Widzew Łódź podejmie w środę 30 października Legię Warszawa w 1/16 finału Pucharu Polski. Maciej Szczęsny, ekspert TVP Sport, grał w przeszłości dla obu klubów, zdobywał z nimi mistrzostwo Polski i występował w Lidze Mistrzów. – Bardzo boleję, że taka firma jak Widzew gra tylko w 2. lidze, a Legia to tylko zespół środka tabeli – ocenia przed klasykiem, który przez lata elektryzował całą Polskę.
Radosław Przybysz, TVPSPORT.PL – Widzew czy Legia – który klub jest bliższy pana sercu?
Maciej Szczęsny: – Dzisiaj to są zupełnie inne twory niż za czasów mojej gry. Te same są właściwie tylko adresy. Dlatego nie będę porównywał obecnych Legii i Widzewa do ówczesnych. Powiem tak: w jednym i w drugim klubie przeżyłem chwile i bardzo słodkie, i bardzo gorzkie. A na moje wspomnienia rzutują rozstania. Z Legią rozstałem się w dużej niezgodzie. Byłem rozczarowany tym, jak po dziewięciu latach gry próbowano mnie potraktować. A w Widzewie byliśmy dogadani na to, że po rocznym wypożyczeniu podpiszemy kontrakt definitywny i zostanę na dłużej. W przedostatnim meczu ligowym doznałem jednak poważnej kontuzji, która praktycznie na rok wykluczyła mnie z gry, a Widzew w tym czasie niespecjalnie się mną interesował... To było charakterystyczne dla ówczesnego Widzewa – byłeś dobry, jak byłeś użyteczny i wtedy bardzo cię kochaliśmy. Ale jak chwilowo nie miałeś zdrowia, to nagle o tobie zapominaliśmy. Ale umówmy się – czego innego można było się spodziewać po panu Andrzeju Grajewskim?
– W Legii był pan dużo dłużej...
– Dziewięć razy dłużej.
– Na pewno jest też pan bardziej przywiązany do Warszawy, z której pochodzi, niż do Łodzi. Ale pierwotnie miał pan trafić z Gwardii do Widzewa, a nie do Legii.
– Tak, w 1987 roku byłem już nawet definitywnie dogadany z Ludwikiem Sobolewskim. Smutne sprawy osobiste sprawiły jednak, że musiałem przeprosić pana Sobolewskiego. Absolutnie zrozumiał decyzję i powody, dla których postanowiłem zostać w Warszawie.
– W ostatnich latach do miana pierwszego hitu Ekstraklasy urosły starcia Legii z Lechem, ale w latach 90. dużo większy ciężar gatunkowy miały mecze Legia – Widzew. Bardziej dla warszawian czy dla łodzian?
– Myślę, że dla jednych i drugich. Grałem w tych meczach w barwach zarówno Legii, jak i Widzewa. I za każdym razem miałem świadomość, że są to wydarzenia specjalne. Nie rozumiałem natomiast nastawienia nie tylko kibiców, ale też światka dziennikarskiego, a także – o dziwo – niektórych piłkarzy, którzy ekscytowali się nie tym, czym należało i wypadało. Traktowanie tej rywalizacji w specjalny sposób jest dla mnie oczywiste, natomiast wyśpiewywanie chamskich przyśpiewek na temat drugiego klubu to już nie jest nietakt czy grubiaństwo, tylko debilizm w czystej postaci, którego pochodzenia nie rozumiem.
– Jak wspomina pan te mecze?
– Przede wszystkim muszę fantastycznie wspominać oba zagrane w barwach Widzewa, w sezonie 1996/97. W pierwszym z nich, jesiennym zostałem wybrany najlepszym piłkarzem. Pamiętam, że jeszcze na boisku dostałem luksusową walizkę, a w środku jakiś drogi, pięciolitrowy olej silnikowy. To było dla mnie wielkie przeżycie, bo po odejściu z Legii byłem znienawidzony na Łazienkowskiej. Do Łodzi przyjechało mnóstwo publiczności z Warszawy, która przez 90 minut strasznie mnie lżyła. Wygraliśmy 1:0, a ja zagrałem jeden z lepszych meczów w życiu. Drugie spotkanie – na Łazienkowskiej, w przedostatniej kolejce – decydowało o tym, kto zostanie mistrzem Polski. Do 88. minuty przegrywaliśmy 0:2, a jak się skończyło wszyscy dobrze wiemy. Legia zmieniła adres na Łazienkowska 2/3.
