne Ike'a to sprawa genetyczna. Jego matka też była szalona. Któregoś razu dzień przed walką powiedziała, że jej syn nie wyjdzie do ringu. "To przez złe duchy, które żyją w klimatyzacji" – powiedziała. Kazałem jej wyłączyć urządzenie – podziałało!
Pierwsza wielka wygrana okazała się początkiem końca Ibeabuchiego. Promotorzy zaczęli zmagać się... z jego alter ego. "Prezydent" – bo tak kazał się do siebie zwracać – zaczął dochodzić do głosu w trudnych sytuacjach. Gdy podczas ceremonii ważenia pięściarz długo nie chciał wyjść z hotelowego pokoju, jego menedżer poprosił o rozmowę z... "prezydentem". Udało się, ale na krótko.
Równolegle z pogłębiającymi się problemami psychicznymi zaczęły się również kłopoty z prawem. Kilka miesięcy po wygranej z Tuą Ibeabuchi uprowadził syna byłej partnerki i z premedytacją rozbił samochód o betonową ścianę. 15-latek był potem częściowo sparaliżowany, a sprawa zakończyła się w sądzie. Dzięki ugodzie Nigeryjczyk musiał zapłacić tylko ponad 500 tysięcy dolarów, a oprócz tego przesiedział w areszcie 120 dni.
Po największej wygranej w karierze pauzował ponad rok. Wrócił dwoma zwycięstwami z niżej notowanymi przeciwnikami, by w marcu 1999 roku znokautować niepokonanego wówczas Chrisa Byrda (26-0), nową nadzieję Ameryki. Po tej walce Ibeabuchi ogłosił, że jest gotów na walkę o mistrzowski pas. Jak miało się okazać, nigdy potem nie wyszedł już na ring...
Według promotorów to właśnie w tym momencie demony Ibeabuchiego zaczęły negatywnie wpływać także na jego karierę. Choć na stole leżał kontrakt na walkę z Michaelem Grantem (33-0, 22 KO), za którą miał zarobić milion dolarów, to zainteresowany zażądał... dziesięć razy więcej! Negocjacje upadły, a w pojedynku o tytuł oficjalnego pretendenta federacji WBC rywalem Amerykanina został Gołota.
Promotor Cedric Kushner zdawał sobie sprawę, że mistrzowska szansa jest blisko. Próbował wszystkiego – prosił nawet dziennikarzy HBO, by jako bezstronni fachowcy spróbowali dotrzeć do Ibeabuchiego. Bezskutecznie – pięściarz okopał się w swoim świecie, w którym tytuł mistrza świata... już do niego należał.
– Żaden z czempionów nie palił się do tego, by wyjść z nim do ringu. Kto o zdrowych zmysłach chciałby to robić? Po co? Pozycję Ike'a w bokserskim biznesie trzeba było budować krok po kroku. Przedstawiał wielką wartość sportową, ale marketingowa nie szła w parze. Potrzebowaliśmy jeszcze jednej dużej walki, by zbudować mit Ibeabuchiego – tłumaczył promotor Lou DiBella.
Zainteresowany odrzucił nie tylko ofertę pojedynku z Grantem. Konflikt z promotorami próbowali wykorzystać inni – między innymi słynny Don King. W lipcu 1999 roku podczas takich negocjacji w Las Vegas do jednego z hoteli została wezwana policja. Jedna ze striptizerek oskarżyła pięściarza o napaść na tle seksualnym, a Ibeabuchi... zabarykadował się przed funkcjonariuszami w łazience.
W 1999 roku spotkaliśmy się w restauracji z Ibeabuchim i jego promotorem. Rozmowa się nie kleiła. Kurtuazyjnie zapytałem Ike'a, gdzie mieszka. "Czemu chcesz to wiedzieć?" – odpowiedział, a potem wyciągnął wielki nóż i wbił go w sam środek stołu!
Ostatecznie do przywołania pięściarza do porządku policjanci potrzebowali gazu łzawiącego. Niedługo potem okazało się, że Ibeabuchi był zamieszany w podobną historię, która kilka lat wcześniej zakończyła się ugodą. Pojawił się zasadniczy problem – czy kogoś z takimi zaburzeniami można zamknąć w więzieniu?
Badania psychologiczne trwały rok. Stwierdzono, że choć bokser wykazuje oznaki schizofrenii, to może odpowiadać za czyny. Werdykt: od trzech do dwudziestu lat więzienia. Pierwszą szansę wyjścia na wolność miał już w 2005 roku. Zaprzepaścił ją na własne życzenie, udzielając kontrowersyjnego wywiadu, w którym nie okazał skruchy.
Ostatecznie w więzieniu przesiedział ponad piętnaście lat, wychodząc w grudniu 2015 roku. W tym czasie jego historia urosła do rangi legendy w niektórych kręgach. "Ike mógł powstrzymać erę braci Kliczko zanim się rozpoczęła" – twierdzi do dziś wielu fanów boksu.
Inni zastanawiają się, jak mogłaby wyglądać jego walka z Lennoksem Lewisem, który w 2001 roku został przecież znokautowany przez przeciętnego Hasima Rahmana. Pojedynek w Republice Południowej Afryki zorganizował, co ciekawe, długoletni promotor Ibeabuchiego, Cedric Kushner...
Gdy "Prezydent" odzyskał wolność miał 44 lata. Chciał wrócić na ring – miał mu w tym pomóc Michael Koncz, długoletni doradca Manny'ego Pacquiao. Ostatecznie plany wzięły w łeb, a Ibeabuchi po naruszeniu ustaleń warunkowego zwolnienia znów znalazł się w więzieniu...
O wiele większą karierę zrobił ten, który 20 lat temu musiał uznać wyższość rywala. Tua nigdy nie został mistrzem świata – w 2000 roku w jedynej walce o tytuł przegrał na punkty z Lewisem. Do dziś jednak uznawany za jednego z najmocniej bijących pięściarzy w historii.
Obaj zostawili po sobie wspomnienia efektownych nokautów, ale najbardziej kojarzeni będą z kosmicznym rekordem, który ustanowili 7 czerwca 1997 roku. Ike Ibeabuchi miał wszystko, by zostać wielkim mistrzem, który wprowadzi boks w XXI wiek. Problemy psychiczne sprawiły, że jego losy na zawsze pozostaną jednym z największych mitów w historii boksu.
Kacper Bartosiak
Follow @kacperbart