{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Kobieta w skokach. Joanna Szwab: mówiono, że dziewczyny nie potrafią skakać. Codzienność? Hasła "kobiety do garów"
Sara Kalisz /
Upadek w Ramsau? Powrót był trudny. Płakałam ze strachu. Kiedy wjeżdżałam wyciągiem, serce prawie wypadło mi z piersi. Nie miałam jednak wyjścia. Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, już nigdy nie wejdę na skocznię. Gdy usiadłam na belce, cała się trzęsłam. Udało się skoczyć – wspomina w TVPSPORT.PL swój powrót na skocznię po upadku w Ramsau Joanna Szwab, multimedalistka mistrzostw Polski.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – Kiedy ostatni raz byłaś na skoczni?
Joanna Szwab: – W piątek! Skaczemy już od połowy maja. Rzecz jasna początkowo obowiązywały nas ostre wytyczne – nie mogłyśmy stać obok siebie. Kiedy jedna dziewczyna siedziała na belce startowej, druga stała na schodach, trzecia pojawiała się na wyciągu, czwarta była na dole, a piąta dopiero odpinała narty. Musiałyśmy się tego skrupulatnie trzymać. Rozgrzewki oczywiście przeprowadzone były w maskach.
– Na jakich obiektach teraz się przygotowujecie?
– Tylko w Szczyrku. W planach za tydzień był wyjazd, ale zamknięto granice.
Skoki narciarskie: wpadka dopingowa Aleksandry Kustowej
– Czym dla ciebie była przerwa spowodowana pandemią?
– Przede wszystkim wywołała spory smutek. Mój ostatni start był szansą na życiowe osiągnięcie, ponieważ byłam bliska zdobycia punktów. Tak się cieszyłam, że w końcu idzie mi lepiej. Cały sezon pracowałam na sukces, a nagle wszystko odwołali. Myślałam, że się załamię.
Przez ostatnie miesiące brakowało mi telemarku. Razem z trenerem próbowaliśmy go poprawić, pracowaliśmy nad tym prawie cały czas. Przez ten problem potrafiłam tracić w finalnym rozrachunku nawet dziesięć pozycji. To dużo. Kiedy wszystko zaczęło się układać, zawody odwołano, a nam kazano siedzieć w domach.
– Masz 23 lata. Mimo wieku czujesz się weteranką kobiecych skoków narciarskich w Polsce?
– Zdecydowanie tak. To dziwne. W kontekście "zwykłego życia" jestem bardzo młoda. Kiedy patrzy się jednak na skoki narciarskie kobiet w Polsce, można odnieść wrażenie, że jestem w nich od zawsze (śmiech). W sportowym świecie jestem w "kwiecie wieku".
– Jakie były twoje początki?
– Działo się to wszystko na przełomie drugiej i trzeciej klasy szkoły podstawowej. Razem z kuzynem za domem robiliśmy sobie skocznię i "skakaliśmy" na nartach zjazdowych. Byłam dość otwartym i aktywnym dzieckiem – wszędzie było mnie pełno i nie lubiłam siedzieć w domu. Uczęszczałam na szkolne zajęcia sportowe. Któregoś dnia kuzyn zaproponował, byśmy wspólnie pojechali na zajęcia ze skoków narciarskich. Nie wiedział o tym nikt, poza nim. Zobaczyłam prawdziwą skocznię i od tego momentu wiedziałam, że będę jeździć na każdy trening.
– Jakie wrażenie zrobiły na tobie skoki?
– Na początku zjeżdżałam ze skoczni, a następnie skakałam na obiektach K-15. Praktyka w skakaniu na zjazdówkach mi pomogła, więc nie miałam strachu przed lataniem.
– Twój pierwszy dłuższy skok?
– W Zakopanem na K-120. W szóstej klasie szkoły podstawowej pozwolono mi skakać na tym obiekcie. Nie bałam się wcale! Skoczyłam około 98 metrów, co było dla mnie nie lada wyczynem. Paradoksalnie, po upadku w Ramsau w 2017 roku miałam duże opory przed takimi obiektami i trener też bał się mnie na nie puszczać.
