| Łyżwiarstwo

Pewna epoka w historii łyżwiarstwa szybkiego dobiega końca. Luiza Złotkowska kończy karierę

Podczas bogatej kariery przejechała pół świata. I choć kontuzje jej nie omijały, starała się chować je w odmętach folderu w komputerze. Przeszło dwie dekady przynosiła dumę i radość polskim kibicom. Teraz Luiza Złotkowska, dwukrotna medalistka olimpijska w łyżwiarstwie szybkim, kończy karierę. – Jestem całkowicie spełnionym i usatysfakcjonowanym sportowcem – zapewnia. I… pozostaje przy sporcie.

DALSZĄ CZĘŚĆ PRZECZYTASZ POD REKLAMĄ
Łyżwiarska egzotyka. "Nie mamy lodu, ale mamy projekt"

Czytaj też

Ainoa Carreno, Joao Victor da Silva, Luisa Maria Gonzalez, Nil Llop (fot. Przemysław Chlebicki)

Łyżwiarska egzotyka. "Nie mamy lodu, ale mamy projekt"

– Zawsze lubiłam mieć dynamiczne życie. Od kilku miesięcy pracuję w Polskim Komitecie Olimpijskim. Zajmuję się teraz kontaktami międzynarodowymi i projektami sportowymi. To jest taki duży dział, który będzie odpowiadał za szeroko rozumiane relacje międzynarodowe oraz za wysyłanie naszych reprezentacji na wszystkie imprezy międzynarodowe organizowane przez światowy i europejski ruch olimpijski – tłumaczy. Na kilka miesięcy przed oficjalnym pożegnaniem ze sportem wyczynowym otworzyła nowy rozdział życia.

Praca w PKOl to nie pierwszyzna. Wcześniej była członkiem Komisji Zawodniczej – zarówno Polskiego, jak i Europejskiego Komitetu Olimpijskiego. Przez jakiś czas była głosem zawodników także w ISU (Międzynarodowej Unii Łyżwiarskiej). Zawsze gotowa do współpracy, zabiegana – często nieuchwytna. Ale nie można starać się usadzić w miejscu kogoś, kto nawet po trudnym sezonie wybrał wakacje w Himalajach, na wspinaczce.

Łyżwiarska egzotyka. "Nie mamy lodu, ale mamy projekt"

Czytaj też

Ainoa Carreno, Joao Victor da Silva, Luisa Maria Gonzalez, Nil Llop (fot. Przemysław Chlebicki)

Łyżwiarska egzotyka. "Nie mamy lodu, ale mamy projekt"

Złotkowska: odchodzę jako spełniony sportowiec [WIDEO]
(fot. TVP)
Złotkowska: odchodzę jako spełniony sportowiec [WIDEO]

Być może właśnie ta aktywność i życie na własnych zasadach powodują, że zawsze ma w sobie tyle pozytywnych emocji. Nie żałuje niczego, z żadnego etapu życia. – Gdyby 20 lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała dwa medale olimpijskie, dwa medale mistrzostw świata i worek medali mistrzostw Polski, wiele razy stała na podium Pucharu Świata… wow, to niesamowite. Zresztą nie chodzi nawet o medale, ale o czas, który spędziłam na trenowaniu. Te 20 lat temu wzięłabym to w ciemno. Myślę, że żaden z trenerów, którzy prowadzili mnie na początku, nie myślał, że będę w stanie osiągnąć aż tyle. Te wyniki przerosły moje oczekiwania – mówi.

Zapisała się w historii polskiego łyżwiarstwa, otwierając nową erę. A jak do tego doszła, który z biegów w jej karierze był najtrudniejszy i co najcenniejszego z niej wyniosła? Otóż…

Luiza Złotkowska (fot. PAP)
Luiza Złotkowska (fot. PAP)

Łyżwy, trening i autokar

– Pierwsze kroki stawiałam na płozach saneczkowych, przyczepianych na plastikowe zapinki do buta – takiego zwykłego, do chodzenia. Rozwinęłam się jeżdżąc z dziadkiem, już posiadając łyżwy – figurówki, na zamarzniętych Gliniankach. Byłam chyba całkiem niezła… – zaczyna opowieść. O karierze nie było wtedy jeszcze mowy i zapewne w ogóle nie zaczęłaby się ścigać, gdyby nie szkolne lodowisko. – W drugiej klasie podstawówki jeździłam na nim na swoich figurówkach. Wtedy zauważył mnie nauczyciel wychowania fizycznego, Krzysztof Filipiak, i zapytał, czy bym chciała jechać na trening na panczeny. Nie wiedziałam co to panczeny, ale trening był w Warszawie, co dla kilkuletniej dziewczynki z podwarszawskiej miejscowości było dość atrakcyjne, więc się zgodziłam – przyznaje.