– To do dziś ostatnie zwycięstwo Widzewa przy Łazienkowskiej.
– Zdaję sobie sprawę, ale nie bardzo boleję, bo – jak powiedziałem na początku – to są dziś zupełnie inne twory. Jeśli już, to boleję, że taka firma jak Widzew Łódź, z takim fantastycznym stadionem gra w drugiej lidze. Boleję też nad tym, że Legia jest w Ekstraklasie zespołem środka tabeli. (Rozmowa miała miejsce 21 października – przyp. RP).
– Jak porówna pan przygody w Lidze Mistrzów w barwach obu klubów?
– W Legii byliśmy lepiej zorganizowani. Poza tym, mieliśmy tych czternastu-piętnastu ludzi do gry na europejskim poziomie. A w Widzewie na wyjazdowy mecz ze Steauą Bukareszt pojechaliśmy chyba w trzynastu, a jednym z dwóch rezerwowych był bramkarz. Dokonaliśmy więc tylko jednej zmiany, a gdy później jeden z zawodników doznał kontuzji, to graliśmy w dziesięciu, bo nie mieliśmy już kogo wpuścić na boisko. Takie rzeczy w Lidze Mistrzów... Przegraliśmy 0:1. W Legii była stała, bardzo dobra opieka masażystów i lekarzy. Na mecze Widzewa w Champions League przyjeżdżał z Freiburga Volker Fass, kolega Franciszka Smudy...
– A potencjał piłkarski?
– Siłą rzeczy, jak masz piętnastu do gry na europejskim poziomie – tak jak w Legii – a jedenastu do gry w ogóle – tak jak w Widzewie – to odpowiedź narzuca się sama. Choć muszę dodać, że koledzy widzewiacy mieli nieprawdopodobny charakter. Nie tylko granie meczów z nimi było czymś specjalnym. Treningi też. Traktowali je może nie jak mszę świętą, ale nie zdarzało im się bumelować. W Legii wielu ludziom zdarzało się to notorycznie.
– W jakich okolicznościach zamienił pan Legię na Widzew?
– Po sezonie 1995/96 działacze w Legii – byli wojskowi, pozatrudniani na etatach – powiedzieli, że jest pusto w kasie i nie mają za co przedłużać kontraktów, ale na tyle wypromowaliśmy się w Lidze Mistrzów, że na pewno dostaniemy zatrudnienie w Europie. Był to więc dla nas jasny sygnał, że trzeba szukać nowego klubu. Znalazłem – angielskie Reading. Ale kiedy ich wysłannicy przyjechali na rozmowy, usłyszeli, że akurat dla mnie jest przygotowany nowy, lukratywny kontrakt. Szkoda, że mnie nikt tego wcześniej nie powiedział. Dodam, że zaczynałem wtedy przygotowania do nowego sezonu na zgrupowaniu reprezentacji Polski w Wiśle i nie byłem w Warszawie przy tych rozmowach. Dowiedziałem się post fatum. Przekaz na zewnątrz poszedł taki, że użyłem Reading jako potencjalnego kontrahenta, który miał zagwarantować mi lepszą pozycję do negocjacji zarobków w Legii. Było zupełnie inaczej. Uznałem, że dorośli mężczyźni tak spraw nie załatwiają i ja z panami już nie tańczę. Powiedziałem, że w Legii już nie zagram i tak, po kilku dniach bezrobocia, zaczął się mój romans z Widzewem.
– Swatem okazał się rywal z reprezentacji.
– Andrzej Woźniak, który dostał ofertę z FC Porto. W Widzewie powiedzieli: "Ok, ale za chwilę będziemy grać w eliminacjach Ligi Mistrzów. Sprowadź kogoś na swoje miejsce". W domyśle: sprowadź Szczęsnego. Zakładali, że jako wieloletni legionista nie będę chciał z nimi rozmawiać, ale może dam się przekonać koledze z reprezentacji. Tak też się stało – Andrzej poszedł do Porto, a ja do Widzewa. Wszyscy byli szczęśliwi poza paroma osobami na Łazienkowskiej.
– I poza kibicami.