– Kiedy byłaś młodsza, byłaś jedyną dziewczyną w otoczeniu, która chciała skakać?
– Nie. Kiedy przyjechałam do Zakopanego spotkałam Asię Gawron i Gabrysię Buńdę. Zainteresowanych dziewczyn było sporo, ale szybko się wykruszały.
– Trenowałaś też z chłopakami, prawda?
– Tak, bardzo często. Nie przyjęli mnie źle. Kiedy byłam małą dziewczynką, osiągałam naprawdę dobre rezultaty. Gdy udawało mi się przeskoczyć któregoś z chłopaków, zawsze znalazł się inny ze starszej grupy, który śmiał się z przegranych, bo lepsza od nich była dziewczyna.
Kiedy byłam małą dziewczynką, osiągałam naprawdę dobre rezultaty. Gdy udawało mi się przeskoczyć któregoś z chłopaków, zawsze znalazł się inny ze starszej grupy, który śmiał się z przegranych, bo lepsza od nich była dziewczyna.
– Rodzice nie namawiali do innej dyscypliny sportu?
– Nie, nigdy nie ingerowali w moje pasje.
– Mają jakiś związek ze sportem?
– Nie, jestem rodzinnym wyjątkiem. Mama jest kucharką, ojciec stolarzem.
– Kto był twoim sportowym idolem?
– Nie zaskoczę cię – Adam Małysz! Na ścianach w moim pokoju wisiały plakaty. Chyba nawet do dziś tam są.
Skandaliczny komentarz Cene Prevca. Słoweniec zakpił z protestujących. "Jeśli chcecie się włamywać do sklepów..."
– Jak wyglądało wtedy finansowanie skoków narciarskich w Polsce?
– Nie mogłam na wiele narzekać. Nigdy nie płaciłam za sprzęt – wszystko finansował klub TS Wisła. Asia Gawron z kolei bardzo chciała, by opłacono nam wyjazdy na Puchary Kontynentalne. Jej tata wcześniej pokrywał wydatki, starał się organizować treningi. Miało to jednak swój kres. Ile można inwestować z własnej kieszeni?
Nie należałam do czołówki polskich zawodniczek, dlatego też nie uważałam, że powinnam jeździć za granicę i ubiegać się o to, by moje starty były opłacane. Chciano jednak bym jeździła, więc jeździłam.
– Finansowe zobowiązania wyglądają na spore.
– To nie powinno dziwić. Kiedyś skoki kobiecie były śmieszne. Rzadko spotykało się trenerów, którzy mówili o nas poważnie. Zazwyczaj traktowali nasze próby budowy dyscypliny jako mało śmieszny żart. Śmiali się i mówili, że "dziewczyny nie potrafią skakać".
– Jaka opinia była najgorsza?
– Zdarzało się usłyszeć: "kobiety do garów". Mówiono też, że będziemy miały problemy ze zdrowiem i nie będziemy mogły mieć dzieci. To była codzienność. Nigdy nie zwracałam na to uwagi i zawsze mimo wszystko robiłam co chciałam.
– Jak znajomi reagowali na to, że zamiast imprez zapewne wybierałaś treningi?
– Zdarzało się, że chodziłam i na imprezy, i na treningi, szczególnie kiedy wracałam z internatu do znajomych. Okazało się, że te dwie rzeczy nie chodzą ze sobą w parze. Szybko tego pożałowałam. Okres przed wyrzuceniem z kadry to czas, w którym nie przykładałam się do treningów. Potrafiłam iść do szkoły, ćwiczyć, a następnie pójść na imprezę. Nie decydowałam się na regenerację, a na tryb życia, który nie pozwalał się rozwijać.