– Przyszłam w umówione miejsce, pod stację PKP. Mieliśmy podstawiony autokar, którym pojechaliśmy z Milanówka na Stegny. W ciągu godziny treningu na panczenach, które okazały się być po prostu łyżwami do łyżwiarstwa szybkiego, przejechałam dwa i pół kółka. To 1000 metrów. Aktualnie mój rekord na tym dystansie wynosi 1:15,46. Na taki progres musiałam ciężko trenować przez dwadzieścia lat – śmieje się.

Na początku jej kariery liczył się autokar. Łyżwy były w tle. – Każdy miał jakieś kanapki, paluszki… Było po prostu fajnie – toczyło się tam życie towarzyskie – wspomina. I być może ten autokar właśnie spowodował, że na treningi nie trzeba było ciągać jej siłą. Na lodzie nie było już tak kolorowo. – Upadki zniechęcały. Po tym pierwszym treningu powiedziałam, że ja tam nie wracam. Bo było zimno, padał śnieg, wiał wiatr, miałam obite kolana, nadgarstki – mówi.

– Ale nigdy nie robiłam nic na siłę – dodaje szybko. – Chodziłam do szkoły z dwoma plecakami – jednym z książkami, drugim z łyżwami. Od razu po szkole jeździłam na treningi – około 19. czy 20. wracałam do domu, odrabiałam lekcje i szłam spać. Tak wyglądały moje całe dnie.

Luiza Złotkowska na mistrzostwach Polski 2009 (fot. PAP)
Luiza Złotkowska na mistrzostwach Polski 2009 (fot. PAP)

Przez Zakopane do "Mekki"

Miłość do łyżew nie była z tych od pierwszego wejrzenia. Narodziła się wraz z pierwszymi sukcesami – lokalnymi, jeszcze za czasów warszawskich. – Drugiej zimy wystartowałam w pierwszych zawodach i nagle okazało się, że gdzieś tam jestem trzecia, gdzieś druga. Nie wygrywałam nawet na poziomie Warszawy, ale po krótkim czasie pojechałam na pierwsze zawody ogólnopolskie, gdzie też stanęłam na podium. Byłam w czołówce. To były świetne wyniki, bo byłam dość drobna – rówieśniczki przewyższały mnie warunkami fizycznymi – śmieje się.

Kilka lat później postanowiła zamienić wyjazdy do Warszawy na… przeprowadzkę do Zakopanego. – Gdy miałam 14 lat przyszłam do mamy i zapytałam, czy mogłabym iść do szkoły sportowej. Chodziłam wtedy do pierwszej gimnazjum. Mama powiedziała: "dziecko, może jak skończysz gimnazjum?", a ja na to: "nie no, wiesz, ja bym chciała już do drugiej klasy". Prosiłam, prosiłam i wyprosiłam. Zgodziła się i dopiero wtedy zapytała gdzie jest ta szkoła. Przyznałam, że w Zakopanem, ale odwrotu już nie było – opowiada.

Luiza Złotkowska na podium z Margot Boer (fot. archiwum prywatne Luizy)
Luiza Złotkowska na podium z Margot Boer (fot. archiwum prywatne Luizy)

W taki sposób nastoletnia Luiza znalazła się w Szkole Mistrzostwa Sportowego, przeszło 300 kilometrów od rodzinnego domu. – Miałam tam fantastyczną opiekę. Przez wiele lat moim trenerem był Marek Pandyra. To cudowny człowiek, który dla mnie był też wychowawcą – wspomina. – Okres dorastania bywa trudny, a ja miałam manię odchudzania. Wtedy trener Marek codziennie jadał ze mną obiady w szkole – na jednej przerwie zupę, na kolejnej drugie danie. W ten sposób pilnował, żebym się właściwie odżywiała – przyznaje.

Poza kwestiami wychowawczymi, w Zakopanem miała zapewnione także warunki do rozwoju fizycznego. – Mieszkając w domu miałam tylko trzy razy treningi na lodzie, a resztę stanowiły treningi "na sucho", a tam treningi na łyżwach były codziennie – zaznacza.