– Zażądali od działaczy wyjaśnień. Odbyło się spotkanie na Żylecie, podczas którego padło mniej więcej takie uzasadnienie: "Zastanówcie się, jak to możliwe, że Szczęsny przeszedł do Widzewa, skoro miesiąc wcześniej prowadząc u siebie z Widzewem 1:0, przegraliśmy 1:2 i straciliśmy tytuł". Wnioski narzucały się same. Działacze po raz kolejny zachowali się jak mali chłopcy. Rozumiem, że trudno jest powiedzieć: "Popełniliśmy błąd w negocjacjach z panem Maciejem, nie wszystko wyglądało tak jak powinno i pan Maciej się na nas obraził, uniósł honorem i powiedział, że ma nas w d***". Ale po dziewięciu latach mojej gry dla Legii działacze powinni mieć chociaż tyle honoru i uczciwości, by nie robić ze mnie człowieka, który od dawien dawna zamierzał odejść do Widzewa. A tym bardziej nie powinni sugerować, że porażka sprzed miesiąca to fragment większego planu. To jest zwykłe ku***stwo.
– A jak przyjęli pana kibice w Łodzi?
– Milcząco. Po kilku dniach treningów graliśmy sparing bodaj z Herthą Berlin. To był mój debiut. Spotkała mnie milcząca rezerwa, tylko jeden pan z regularnością kukułki w zegarze ściennym co półtorej minuty wołał: "Macieeek, ty ch***!". Cała reszta milczała. Ani go nie wspomagała, ani nie pacyfikowała, ani się nie śmiała. Ale grą w tym meczu chyba sobie "kupiłem" publikę, bo już wychodząc na ligowy mecz z Zagłębiem Lubin dostałem owację. A około 20 minuty wybrałem się ze 40 metrów od bramki, pod linię boczną na wyścig z napastnikiem Zagłębia. Wszedłem w niego wślizgiem, który nie zostawiał złudzeń, że jeśli nie trafię w piłkę, to ona przejdzie, ale przeciwnik nie. Na szczęście trafiłem. Po czym elegancko "wywiozłem" go na sobie pod bandy. Przerwałem akcję skutecznie i czysto. Wtedy stałem się ich człowiekiem. I czułem ich wsparcie od pierwszej do ostatniej minuty każdego meczu. W ogóle świetnie mi się żyło w Łodzi i funkcjonowało z łodzianami w życiu codziennym. Ale to pewnie dlatego, że potrafię i lubię mówić ludziom "dzień dobry", "poproszę", "dziękuję". I choć w telewizji rzadko to widać, to jestem uśmiechniętym człowiekiem.
– Mimo tego, przez rok gry w Widzewie spędził pan w Łodzi "góra 30 nocy".
– To prawda. Dzisiaj bym nie popełnił tego błędu. To był czas świeżo po rozwodzie. Nie chciałem tracić codziennego kontaktu z synami. A miałem świetny. Była żona też nigdy mi go nie utrudniała. Wręcz przeciwnie, zrobiła bardzo wiele, by ten kontakt ułatwiać. Poza tym, układałem sobie życie na nowo i żal mi było prywatnego czasu. Więc jeździłem bezustannie na trasie Warszawa-Łódź-Warszawa...
– A nie była to taka trasa jak dzisiaj.
– Dodajmy jednak, że natężenie ruchu też było inne. Mając auto z 2,5-litrowym silnikiem V6 potrafiłem między Rawą Mazowiecką a Łodzią rozwijać prędkość ponad 220 km/h. Znały mnie już wszystkie patrole policyjne. Zdarzyło się, że przez trzy dni, w różnych miejscach na tym odcinku za potężne przekroczenie prędkości zatrzymał mnie ten sam patrol. W trzech różnych samochodach. Nie chcę powiedzieć, że posiadałem trzy auta, ale tak się złożyło, że przez trzy dni jeździłem do Łodzi różnymi autami. Za trzecim razem dostałem już naprawdę potężną burę. "Panie Maćku, trzeci dzień tracimy na pana czas, a w międzyczasie przejeżdża nam tylu klientów. Niech pan się zdecyduje, czym pan jeździ, to już nie będziemy machać lizakiem". Obiecałem więc, że od następnego dnia będę już jeździł jednym, konkretnym modelem, o konkretnej rejestracji.
– Niech pan chociaż powie, że nie jest z tego dumny...
– Dlaczego? Łapówek nie wręczałem. Zawsze wychodziłem z założenia: dawaj przykład – nie bierz, bierz przykład – nie dawaj. Bardzo często jestem karany mandatami. Zawsze za jedno wykroczenie.
– Na dłuższą metę tak się nie dało funkcjonować.