Kiedy musiałam walczyć o powrót do reprezentacji, zrozumiałam bardzo dosadnie, że powinnam skoncentrować się na mądrych wyborach. Nic nie dostaje się za darmo na tacy, o wszystko trzeba walczyć. Za błędy się płaci. Jakbym miała drugi raz przeżyć tamten czas, postąpiłabym inaczej.
– Dlaczego cię wyrzucono?
– Do dziś nie wiem. Miałam 18 lat, skończyłam szkołę i zostałam wyrzucona z reprezentacji. Zazwyczaj w takim momencie młodzi sportowcy kończą przygodę ze swoimi dyscyplinami, by zacząć zarabiać na utrzymanie.
Mówiono mi, że nie jestem w reprezentacji, ponieważ nie wywalczyłam punktów w Pucharze Świata. Wtedy tylko dwie Polaki je miały. Dla mnie nie jest więc to wytłumaczenie. Nie chcę nawet poruszać tego tematu, ponieważ boję się, że powiem coś nie tak.
– To były trudne trzy lata dla osoby, która stała na podium Pucharu Kontynentalnego?
– Przede wszystkim zasmakowałam normalnego życia. Poszłam do pracy na pełen etat. Rano chodziłam na trening, od 12:00 do 23:00 pracowałam. Chciałam się utrzymać i zapłacić za studia wychowania fizycznego. Mogłam poprosić rodziców o finansową pomoc, ale wychodziłam z założenia, że mają już wystarczająco dużo obciążeń i w pewnym wieku nie wypada tego robić.
Zdarzało się usłyszeć "kobiety do garów". Mówiono też, że będziemy miały problemy ze zdrowiem i nie będziemy mogły mieć dzieci. To była codzienność.
Lekcję pokory odebrałam. W ostatnim roku bycia poza kadrą uznałam, że skoncentruję się wyłącznie na skakaniu i wyrzeknę się wszystkich pozostałych rzeczy po to, by wrócić do kadry. Trenowałam i pracowałam. Przykładałam się do każdego ćwiczenia. Kiedy mi się w końcu udało, byłam przeszczęśliwa.
– Gdzie pracowałaś?
– Musiałam pracować, by przeżyć. Nie miałam innych dochodów, bo w klubie nie zarabiałyśmy.
Kuusamo 2006. Największa loteria w PŚ
Pracowałam w sklepie odzieżowym, a później w restauracji-pubie na Krupówkach. Na początku bardzo się czepiano, że codziennie chodzę na treningi. Nie dziwiło mnie to. Trudno wymagać od pracodawcy, by pozwalał pracownikowi na dostosowywanie grafiku pod inne zobowiązania. Dostałam jednak szansę. Kiedy udało mi się wrócić do kadry, bardzo mi kibicowano. Gdy powiedziałam szefowi Marcinowi, że dostałam powołanie, stwierdził, że ma nadzieję, że moje zdjęcia zawisną w jego sportowym pubie, zastępując gwiazdy innych dyscyplin.
– Czy dostawałaś stypendium sportowe?
– Tak, jednorazowe w wysokości 1000 złotych z Urzędu Miasta. Nie starczało na wiele. Miałam jeszcze do opłacenia studia, co na semestr wynosiło około 2000 zł, wliczając zgrupowania. Dostawałam wypłatę z pracy, płaciłam za naukę i niewiele mi zostawało na życie.
– Bycie sportowcem na pełny etat, czyli kilka treningów dziennie i zawody, nie wchodziło w grę przy takich pieniądzach.
– Nie było na to szans. To zamknięty krąg. Żeby porządnie zarabiać, trzeba być w pierwszej dziesiątce zawodów. Żeby z kolei tam się znaleźć, należy przez długi czas samemu opłacać sobie wiele rzeczy. Dlatego właśnie wielu sportowców nie jest w stanie osiągnąć sukcesów. Na przeszkodzie stoją finanse. Ja cały czas staram się pozyskać sponsora, ale ciężko to idzie.
– Ramsau kojarzy mi się z fatalnym upadkiem Thomasa Dietharta. W tobie pewnie także nie przywołuje najlepszych wspomnień. To był najpoważniejszy upadek?