Przełożyło się to na postępy w jeździe. Dostała powołanie na młodzieżowe mistrzostwa Europy. Wyjątkowe, bo rozgrywane w Mekce łyżwiarstwa szybkiego – Heerenveen. – Thialf to pierwsza hala, na jaką pojechałam w życiu. Jest niesamowita. To miejsce, gdzie jest najwięcej kibiców, jest najgłośniej i zawsze są fajne zawody – zachwyca się. Zawsze lubiła tego typu obiekty. Jej technika jazdy była skrojona pod szybki lód. Przełożyło się to na wynik także wówczas.

– Udało mi się poprawić rekordy toru, oczywiście w mojej kategorii wiekowej. Na 1500 metrów zajęłam trzecie miejsce. Wyprzedziła mnie Ireen Wust, która później stała się przecież największą gwiazdą zimowych igrzysk. Wtedy nie mogłam jeszcze przypuszczać, że wraz z koleżanką z toru staniemy na olimpijskim podium – wspomina.

Luiza Złotkowska (w środku) dekorowana razem z Martiną Sablikovą (z prawej) (fot. archiwum własne Luizy)
Luiza Złotkowska (w środku) dekorowana razem z Martiną Sablikovą (z prawej) (fot. archiwum własne Luizy)

Motywacja. By zmienić oblicze polskiego łyżwiarstwa

Przełomowym momentem nie były jednak młodzieżowe sukcesy, a to, co działo się obok nich. Po igrzyskach w Turynie powołano do życia reprezentację kobiet w łyżwiarstwie szybkim. – Wcześniej polskie łyżwiarstwo kobiece praktycznie nie istniało. Była duża nisza – jeździła Kasia Bachleda-Curuś i długo, długo nikt. I nikt się nie chciał zabrać za te dziewczyny, bo podobno z kobietami pracuje się ciężej – mówi Złotkowska.

Na szczęście znalazła się Ewa Białkowska, która kilka lat później miała zaprowadzić dziewczyny do olimpijskiego raju. Początki pracy były jednak dalekie od ideału. – Nasze pierwsze zgrupowanie odbyło się w jej rodzinnym Elblągu. Mieszkałyśmy w szkole, spałyśmy na materacach w salach lekcyjnych – wspomina. Nie brakowało za to chęci i determinacji. – To pierwsze zgrupowanie zaczęło się od tak przejmującej, motywującej przemowy Ewy Białkowskiej, że do dziś gdzieś mi dźwięczy w uszach. Powiedziała do Natalii Czerwonki, mnie i kilku innych zawodniczek, które były wówczas z nami: "jesteście tu po to, by zmienić oblicze polskiego łyżwiarstwa" – opowiada.

O szybką zmianę oblicza było jednak trudno. – Musiałyśmy o wszystko walczyć. Nawet sprzęt był… taki sobie. Pamiętam jak pojechałam na pierwsze mistrzostwa Europy seniorów. Nie dostałam na nie reprezentacyjnego kostiumu i musiałam kombinować. Kasia Bachleda-Curuś miała stary, zapasowy i w nim wystartowałam – ciągnie opowieść. – Ten kostium wisiał na mnie. Nic dziwnego – był o wiele za duży. Ale nie było wyjścia – przepisy zabraniają startu w innych. Musiałam startować w takim, jak cała reprezentacja, a w związku nie było już dla mnie – dodaje.

Wielu rzeczy brakowało. Mimo to Białkowska potrafiła spiąć wszystko w całość i rozpocząć tworzenie historycznej drużyny. – Ona wcześniej pracowała z facetami pokroju Pawła Zygmunta czy Witolda Mazura. Nie było półśrodków – musiałyśmy szybciej, wyżej, mocniej. To nie była kadra dla damulek. Żadnego pieszczenia się – chamski trening i ostra praca – zaznacza Złotkowska.

Luiza Złotkowska w wiosce olimpijskie w Vancouver (fot. PAP)
Luiza Złotkowska w wiosce olimpijskie w Vancouver (fot. PAP)

Lata pracy z Białkowską wzniosły ją na wyższy poziom. Choć przeskok z wieku juniorskiego do seniorów nie był łatwy. – Byłam za słaba, żeby rywalizować ze światową czołówką. To było bardzo deprymujące startować w grupie B i zajmować odległe miejsca. Mogłam rywalizować w zasadzie tylko ze swoimi czasami, bo konkurencja była zbyt dobra. Brakowało mi zwycięstw – opowiada.