– Wręcz przeciwnie, byłem dogadany z prezesem Pawelcem, że po rocznym wypożyczeniu Widzew mnie wykupi i podpiszę trzyletni kontrakt. Właścicielem mojej karty zawodniczej była Pogoń Konstancin i pan Janusz Romanowski. Wykup niechybnie by się powiódł, ale niestety w meczu na Łazienkowskiej doznałem kontuzji, która wykluczyła mnie z gry na rok i Widzew przestał się mną interesować. Wyszedł z założenia, że chore bociany zostają w kraju.
– W którym mieście kibice gorzej znoszą porażki?
– Przede wszystkim, za moich czasów nie do pomyślenia były rozmowy umoralniające kibiców z piłkarzami i zapraszanie ich pod trybuny, żeby zabrać koszulki i im nawrzucać. Panował zupełnie inny rodzaj szacunku między kibicami i piłkarzami.
– Czemu on zaginął?
– Rozpanoszyło się tzw. kibolstwo. Kluby w odpowiednim czasie i stopniu nie stanęły w obronie piłkarzy. Swego czasu trenerem Górnika Zabrze był Henryk Kasperczak. W czasie treningu przyszli kibice rozmawiać z piłkarzami i trener Kasperczak na to pozwolił, dyskretnie usunął się w cień. Rozumiem, że to był gest przyzwolenia. Ze strony człowieka o takim autorytecie. Wystarczyłoby, żeby powiedział: "won!" i spieprzaliby szybciej niż przyszli. Wystarczyło jedno słowo. A on tego nie zrobił.
– W pana zespołach trenerzy tego przyzwolenia nie dawali?
– Nie musieli, bo kibicom by w ogóle coś takiego nie przyszło do głów.
– W Widzewie trenował pana Franciszek Smuda. Mieliście specyficzną relację.
– I to bardzo. Gdy pierwszego dnia pojawiłem się w szatni, ani on nie marzył o tym spotkaniu, ani ja. Bardzo szybko zadzierzgnęliśmy jednak nić porozumienia, często niewerbalnego, i myślę, że wtedy jeden za drugiego wskoczyłby w ogień. Nie ukrywam, że miałem moment tak potwornej obniżki formy w Widzewie, że spodziewałem się odsunięcia od składu. Wiem, że nieliczna, ale bardzo silna i reprezentatywna delegacja kibiców pojawiła się w klubie twierdząc, że jestem piątą kolumną i na pewno zrobię wszystko, żeby Widzew nie był mistrzem Polski. Wtedy zareagował pan trener. Powiedział, że dopóki on jest trenerem, ci ludzie mają na teren zakładu nie wchodzić. A jeśli jeszcze ich zobaczy, to poda się do dymisji w ramach odpowiedzialności za mnie. Bardzo byłem i jestem mu za to wdzięczny. To był potężny zastrzyk zaufania, ale i ciężar, bo zastanawiałem się jak może zostać potraktowany, choćby gdzieś na mieście, jeśli w kolejnym meczu "wtopię". Nie było z tym lekko na duszy.
– Brakuje Widzewa w Ekstraklasie?
– Mnie brakuje bardzo. Tak samo jak Polonii Warszawa czy wcześniej ŁKS-u. Nie rozumiem tylko, czemu w Łodzi musiały powstać dwa stadiony piłkarskie, czemu w Warszawie jest już jeden, a przy Konwiktorskiej planuje się drugi. Nie wiem, czemu dwie drużyny nie mogą korzystać z jednego stadionu. Bardzo mi to przeszkadza, że – nazwę to delikatnie – wzajemny brak sympatii między widzewiakami i łksiakami czy między legionistami i polonistami musi owocować bezsensownym wydawaniem społecznych pieniędzy.
– Nie no, gdzie Polonia na Łazienkowskiej...
– W Mediolanie się da. W Rzymie się da. Lazio i Roma też się nienawidzą, a ze względów politycznych i historycznych rozdźwięk między jednymi a drugimi jest jeszcze większy niż między Legią a Polonią. Ale można, da się.
– Ustaliliśmy, że Widzewa brakuje. A Smudy?
– Jakoś sobie Ekstraklasa bez niego radzi. Chociaż za czasów Smudy w Widzewie emocje, które budziły mecze, były większe i bardziej szczere. Kibic wiedział za co płaci.
Maciej Szczęsny będzie gościem kolejnego, siódmego odcinka cyklu "Polska szkoła bramkarzy". Ale wcześniej, w środę na stronie tvpsport.pl opublikujemy rozmowę z Wojciechem Pawłowskim, obecnym bramkarzem Widzewa Łódź.