– Niewiele pamiętam z tego wypadku. Kiedy uderzyłam o ziemię, zrobiłam to głową. Natychmiast straciłam przytomność i nawet nie mogłam się bronić. Zjeżdżałam głową w dół po zeskoku. Kiedy się ocknęłam, twarz była cała we krwi. Całe szczęście nie miałam żadnych obrażeń poza zadrapaniem na buzi oraz wstrząsem mózgu.
Kolejne dni w szpitalu były do siebie podobne. Zabierano mnie do lekarzy, coś mi wstrzykiwano, a ja nie mogłam mówić, bo moje usta były spuchnięte. Niewiele rozumiałam.
– Co wtedy zaważyło na upadku? Wiatr, błąd?
– To była moja głupota.
– To znaczy?
– Jestem człowiekiem-kaskaderem. Zaliczyłam już wiele upadków na głowę. Zazwyczaj wynikały one z tego, że uginałam nogi i za mocno pochylałam się do przodu. W Ramsau pewnie było podobnie.
– Bałaś się wrócić na skocznię?
– Bardzo. Płakałam ze strachu. Wiedziałam jednak, że powinnam jak najszybciej wybrać się na skocznię. Poszłam na K-70 w Szczyrku. Kiedy wjeżdżałam wyciągiem, serce prawie wypadło mi z piersi. Patrzyłam na młodych chłopców, którzy skakali przede mną i nie wierzyłam, że mają w sobie tyle odwagi, by robić to z tak dużą łatwością. Nie miałam jednak wyjścia. Wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, już nigdy nie wejdę skocznię.
Gdy usiadłam na belce, cała się trzęsłam. Udało się skoczyć. Emocje były ogromne, a co najgorsze – nie odpuszczały. Po treningu byłam załamana. Nie wierzyłam w to, że strach kiedyś się zmniejszy. Mój trener, Krystian Długopolski, mówił mi, że muszę skakać jak najwięcej, by zastąpić traumę lepszymi wspomnieniami.
– Długo trwał ten stres?
– Nie, okazało się, że wystarczył tydzień, by strach uleciał.
Musiałam pracować, by przeżyć. Nie miałam innych dochodów, bo w klubie nie zarabiałyśmy.
– Jakim trenerem jest Łukasz Kruczek?
– Wielu trenerów dostosowuje skoczków pod swój styl. Jeśli ktoś nie potrafi czegoś wykonać, bo jego ciało i zdolności fizyczne mu na to nie pozwalają, wtedy patrzy się na niego, jak na amatora. Mam długie nogi i nie jestem w stanie idealnie ułożyć się do pozycji najazdowej. Wmawiano mi, że nic ze mnie nie będzie. To było demotywujące.
"Skoczne rozmowy". Łukasz Kruczek o żeńskiej kadrze: brakuje obycia i odpowiedniej liczby dobrych skoków
Łukasz daje do zrozumienia, że chęci i pełne zaangażowanie każdemu może pozwolić na dobrą karierę. Stara się wypracować idealne rozwiązanie dla każdej dziewczyny. Wszystko tłumaczy, nagrywa skoki i wychwytuje błędy. Zajmuje się tym 24 godziny na dobę. Widać, że chce nam pomóc.
– Skoki to dla ciebie hobby czy zawód?
– To nie zawód, bo nie mam z nich żadnych pieniędzy. Jest to hobby, które – mam nadzieję – da mi w przyszłości utrzymanie. Nie zmienia to faktu, że skoki są moją pasją, która przyniosła wiele szczęścia, łez i wyrzeczeń. Nigdy nie wybrałabym inaczej i cały czas wierzę w realizację moich celów mimo gorszych dni.
Czytaj też:
Podcięte skrzydła polskiego skoczka. Tomasz Pilch stracił sponsora
Kiedy nawet młodzi idą na emeryturę. Stowarzyszenie wędrującego czasu