W tym momencie dużo, szczególnie dla sfery mentalnej, zrobiła… uniwersjada w Harbinie. – Do Chin pojechałam z przekonaniem, że mogę coś zrobić w dłuższych biegach. No i… było super – mówi. Wywalczyła trzy brązowe medale – w drużynie oraz na dystansach 3000 i 5000 metrów. – Brakowało u nas zawodniczek, które jeździłyby długie biegi. Zawsze byłam szykowana, żeby startować na "piątkę", ale strasznie nie lubiłam tego dystansu. To aż dwanaście i pół kółka, które się jedzie, jedzie i jedzie… bez końca. Na Uniwersjadzie wystartowałam na nim, bo miałam większe szanse niż na 1500 metrów – przyznaje.

W seniorskiej rywalizacji wszelkie biegi indywidualne schodziły na drugi plan. Najważniejsza była drużyna, bo to tam można było upatrywać szans na wysokie pozycje. A w kraju, po kilku sezonach pracy u podstaw, Białkowska miała już wyklarowany skład. Znalazło się w nim miejsce także dla Złotkowskiej.

Współpraca między czwórką, która niedługo później miała znaleźć się na ustach całej sportowej Polski nigdy nie przebiegała idealnie. – Natalia Czerwonka, Kasia Woźniak i ja trenowałyśmy u Ewy Białkowskiej i chciałyśmy dobić do tej czołówki. Kasia Bachleda-Curuś już w niej była – miała doświadczenie w rywalizacji międzynarodowej, trenowała z chłopakami. Nasza drużyna tak się tworzyła, że my trenowałyśmy, żeby nadrobić dystans do Kaśki, a ona w początkowych latach była daleko przed nami i dołączała do nas tylko na bieg drużynowy – opowiada.

– Od początku, przez wszystkie te lata, byłyśmy czterema zupełnie różnymi indywidualnościami. Każda z nas miała swoje ambicje, swoje życie, swój styl bycia. Ale niezależnie od tego, co działo się poza lodowiskiem, na starcie stawałyśmy jako drużyna i przekładałyśmy starty ponad nasze osobiste relacje – zaznacza. Gdy ich charaktery były niczym tykająca bomba, Białkowska stawała się saperem, który potrafił powstrzymać wybuch. Rywalizacja w składzie była zdrowa i pchająca w pewien sposób drużynę ku sukcesom.

Luiza Złotkowska podpisuje się na fladze olimpijskiej po ślubowaniu (fot. PAP)
Luiza Złotkowska podpisuje się na fladze olimpijskiej po ślubowaniu (fot. PAP)

W Vancouver – na kartach historii

Start reprezentacji Polski na igrzyskach w Vancouver nie był oczywisty. Ba! Trzeba było walczyć o niego do ostatnich chwil. Podobnie jak teraz, bilety otrzymywało sześć najlepszych drużyn Pucharu Świata oraz dwie z najlepszymi czasami. – Byłyśmy za słabe, żeby zakwalifikować się z "szóstki", więc walczyłyśmy o czas. W Salt Lake City był najszybszy lód i było wiadomo, że tamte zawody będą decydujące – tłumaczy Złotkowska.

Tam rywalizowały z Chinkami. Wygrały minimalnie, w dramatycznych okolicznościach – przy niepewności, spowodowanej znikającymi i pojawiającymi się wynikami na tablicy. – Dostałyśmy się na igrzyska jako te najsłabsze – mówi z uśmiechem.

* * *

Z lodem w Vancouver mogły zapoznać się już podczas próby przedolimpijskiej. Wyszło… średnio. – Zakwalifikowałyśmy się na mistrzostwa świata, pojechałyśmy na nie, a ja się przewróciłam na pierwszym wirażu – wspomina Złotkowska.

– Rok później wróciłyśmy na ten sam tor na igrzyska. Na dwie godziny przed samym startem miałyśmy trening i ostatni element jaki ćwiczyłyśmy to właśnie był start – z tej samej prostej, co na mistrzostwach świata. Dojechałyśmy do wirażu i wywróciłam się dokładnie w tym samym miejscu – opowiada. – Przewróciłam się, zebrałam spod tej bandy, a pani Ewa mówi: "koniec treningu, schodzicie z lodu". Poszłam do szatni, mając w pamięci, że w tym miejscu czeka na mnie jakaś klątwa – dodaje.

Nie był to najlepszy moment do myślenia o pechu, ale sytuacja nie prezentowała się najlepiej. Starty indywidualne nie poszły po myśli nikogo z kadrowiczów. – Fakt, to były moje pierwsze igrzyska. Ale ja jechałam tam gorzej, niż w tracie sezonu! Jakbym zajmowała odległe miejsca, a czasy byłyby na moim poziomie, to bym zrozumiała. Ale te czasy były fatalne – wspomina Złotkowska.

– Przed rywalizacją drużynową przyszła Ewa Białkowska i powiedziała: "dziewczyny, jest bardzo źle. W Polsce wszyscy powiesili na was psy. Jeśli chcecie uratować swój honor i wrócić do kraju w lepszych nastrojach, to musicie wygrać chociaż jakiś jeden wyścig" – opowiada.

Luiza Złotkowska na igrzyskach w Vancouver (fot. Getty Images)
Luiza Złotkowska na igrzyskach w Vancouver (fot. Getty Images)

Gra toczyła się o wysoką stawkę. Nikt nie miał wówczas w głowie walki o medale. Najważniejszy był pierwszy bieg – z Rosjankami, które czuły się i w teorii w rzeczy samej były znacznie silniejsze. Wyższość okazywały na każdym kroku. Polki nie miały nic do stracenia, dlatego niedługo przed ćwierćfinałem Białkowska zdecydowała o zmianie kolejności jazdy. Luiza miała zamykać bieg.

– Wieczorem, dzień przed startem, już leżąc w łóżku zapytałam Natalii Czerwonki, czy myśli, że dam radę. Bardzo się stresowałam tym, że miałam jechać ostatnie okrążenie. To przecież straszna odpowiedzialność – można na nim wszystko wygrać albo wszystko stracić. Natala powiedziała mi wtedy: "jak nie ty, to kto?". To zamknęło temat – śmieje się.

Następnego dnia na starcie koncentracja wyzbyła z głowy lęk. Nie można było myśleć o rywalkach, odpowiedzialności. Nawet "klątwie" czyhającej w wirażu. – Wypchnęłam to ze swoich myśli. Było dla mnie komfortowe, że startowałam z ostatniej pozycji, bo mogłam przejechać ten fragment spokojnie, swoim krokiem – przyznaje.

Stanęły na starcie. Po jednej stronie one, po drugiej – faworytki do medali. Ruszyły. – Byłyśmy naprawdę dobrze przygotowane do tych igrzysk. Co się z nami stało w startach indywidualnych? Nie wiem. Może to trema nas zjadła – rozmyśla. W drużynie wszystko szło znacznie lepiej. Okrążenia były równe. Przewaga rywalek już po pierwszym wynosiła sekundę, lecz nie rosła.

Z taką też rozpoczęły ostatnie okrążenie. – Okazało się, że nowy układ był strzałem w dziesiątkę. Za plecami Kasi Bachledy-Curuś odpoczywałam i na ostatnim okrążeniu miałam bardzo dużo siły – opowiada. Przyspieszyła, a za nią koleżanki. Po drugiej stronie Rosjanki zaczęły się gubić. Na pół okrążenia przed metą było już zaledwie 0,10 sekundy różnicy. To Polki się jednak rozpędzały, podczas gdy rywalki zgubiły rytm. Historia polskiego sportu zaczęła zapisywać złotymi zgłoskami kolejną ze stron.

Dalej wszystko toczyło się już bardzo szybko. Finał był blisko. Z Japonią w półfinale Polki przegrały zaledwie o 0,19 sekundy. – Żałowałyśmy, ale nie było czasu na rozpaczanie po takim wyścigu. Za chwilę miałyśmy jechać o brąz – mówi Złotkowska. I pojechały. Wygrywając z Amerykankami, sprawiły jedną z największych sensacji igrzysk w Vancouver.

Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś i Katarzyna Woźniak z medalami igrzysk w Vancouver (fot. PAP)
Luiza Złotkowska, Katarzyna Bachleda-Curuś i Katarzyna Woźniak z medalami igrzysk w Vancouver (fot. PAP)

Do wioski olimpijskiej wracały przez… sklep z ubraniami. Kupiły sukienki i szpilki. – W wiosce nasi koledzy i koleżanki z reprezentacji czekali z szampanem. To było tak abstrakcyjne – stoję, przebieram się w nową sukienkę, a trenerka przychodzi z telefonem. "Luiza, prezydent do Ciebie". W życiu nie myślałam, że prezydent kraju może do mnie zadzwonić z gratulacjami – wspomina.

Równie przyjemnie było po powrocie do kraju. – To było istne szaleństwo. Czekał na mnie tort, na lotnisku było mnóstwo ludzi. W jakimś wywiadzie powiedziałam, że uwielbiam polskie pierogi, więc właściciel cateringu przywiózł do mojego domu, do mojej mamy, kilka kilogramów. Mnóstwo miłych rzeczy mnie spotkało – opowiada.

I nie chodzi tu tylko o wymiar pozasportowy. – Ten medal był furtką. Otworzył oczy nie tylko nam, ale pozostałym członkom reprezentacji. My same uwierzyłyśmy, że możemy rywalizować z najlepszymi na świecie i zdobywać medale – że jesteśmy z tej samej gliny co oni – kontynuuje Złotkowska.

Oczywiście, Polki na podium Pucharu Świata stały już przed igrzyskami w Vancouver – tuż przed wylotem w Baselga di Pine. Ale wysyp wysokich miejsc miał dopiero nadejść. – Każda z nas była lepsza indywidualnie, przez co drużyna też była lepsza. To zaczęło procentować – ocenia Złotkowska.

Na złość kontuzjom – po medal

– Następny sezon był dla mnie bardzo dobry indywidualnie, ale drużynowo było tak sobie, bo nie było Kasi Bachledy-Curuś. W kolejnym roku ja byłam po kontuzji zerwania więzadła krzyżowego i wtedy ciężar na swoje barki wzięła Natalia Czerwonka – opowiada Złotkowska.

Mimo kolejnych kontuzji, drużyna wciąż jeździła na wysokim poziomie. Na jedenaście miesięcy po zerwaniu więzadeł, Luiza… dołożyła do kolekcji kolejny medal. Polki po raz pierwszy w historii stanęły na podium mistrzostw świata. – Teraz jest taki protokół, że lekarze pozwalają zawodnikowi po zerwaniu więzadeł wrócić na lód po dwunastu miesiącach. Do jakiegokolwiek treningu. Wtedy po jedenastu odbierałam medal – śmieje się.

Kontuzje w życiu sportowca to w pewnym sensie codzienność. Najlepiej więc w jakiś sposób się z nimi obyć. – Mam taki folder w komputerze. Nazywa się "wypadki, upadki i inne". Na szczęście już dawno nie aktualizowany. Tam są zdjęcia – jakieś kraksy rowerowe, jak zerwałam więzadło, a to jak mi kiedyś głowa spuchła… – wylicza.

Uśmiechem nie da się jednak wyleczyć wszystkiego. Do powrotu do treningów w tak krótkim czasie potrzebna była też olbrzymia determinacja. – Czułyśmy, że jak nas chwilę nie będzie, to świat nam ucieknie – przyznaje. A to one goniły świat. I doganiały. Na igrzyska w Soczi jechały już będąc w zupełnie innym miejscu niż cztery lata wcześniej. Tym razem mogły czuć się pełnoprawnymi faworytkami.

Drużyna na igrzyskach w Soczi (fot. Getty Images)
Drużyna na igrzyskach w Soczi (fot. Getty Images)

Soczi, Putin i drżące nogi

– Byłyśmy w zupełnie innym miejscu, na zupełnie innym poziomie. Byłyśmy wiceliderkami Pucharu Świata, wicemistrzyniami świata. Wszystko było tak, jak być powinno – zaznacza Złotkowska. Celem nadrzędnym była drużyna. Biegi indywidualne znów wypadły przeciętnie. – Była pewna doza niedosytu. Miałam dobry sezon – rekordy Polski, zdarzyło się piąte miejsce w Pucharze Świata. Ale wiedziałam o tym, że jestem daleka od zdobywania medali, więc nie bolało aż tak – tłumaczy. Najważniejszy dla niej start miał dopiero nadejść.

Drużyna zaczęła tym razem znacznie spokojniej niż w Vancouver. Ćwierćfinał z Norweżkami był niemal formalnością. Emocje pojawiły się na starcie biegu półfinałowego. – Jechałyśmy z Rosjankami, na igrzyskach w Rosji. Na trybunach siedziało kilkanaście tysięcy Rosjan, gdzieś tam był Władimir Putin. One były zmotywowane i nastawione na to, że muszą to wygrać – opowiada.

– To był jeden z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszy wyścig w moim życiu. Stres ogromny. Szczególnie, że wiedziałyśmy o co walczymy w tym biegu. Nogi drżały mi tak, że bałam się, że starter mnie odstrzeli. Przy komendzie "gotów" trzeba stać w bezruchu. A mi chodziły kolana i z nerwów nie potrafiłam ich opanować – przyznaje.

False startu nie było. Pojechały na najwyższym poziomie i podobnie jak cztery lata wcześniej okazały się lepsze od Rosjanek. Znowu pisały historię – polska drużyna po raz pierwszy miała pojechać w finale. Po drugiej stronie toru – Holenderki. Te były wówczas nieuchwytne, o czym najlepiej świadczy czas, w jakim pojechały po złoto – 2:58,05. Niedosytu brak. Dziewczyny mogły cieszyć się z kolejnego, tym razem srebrnego, medalu olimpijskiego. Pokazał on także to, że podjęcie decyzji o współpracy z trenerem Witoldem Mazurem było słuszne. Łącznie pracowali razem przez siedem lat.

Radość z medalu na igrzyskach w Soczi (fot. Getty Images)
Radość z medalu na igrzyskach w Soczi (fot. Getty Images)

Na szczycie

Złotkowska była etatową członkinią drużyny, która znalazła się na światowym topie. – Był taki finał Pucharu Świata w Heerenveen. Jechałyśmy z Holenderkami i w połowie biegu prowadziłyśmy. Choć ostatecznie przegrałyśmy, to było coś niesamowitego – przyznaje. Tych znakomitych startów było więcej. Idąc od igrzysk do igrzysk, wszystko zmierzało jednak w stronę Pjongczangu.

Luiza uzyskała kwalifikację nie tylko na 1000 i 1500 oraz 3000 metrów, lecz także w mass starcie. – Po 22 latach jazdy na łyżwach byłam po prostu znużona klasycznymi biegami – tym, że mam swój tor, że nie ma takiego fizycznego ścigania i tym, że nawet jak wygram w parze, mogę być ostatecznie na końcu stawki. Od zawsze miałam predyspozycje do mass startu. Jako dziecko jeździłam na rowerze i miałam trochę obycia w peletonie – do tego wysokie parametry wydolnościowe i szybkość. Mass start mi się spodobał i odnajdowałam w tym bardzo dużo radości – tłumaczy.

Poszło całkiem nieźle, bo olimpijską rywalizację w tej konkurencji zakończyła na dziewiątej pozycji. – Mimo wszystko oczekiwałam nieco więcej. Było mnie na to stać – ocenia. – Dużo czynników złożyło się na to, że te igrzyska w Pjongczangu były kiepskie, obciążające głowę. Trudno było skoncentrować się tylko i wyłącznie na sporcie – mówi.

Znacznie słabiej było w drużynie. – Nie trenowałyśmy na co dzień razem – Natalia z Arkiem Skonecznym, ja z Witkiem Mazurem, Kasia z Krzysztofem Niedźwiedzkim. Spotykałyśmy się tylko na treningach dedykowanych biegowi drużynowemu. Tych treningów w sezonie olimpijskim było bardzo mało – stwierdza. – Mimo to aż do startu nic nie wskazywało na to, że bieg skończy się tak, że jedna z nas zostanie. Kasia na treningach prezentowała się bardzo dobrze. Gdy biegłyśmy, nie byłyśmy świadome, że jest tak daleko. Zorientowałam się, że jej nie ma dopiero w momencie przekraczania mety. Spojrzałam na telebim i zobaczyłam dwa czerwone kostiumy przejeżdżające przez linię, trzeci dopiero wychodził z wirażu. Zdałam sobie sprawę z tego, że jest źle – opowiada.

Pjongczang nie były najlepszym zwieńczeniem czteroletniej pracy. Po tym u Złotkowskiej pojawiły się kolejne problemy zdrowotne, które doprowadziły do rezygnacji ze startów w kolejnym sezonie. W końcu jasne stało się, że nie można ryzykować. Szczególnie, że doskonale zaczęła odnajdywać się w kolejnym etapie życia – pracy w Polskim Komitecie Olimpijskim.

Teraz, patrząc w przeszłość, może śmiało mówić o tym, że jest zawodniczką spełnioną i czeka na kolejne wyzwania.

Natalia Czerwonka i Luiza Złotkowska (fot. PAP)
Natalia Czerwonka i Luiza Złotkowska (fot. PAP)

Co jest najcenniejszą rzeczą jaką wyniesie z kariery, poza medalami olimpijskimi? – Przyjaźń – przyznaje. – Z Natalią Czerwonką poznałam się jakoś w 2002 czy 2003 roku. Byłam wtedy na zgrupowaniu w Holandii. Miałam wolne miejsce w pokoju i poinformowano mnie, że ma wprowadzić się jakaś młoda łyżwiarka. Przyjechała i… zbiła mi ramkę ówczesnego lubego. Tak się poznałyśmy – opowiada.

– Przez kolejne lata bywało lepiej, bywało gorzej, ale zawsze trzymałyśmy się razem. To zawsze były takie zdrowe stosunki. Nie zawsze mieszkałyśmy razem i czasem potrzebowałyśmy od siebie odpocząć. Ale jak byłyśmy razem, zachowywałyśmy się jak stare małżeństwo – śmieje się. – Wiedziałyśmy kiedy możemy być głośno, kiedy cicho. Ja lubiłam pospać rano, ona wstawała jak skowronek. Jesteśmy inne, ale nigdy nie wchodziłyśmy sobie w drogę. Dotarłyśmy się idealnie – tłumaczy.

W ten sposób przetrwały wszystkie lata – historyczne sukcesy, osobiste zwycięstwa i porażki. A po jednym z najtrudniejszych sezonów w życiu pojechały… na trzy tygodnie do Nepalu i Indii. Ku przygodzie. W karierze Luiza osiągnęła szczyty sportowe, zbudowała szczyty przyjaźni. Zwieńczyła ją wspinając się na Kala Pattar.

Teraz też nieco z góry, nieco z boku może przyglądać się temu, co robią inni. Nie ulega wątpliwości, że pracując dla Polskiego Komitetu Olimpijskiego wciąż będzie blisko hal lodowych. Będzie patrzeć i dopingować kolegów z reprezentacji. Może nawet sama czasem założy łyżwy – tym razem już rekreacyjnie.

(grafika: Paweł Baran)
(grafika: Paweł Baran)
Zobacz też
Świetna wiadomość! Kolejna kwalifikacja olimpijska dla Polski
Władimir Samojłow wywalczył kwalifikację olimpijską dla Polski (fot. Getty).

Świetna wiadomość! Kolejna kwalifikacja olimpijska dla Polski

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Amerykanie obronili tytuł mistrzów świata
Madison Chock i Evan Bates (fot. Getty Images)

Amerykanie obronili tytuł mistrzów świata

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Mamy olimpijską kwalifikację. Wielki sukces Polki!
Jekaterina Kurakowa wywalczyła awans na igrzyska olimpijskie (fot. Getty).

Mamy olimpijską kwalifikację. Wielki sukces Polki!

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
MŚ: Polka z awansem do programu dowolnego
Jekaterina Kurakowa (fot. PAP/EPA)

MŚ: Polka z awansem do programu dowolnego

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Polska może stracić wielką imprezę. "Dostaliśmy nieprzyjemne pismo"
Karolina Bosiek (fot. Getty Images)
polecamy

Polska może stracić wielką imprezę. "Dostaliśmy nieprzyjemne pismo"

| Inne zimowe / Łyżwiarstwo 
Najnowsze
Sportowy wieczór (31.03.2025)
Sportowy wieczór (31.03.2025)
| Sportowy wieczór 
Sportowy wieczór (31.03.2025) [transmisja na żywo, online, live stream]
FIFA Gianniego Infantino. Felieton Andrzeja Strejlaua
Gianni Infantino (fot. Getty Images)
FIFA Gianniego Infantino. Felieton Andrzeja Strejlaua
fot. tvp
Andrzej Strejlau
GOL – magazyn piłkarski po 26. kolejce PKO BP Ekstraklasy (31.03.2025)
GOL – magazyn piłkarski po 26. kolejce PKO BP Ekstraklasy (31.03.2025)
GOL – magazyn piłkarski po 26. kolejce PKO BP Ekstraklasy (31.03.2025)
| Magazyn "Gol" 
Dzięgielewski: cieszę się, że swoją grą mogę uszczęśliwiać ludzi [WIDEO]
Natan Dzięgielewski (fot. TVP SPORT)
Dzięgielewski: cieszę się, że swoją grą mogę uszczęśliwiać ludzi [WIDEO]
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Sekulski: nie byliśmy tą Wisłą, do której przyzwyczailiśmy [WIDEO]
Łukasz Sekulski (fot.TVP SPORT)
Sekulski: nie byliśmy tą Wisłą, do której przyzwyczailiśmy [WIDEO]
| Piłka nożna / Betclic 1 Liga 
Będą konsekwencje za krytykę Thurnbichlera? Małysz komentuje
Aleksander Zniszczoł i Dawid Kubacki (fot. Getty Images)
Będą konsekwencje za krytykę Thurnbichlera? Małysz komentuje
| Skoki narciarskie 
Raków na autostradzie do mistrzostwa. Tak wyglądają szanse w walce o tytuł
Piłkarze Rakowa Częstochowa (fot. Getty)
Raków na autostradzie do mistrzostwa. Tak wyglądają szanse w walce o tytuł
| Piłka nożna / PKO BP Ekstraklasa 
Do góry